Profil użytkownika

Crannberry ♀
Zamieszcza historie od: | 21 czerwca 2018 - 18:11 |
Ostatnio: | 20 stycznia 2025 - 21:53 |
- Historii na głównej: 121 z 121
- Punktów za historie: 19499
- Komentarzy: 2400
- Punktów za komentarze: 19026
Problemy zdrowotne i szef Janusz ciąg dalszy.
Na mail Janusza do ordynatora chirurgii, w którym żądał odwołania lub przesunięcia mojej operacji, ktoś ewidentnie musiał zareagować, gdyż Janusz bardzo szybko zmienił ton i tłumaczył, że "zaszło nieporozumienie", bo przecież nie ma najmniejszego problemu, ja mam się skupić na zdrowiu, a w firmie on już sobie ze wszystkim poradzi.
W czwartek 20 kwietnia miałam zabieg, wszystko dobrze poszło, z tym że ze względu na podwyższone białko crp potrzymali mnie w szpitalu kilka dni dłużej, żeby upewnić się, że nie wdał się żaden stan zapalny. Szpitalne L4 dostałam do czwartku 27 kwietnia włącznie. W międzyczasie zatroskany Janusz dopytywał o mój stan zdrowia. W środę wysłałam mu L4 ze szpitala i poinformowałam, że w czwartek mam jeszcze wizytę u lekarza rodzinnego, który zapewne przedłuży mi zwolnienie, gdyż nie jestem jeszcze w pełni na chodzie (nie jestem się nawet w stanie wyprostować). Janusz odpowiedział, że nie przyjmuje do wiadomości i we wtorek 2 maja oczekuje mnie w pracy, gdyż już poinformował klientów, że wtedy wracam i nie będzie tego odkręcał.
Lekarz rodzinny wystawił mi zwolnienie do połowy maja, tłumacząc, że po operacji brzusznej konieczna jest dłuższa regeneracja i nie ma mowy o żadnym natychmiastowym powrocie do pracy. Gdybym po upływie tych 2 tygodni nadal się źle czuła, przedłuży mi zwolnienie o tyle, ile będzie potrzebne.
Wysłałam Januszowi dłuższą wiadomość, przesyłając kopię L4 oraz przypominając, co podczas mojej nieobecności będzie do zrobienia, że w razie pytań jestem dostępna telefonicznie oraz żeby do piątku (ostatni dzień roboczy miesiąca) przelał mi kwietniową pensję (co miesiąc trzeba mu przypominać, bo sam nie pamięta). Nie odpowiedział.
W piątek wypłata nie wpłynęła na konto. We wtorek nadal nie, a Janusz nie reaguje na próby kontaktu z mojej strony. Wysłałam mu oficjalny mail z wezwaniem do zapłaty, brak reakcji. W środę dzwonię do naszej księgowej i zgłaszam problem. Ona wie, Janusz się odgrażał, że "nie widzi powodu, dlaczego ma cokolwiek płacić pracownikowi, którego akurat nie ma w biurze" i że kwietniową pensję wypłaci mi, jak wrócę do pracy 15 maja. Jej jest przykro, ale nic nie może zrobić, bo nie ma upoważnienia do służbowego konta, a on się głupio uparł i nie docierają do niego żadne argumenty. Do tego wykorzystał kruczek prawny, że w szczególnych okolicznościach pracodawca ma prawo spóźnić się z wypłatą do 15 następnego miesiąca, a on ma zawsze "szczególną sytuację finansową", gdyż służbowe pieniądze przewala na prywatne wydatki (niby na firmę), więc firmowe konto wiecznie świeci pustkami. Tak więc teraz będzie się bawił w kotka i myszkę, żeby "ukarać" mnie za L4. Mam to szczęście, ze mój mąż zarabia na tyle, że bez mojej pensji też przeżyjemy, ale gdyby moja wypłata była moim jedynym źródłem dochodu, miałabym przewalone.
A całe to zachowanie jest efektem tego, że pomoc rządowa, którą przedsiębiorcy dostawali w czasach covida i w ramach której państwo płaciło część mojej pensji, się skończyła, z czym Janusz nie może się pogodzić i szuka zemsty. Na mnie, bo to moja wina, że jeśli zatrudnia się pracownika, to wypada mu płacić. Dodatkowo, pomoc skończyła się już w lipcu zeszłego roku, czego on nie zauważył i zorientował się dopiero w lutym, że od 8 miesięcy nie dostał dofinansowania i mu odbiło. Między innymi z dnia na dzień zażądał powrotu z home office do biura oraz "odpracowania tych wszystkich godzin, które przez 8 miesięcy przepracowałam zdalnie, bo praca poza biurem się nie liczy". O ile do lutego pracowało się tam zupełnie znośnie, to w tej chwili nie wiem, jak dam radę wytrzymać do momentu znalezienia nowej pracy.
Na mail Janusza do ordynatora chirurgii, w którym żądał odwołania lub przesunięcia mojej operacji, ktoś ewidentnie musiał zareagować, gdyż Janusz bardzo szybko zmienił ton i tłumaczył, że "zaszło nieporozumienie", bo przecież nie ma najmniejszego problemu, ja mam się skupić na zdrowiu, a w firmie on już sobie ze wszystkim poradzi.
W czwartek 20 kwietnia miałam zabieg, wszystko dobrze poszło, z tym że ze względu na podwyższone białko crp potrzymali mnie w szpitalu kilka dni dłużej, żeby upewnić się, że nie wdał się żaden stan zapalny. Szpitalne L4 dostałam do czwartku 27 kwietnia włącznie. W międzyczasie zatroskany Janusz dopytywał o mój stan zdrowia. W środę wysłałam mu L4 ze szpitala i poinformowałam, że w czwartek mam jeszcze wizytę u lekarza rodzinnego, który zapewne przedłuży mi zwolnienie, gdyż nie jestem jeszcze w pełni na chodzie (nie jestem się nawet w stanie wyprostować). Janusz odpowiedział, że nie przyjmuje do wiadomości i we wtorek 2 maja oczekuje mnie w pracy, gdyż już poinformował klientów, że wtedy wracam i nie będzie tego odkręcał.
Lekarz rodzinny wystawił mi zwolnienie do połowy maja, tłumacząc, że po operacji brzusznej konieczna jest dłuższa regeneracja i nie ma mowy o żadnym natychmiastowym powrocie do pracy. Gdybym po upływie tych 2 tygodni nadal się źle czuła, przedłuży mi zwolnienie o tyle, ile będzie potrzebne.
Wysłałam Januszowi dłuższą wiadomość, przesyłając kopię L4 oraz przypominając, co podczas mojej nieobecności będzie do zrobienia, że w razie pytań jestem dostępna telefonicznie oraz żeby do piątku (ostatni dzień roboczy miesiąca) przelał mi kwietniową pensję (co miesiąc trzeba mu przypominać, bo sam nie pamięta). Nie odpowiedział.
W piątek wypłata nie wpłynęła na konto. We wtorek nadal nie, a Janusz nie reaguje na próby kontaktu z mojej strony. Wysłałam mu oficjalny mail z wezwaniem do zapłaty, brak reakcji. W środę dzwonię do naszej księgowej i zgłaszam problem. Ona wie, Janusz się odgrażał, że "nie widzi powodu, dlaczego ma cokolwiek płacić pracownikowi, którego akurat nie ma w biurze" i że kwietniową pensję wypłaci mi, jak wrócę do pracy 15 maja. Jej jest przykro, ale nic nie może zrobić, bo nie ma upoważnienia do służbowego konta, a on się głupio uparł i nie docierają do niego żadne argumenty. Do tego wykorzystał kruczek prawny, że w szczególnych okolicznościach pracodawca ma prawo spóźnić się z wypłatą do 15 następnego miesiąca, a on ma zawsze "szczególną sytuację finansową", gdyż służbowe pieniądze przewala na prywatne wydatki (niby na firmę), więc firmowe konto wiecznie świeci pustkami. Tak więc teraz będzie się bawił w kotka i myszkę, żeby "ukarać" mnie za L4. Mam to szczęście, ze mój mąż zarabia na tyle, że bez mojej pensji też przeżyjemy, ale gdyby moja wypłata była moim jedynym źródłem dochodu, miałabym przewalone.
A całe to zachowanie jest efektem tego, że pomoc rządowa, którą przedsiębiorcy dostawali w czasach covida i w ramach której państwo płaciło część mojej pensji, się skończyła, z czym Janusz nie może się pogodzić i szuka zemsty. Na mnie, bo to moja wina, że jeśli zatrudnia się pracownika, to wypada mu płacić. Dodatkowo, pomoc skończyła się już w lipcu zeszłego roku, czego on nie zauważył i zorientował się dopiero w lutym, że od 8 miesięcy nie dostał dofinansowania i mu odbiło. Między innymi z dnia na dzień zażądał powrotu z home office do biura oraz "odpracowania tych wszystkich godzin, które przez 8 miesięcy przepracowałam zdalnie, bo praca poza biurem się nie liczy". O ile do lutego pracowało się tam zupełnie znośnie, to w tej chwili nie wiem, jak dam radę wytrzymać do momentu znalezienia nowej pracy.
praca
Ocena:
160
(166)
Historia Samoyed o korposzczurzycy przypomniała mi dwóch moich byłych szefów.
1. Moja pierwsza praca w Niemczech - duże korpo IT. Mój szef piastował stanowisko dyrektora generalnego i zarabiał trochę ponad dziesięciokrotność mojej pensji. Na co dzień mieszkał we Francji, monachijskie biuro odwiedzając średnio raz na kwartał.
Któregoś dnia musiałam założyć za niego jakąś sumę, bodajże 100 Euro (już nie pamiętam na co, bo to dawno było, mniejsza z tym), którą miał mi oddać przy okazji swojej wizyty w następnym tygodniu. Podczas rozmowy proszę go o zwrot (trochę mi było niezręcznie się upominać, ale sam najwyraźniej zapomniał), na co słyszę:
- Nie mam przy sobie drobnych, oddam ci następnym razem
- Następnym razem będziesz za 3 miesiące. Wolałabym odzyskać pieniądze dzisiaj. W budynku jest bankomat
- Słuchaj, jest koniec miesiąca, miałem w tym miesiącu wydatki i jestem trochę na styk. Następnym razem
- Jeżeli ty pod koniec miesiąca nie masz pieniędzy, to ja, zarabiając dużo mniej, tym bardziej nie mam
- To przestań wydawać na głupoty i zacznij rozsądniej gospodarować pieniędzmi. W życiu trzeba być odpowiedzialnym.
W końcu po dłuższej dyskusji, z wielkim fochem, oddał.
2. Druga praca - niemiecki oddział jednej z kancelarii Big 4. Firma mieściła się w samym centrum miasta, tuż przy stacji metra i dysponowała jedynie kilkoma miejscami parkingowymi "dla zarządu", więc wszyscy pracownicy dojeżdżali komunikacją publiczną, korzystając z biletów tygodniowych lub miesięcznych.
Szef naszego działu i członek zarządu w jednym przyjeżdżał do biura samochodem, jednak na spotkania na mieście jeździł komunikacją (zrozumiałe w dużym mieście). Żeby zaoszczędzić na biletach, pożyczał miesięczne od pracowników. Problem polegał jednak na tym, że po skorzystaniu ich nie oddawał, tylko wyrzucał do śmieci. Na pretensje pracowników odpowiadał "kup sobie nowy i nie rób problemu z niczego". Po krótkim czasie pracownicy się nauczyli, że nie wolno mu pożyczać biletu i ostrzegali wszystkich nowych, żeby tego nie robili. Co wówczas zrobił szef? Przerzucił się na studentów-praktykantów i sępił od nich, między wierszami dając do zrozumienia, że odmowa może skutkować niezaliczeniem praktyk.
Że ludziom nie wstyd
1. Moja pierwsza praca w Niemczech - duże korpo IT. Mój szef piastował stanowisko dyrektora generalnego i zarabiał trochę ponad dziesięciokrotność mojej pensji. Na co dzień mieszkał we Francji, monachijskie biuro odwiedzając średnio raz na kwartał.
Któregoś dnia musiałam założyć za niego jakąś sumę, bodajże 100 Euro (już nie pamiętam na co, bo to dawno było, mniejsza z tym), którą miał mi oddać przy okazji swojej wizyty w następnym tygodniu. Podczas rozmowy proszę go o zwrot (trochę mi było niezręcznie się upominać, ale sam najwyraźniej zapomniał), na co słyszę:
- Nie mam przy sobie drobnych, oddam ci następnym razem
- Następnym razem będziesz za 3 miesiące. Wolałabym odzyskać pieniądze dzisiaj. W budynku jest bankomat
- Słuchaj, jest koniec miesiąca, miałem w tym miesiącu wydatki i jestem trochę na styk. Następnym razem
- Jeżeli ty pod koniec miesiąca nie masz pieniędzy, to ja, zarabiając dużo mniej, tym bardziej nie mam
- To przestań wydawać na głupoty i zacznij rozsądniej gospodarować pieniędzmi. W życiu trzeba być odpowiedzialnym.
W końcu po dłuższej dyskusji, z wielkim fochem, oddał.
2. Druga praca - niemiecki oddział jednej z kancelarii Big 4. Firma mieściła się w samym centrum miasta, tuż przy stacji metra i dysponowała jedynie kilkoma miejscami parkingowymi "dla zarządu", więc wszyscy pracownicy dojeżdżali komunikacją publiczną, korzystając z biletów tygodniowych lub miesięcznych.
Szef naszego działu i członek zarządu w jednym przyjeżdżał do biura samochodem, jednak na spotkania na mieście jeździł komunikacją (zrozumiałe w dużym mieście). Żeby zaoszczędzić na biletach, pożyczał miesięczne od pracowników. Problem polegał jednak na tym, że po skorzystaniu ich nie oddawał, tylko wyrzucał do śmieci. Na pretensje pracowników odpowiadał "kup sobie nowy i nie rób problemu z niczego". Po krótkim czasie pracownicy się nauczyli, że nie wolno mu pożyczać biletu i ostrzegali wszystkich nowych, żeby tego nie robili. Co wówczas zrobił szef? Przerzucił się na studentów-praktykantów i sępił od nich, między wierszami dając do zrozumienia, że odmowa może skutkować niezaliczeniem praktyk.
Że ludziom nie wstyd
Korpodyro
Ocena:
201
(213)
Pisałam, że mam problemy zdrowotne.
Diagnostyka wykazała, że jest to nowotwór żołądka. Na szczęście okazał się niegroźny (póki co), ale trzeba go wyciąć. Niestety bardzo problematyczne położenie guza uniemożliwiło zrobienie tego endoskopowo, więc pozostało dostanie się do niego od zewnątrz. Manualne przeprowadzenie zabiegu laparoskopowo również okazało się niewykonalne, więc ordynator podjął decyzję, że będzie mnie operował tym robotem Da Vinci, bo tylko w ten sposób będzie można zrobić to w miarę mało inwazyjnie (tutaj chapeaux bas dla niemieckiej służby zdrowia - zwykły żuczek z publicznym ubezpieczeniem ma dostęp do takiego poziomu usług). Wczoraj zadzwonili do mnie ze szpitala, wyznaczając mi termin na połowę kwietnia (jeszcze przepraszali, że będę musiała tak długo czekać, ale robota trzeba wypożyczyć, a to był najbliższy możliwy termin).
Przez cały czas, od kiedy zaczęły się moje problemy, mój szef był bardzo wspierający, pomógł mi wybrać najlepszy szpital, martwił się, interesował, kiedy byłam w szpitalu, dzwonił do mojego męża, wypytując o wyniki biopsji. Tak więc, kiedy dostałam termin zabiegu, poinformowałam go o nim, uprzedzając, że niestety zbiegł się w czasie z planowanym wyjazdem na targi w Mediolanie i nie będę mogła wziąć w nich udziału (no co za pech). Domyślałam się, że nie będzie z takiego obrotu spraw zadowolony, jednak oczywiste było dla mnie, że są w życiu rzeczy ważne i ważniejsze i zabieg usunięcia nowotworu ma wyższy priorytet niż wyjazd na targi, gdzie i tak robię głównie za dekorację, bo on prowadzi wszystkie kluczowe rozmowy.
Pomyliłam się. Mój szef stwierdził, że absolutnie nie wyraża na to zgody i wydał mi polecenie służbowe przesunięcia zabiegu na inny termin. Próbowałam przemówić mu do rozsądku, niestety bezskutecznie. Zaczął cisnąć, żebym koniecznie porozmawiała z chirurgiem i spróbowała przesunąć zabieg o kilka miesięcy. Udało mi się nie parsknąć mu w twarz, coś tam odpowiedziałam na odczepne.
Wróciwszy do domu, w skrzynce znalazłam mail, który Janusz napisał do ordynatora chirurgii (mnie umieścił w polu "do wiadomości"), w którym jako mój pracodawca wyraża sprzeciw wobec planowanego terminu operacji, ponieważ obecny godzi w jego interesy i naraża go na koszty (apartament z jaccuzzi za darmo nie był) i domaga się albo ustalenia innego terminu, najlepiej w okresie wakacyjnym, po uprzedniej konsultacji z nim, bo tak w ogóle, to on wygooglał, że tych robotów jest w Niemczech ponad 200, więc mają go po prostu ściągnąć ponownie w dogodnym dla niego terminie, albo rekompensaty finansowej.
Tak, mnie też odebrało mowę. Najwyraźniej można być nie tylko debilem, ale również debilem pozbawionym instynktu samozachowawczego i przepięknie podłożyć się na piśmie. Podejrzewam, że sekretariat na chirurgii miał z tego maila niezły ubaw, a jeśli sprawa eskaluje na przykład o próbę dyscyplinarki albo potrącenia mi czegoś z pensji, ubaw będzie miał również sędzia w sądzie pracy. A ja jak tylko ogarnę sprawy zdrowotne i obronię pracę na studiach, szukam nowej roboty.
Update: Dzwoniła miła pani z sekretariatu chirurgii (ta sama, która umawiała mnie na zabieg), bo dostali jakiś dziwny mail i chciała spytać, o co chodzi. Wytłumaczyłam, jaki mój pracodawca ma problem, pani wyraziła swoje niedowierzanie, jak tak można, i spytała, co mają z tym zrobić: uświadomić mu w żołnierskich słowach priorytety, czy zasłonić się RODO i posłać go na drzewo. Poprosiłam, żeby raczej nie wdawali się z nim w dyskusje i broń boże nie udzielali mu informacji na temat mojego stanu zdrowia, bo to jest dla mnie obcy człowiek. A gdyby mu jeszcze przypadkiem przyszło do głowy, dzwonić i podawać się za kogoś z mojej rodziny, na wszelki wypadek, proszę nie udzielać żadnych informacji nikomu poza mną i moim mężem, który dzwoniłby wyłącznie z numeru xxx. Pani potwierdziła i skonkludowała, że gdyby sytuacja eskalowała, to pan doktor też zaproponował, że w razie czego bardzo chętnie zadzwoni do mojego pracodawcy i powie mu "parę ciepłych słów".
Nie wiem, co ostatecznie zrobili, ale później przyszedł mail od Janusza, w którym tłumaczył, że "zaszło nieporozumienie", on nie ma z niczym problemu, a w ogóle, to na moje miejsce noclegowe wskoczy ktoś z wydawnictwa, wydawnictwo pokryje koszt hotelu, więc on nawet wyjdzie na plus.
Diagnostyka wykazała, że jest to nowotwór żołądka. Na szczęście okazał się niegroźny (póki co), ale trzeba go wyciąć. Niestety bardzo problematyczne położenie guza uniemożliwiło zrobienie tego endoskopowo, więc pozostało dostanie się do niego od zewnątrz. Manualne przeprowadzenie zabiegu laparoskopowo również okazało się niewykonalne, więc ordynator podjął decyzję, że będzie mnie operował tym robotem Da Vinci, bo tylko w ten sposób będzie można zrobić to w miarę mało inwazyjnie (tutaj chapeaux bas dla niemieckiej służby zdrowia - zwykły żuczek z publicznym ubezpieczeniem ma dostęp do takiego poziomu usług). Wczoraj zadzwonili do mnie ze szpitala, wyznaczając mi termin na połowę kwietnia (jeszcze przepraszali, że będę musiała tak długo czekać, ale robota trzeba wypożyczyć, a to był najbliższy możliwy termin).
Przez cały czas, od kiedy zaczęły się moje problemy, mój szef był bardzo wspierający, pomógł mi wybrać najlepszy szpital, martwił się, interesował, kiedy byłam w szpitalu, dzwonił do mojego męża, wypytując o wyniki biopsji. Tak więc, kiedy dostałam termin zabiegu, poinformowałam go o nim, uprzedzając, że niestety zbiegł się w czasie z planowanym wyjazdem na targi w Mediolanie i nie będę mogła wziąć w nich udziału (no co za pech). Domyślałam się, że nie będzie z takiego obrotu spraw zadowolony, jednak oczywiste było dla mnie, że są w życiu rzeczy ważne i ważniejsze i zabieg usunięcia nowotworu ma wyższy priorytet niż wyjazd na targi, gdzie i tak robię głównie za dekorację, bo on prowadzi wszystkie kluczowe rozmowy.
Pomyliłam się. Mój szef stwierdził, że absolutnie nie wyraża na to zgody i wydał mi polecenie służbowe przesunięcia zabiegu na inny termin. Próbowałam przemówić mu do rozsądku, niestety bezskutecznie. Zaczął cisnąć, żebym koniecznie porozmawiała z chirurgiem i spróbowała przesunąć zabieg o kilka miesięcy. Udało mi się nie parsknąć mu w twarz, coś tam odpowiedziałam na odczepne.
Wróciwszy do domu, w skrzynce znalazłam mail, który Janusz napisał do ordynatora chirurgii (mnie umieścił w polu "do wiadomości"), w którym jako mój pracodawca wyraża sprzeciw wobec planowanego terminu operacji, ponieważ obecny godzi w jego interesy i naraża go na koszty (apartament z jaccuzzi za darmo nie był) i domaga się albo ustalenia innego terminu, najlepiej w okresie wakacyjnym, po uprzedniej konsultacji z nim, bo tak w ogóle, to on wygooglał, że tych robotów jest w Niemczech ponad 200, więc mają go po prostu ściągnąć ponownie w dogodnym dla niego terminie, albo rekompensaty finansowej.
Tak, mnie też odebrało mowę. Najwyraźniej można być nie tylko debilem, ale również debilem pozbawionym instynktu samozachowawczego i przepięknie podłożyć się na piśmie. Podejrzewam, że sekretariat na chirurgii miał z tego maila niezły ubaw, a jeśli sprawa eskaluje na przykład o próbę dyscyplinarki albo potrącenia mi czegoś z pensji, ubaw będzie miał również sędzia w sądzie pracy. A ja jak tylko ogarnę sprawy zdrowotne i obronię pracę na studiach, szukam nowej roboty.
Update: Dzwoniła miła pani z sekretariatu chirurgii (ta sama, która umawiała mnie na zabieg), bo dostali jakiś dziwny mail i chciała spytać, o co chodzi. Wytłumaczyłam, jaki mój pracodawca ma problem, pani wyraziła swoje niedowierzanie, jak tak można, i spytała, co mają z tym zrobić: uświadomić mu w żołnierskich słowach priorytety, czy zasłonić się RODO i posłać go na drzewo. Poprosiłam, żeby raczej nie wdawali się z nim w dyskusje i broń boże nie udzielali mu informacji na temat mojego stanu zdrowia, bo to jest dla mnie obcy człowiek. A gdyby mu jeszcze przypadkiem przyszło do głowy, dzwonić i podawać się za kogoś z mojej rodziny, na wszelki wypadek, proszę nie udzielać żadnych informacji nikomu poza mną i moim mężem, który dzwoniłby wyłącznie z numeru xxx. Pani potwierdziła i skonkludowała, że gdyby sytuacja eskalowała, to pan doktor też zaproponował, że w razie czego bardzo chętnie zadzwoni do mojego pracodawcy i powie mu "parę ciepłych słów".
Nie wiem, co ostatecznie zrobili, ale później przyszedł mail od Janusza, w którym tłumaczył, że "zaszło nieporozumienie", on nie ma z niczym problemu, a w ogóle, to na moje miejsce noclegowe wskoczy ktoś z wydawnictwa, wydawnictwo pokryje koszt hotelu, więc on nawet wyjdzie na plus.
Praca
Ocena:
186
(200)
Moje problemy zdrowotne okazały się być dużo poważniejsze niż się spodziewano i wylądowałam w szpitalu.
Drugiego dnia mojego pobytu dokwaterowano mi do pokoju drugą pacjentkę. Babuleńka, na oko około 90 lat, pamiętająca jeszcze "stare dobre czasy" pana z charakterystycznym wąsem. Wwożąc ją do pokoju, pielęgniarka mówi do niej:
- Będzie pani w sali z panią Andersson, bardzo sympatyczna młoda osoba, na pewno będzie się z nią pani dobrze mieszkać.
Na co babcia uderzyła w histerię:
- Andersson? A co to za nazwisko?! To nie jest niemieckie nazwisko! Kogo wy tu wpuszczacie! Ja się nie zgadzam! To jest niemiecki szpital! Tylko dla Niemców! To jest skandal!
Pielęgniarka ją oczywiście natychmiast zrugała, że co to za komentarze, we współczesnych Niemczech nie ma miejsca na takie poglądy i zachowanie i tak dalej. Po czym okazało się, jak nazywa się babcia: Frau Idzikowski. Takie typowe czysto aryjskie, starogermańskie nazwisko. Ależ mnie kusi, żeby ją spytać, skąd tak naprawdę pochodzi :D
Drugiego dnia mojego pobytu dokwaterowano mi do pokoju drugą pacjentkę. Babuleńka, na oko około 90 lat, pamiętająca jeszcze "stare dobre czasy" pana z charakterystycznym wąsem. Wwożąc ją do pokoju, pielęgniarka mówi do niej:
- Będzie pani w sali z panią Andersson, bardzo sympatyczna młoda osoba, na pewno będzie się z nią pani dobrze mieszkać.
Na co babcia uderzyła w histerię:
- Andersson? A co to za nazwisko?! To nie jest niemieckie nazwisko! Kogo wy tu wpuszczacie! Ja się nie zgadzam! To jest niemiecki szpital! Tylko dla Niemców! To jest skandal!
Pielęgniarka ją oczywiście natychmiast zrugała, że co to za komentarze, we współczesnych Niemczech nie ma miejsca na takie poglądy i zachowanie i tak dalej. Po czym okazało się, jak nazywa się babcia: Frau Idzikowski. Takie typowe czysto aryjskie, starogermańskie nazwisko. Ależ mnie kusi, żeby ją spytać, skąd tak naprawdę pochodzi :D
Szpital Monachium
Ocena:
118
(124)
Każdej wiosny w Mediolanie w ramach Milano Design Week organizowane są największe na świecie targi wnętrzarskie Salone del Mobile, na które co roku jeździmy. I co roku mamy ten sam problem. Zanim wydawnictwo, z którym współpracujemy, podejmie decyzję, w które dni musimy tam być, znalezienie noclegu graniczy z cudem. Jeżeli uda się znaleźć pokój hotelowy, nawet poza miastem, ale w odległości do 2 km piechotą do jakiejś końcowej stacji metra, poniżej €500 za noc i będzie to pojedynczy pokój z łazienką, a nie łóżko w wieloosobowym pokoju w hostelu, i w standardzie trochę lepszym niż więzienna cela, można mówić o dużym szczęściu.
W poprzednich latach jakoś się udawało. To przez Booking, to przez AirBNB, to przez biura podróży, coś tam się zawsze znalazło. W tym roku zrobił się problem. Wydawnictwo długo nie mogło się zdecydować co do daty, oprócz tego ogólna drożyzna opanowała również sektor noclegowy i w momencie, kiedy mogliśmy zabrać się za rezerwację podróży (początek lutego), ceny osiągnęły zawrotny poziom - coś w rodzaju €800-1000 za jednoosobowy pokój w hotelu i €1500 za mieszkanie z AirBNB z 2 sypialniami. Taniej można gdzieś pod Bergamo, ale to nas nie urządza. Janusz stwierdził, że musi sobie przemyśleć temat. Może polecimy tylko na 1 dzień, bez noclegu, może w ogóle sobie w tym roku odpuścimy. Dać mu kilka dni, pomyśli i da znać, co postanowił.
Półtora tygodnia byłam na L4, wróciłam i pytam, czy coś postanowił. Ależ tak! Lecimy na 2 dni, już wszystko podczas mojej nieobecności zabukował. Przez jakiś portal typu "exclusive secret escapes" znalazł super apartament zlokalizowany kilometr od Duomo i całkiem niedrogo, bo za niecałe €800 za nas oboje. Jako członek portalu dostał jakiś "special deal". Rozpromieniony pokazuje mi, co znalazł. Apartament typu loft, przestronny (ponad 60m kw), elegancki, wszystko na otwartej przestrzeni, 2 podwójne łóżka - jedno na "parterze", drugie na antresoli, z tym że w dwóch przeciwnych końcach pomieszczenia, więc jest doskonały widok z jednego na drugie, na środku ogromna wanna z hydromasażem, a łazienka z umywalką i prysznicem znajduje się za szybą.
- Janusz, to jest jedno pomieszczenie?
- Tak, ale zobacz, jak super wygląda
- Jedno pomieszczenie dla nas obojga?
- No tak, ale taki standard za taką cenę!
- Mam z tobą spać w jednym pokoju?
- Oj tam, widziałaś, jakie ceny są w tym roku.
- Przecież tu jest wszystko na widoku, nie ma jakiejkolwiek prywatności. To jest dla mnie zbyt niezręczne.
- Nie przesadzaj, przecież jaccuzzi nawet jest!
Wiem, że nie ma w tym żadnych podtekstów i nic mi z jego strony nie grozi. Ale typ nie chce przyjąć do wiadomości, że takie rozwiązanie mimo wszystko jest krępujące i zwyczajnie nie do przyjęcia (już pomijając, że on nawet jak przyśnie w samolocie, to chrapie jak dzikie zwierzę, więc będę mieć noc z głowy). Zafiksował się, jaki super deal znalazł i nie da sobie wybić go z głowy. Jako że jest to mikrofirma, nie mamy HR, które mogłabym poprosić o interwencję.
Mam półtora miesiąca na wymyślenie, jak się w tym roku wymiksować z udziału w targach…
W poprzednich latach jakoś się udawało. To przez Booking, to przez AirBNB, to przez biura podróży, coś tam się zawsze znalazło. W tym roku zrobił się problem. Wydawnictwo długo nie mogło się zdecydować co do daty, oprócz tego ogólna drożyzna opanowała również sektor noclegowy i w momencie, kiedy mogliśmy zabrać się za rezerwację podróży (początek lutego), ceny osiągnęły zawrotny poziom - coś w rodzaju €800-1000 za jednoosobowy pokój w hotelu i €1500 za mieszkanie z AirBNB z 2 sypialniami. Taniej można gdzieś pod Bergamo, ale to nas nie urządza. Janusz stwierdził, że musi sobie przemyśleć temat. Może polecimy tylko na 1 dzień, bez noclegu, może w ogóle sobie w tym roku odpuścimy. Dać mu kilka dni, pomyśli i da znać, co postanowił.
Półtora tygodnia byłam na L4, wróciłam i pytam, czy coś postanowił. Ależ tak! Lecimy na 2 dni, już wszystko podczas mojej nieobecności zabukował. Przez jakiś portal typu "exclusive secret escapes" znalazł super apartament zlokalizowany kilometr od Duomo i całkiem niedrogo, bo za niecałe €800 za nas oboje. Jako członek portalu dostał jakiś "special deal". Rozpromieniony pokazuje mi, co znalazł. Apartament typu loft, przestronny (ponad 60m kw), elegancki, wszystko na otwartej przestrzeni, 2 podwójne łóżka - jedno na "parterze", drugie na antresoli, z tym że w dwóch przeciwnych końcach pomieszczenia, więc jest doskonały widok z jednego na drugie, na środku ogromna wanna z hydromasażem, a łazienka z umywalką i prysznicem znajduje się za szybą.
- Janusz, to jest jedno pomieszczenie?
- Tak, ale zobacz, jak super wygląda
- Jedno pomieszczenie dla nas obojga?
- No tak, ale taki standard za taką cenę!
- Mam z tobą spać w jednym pokoju?
- Oj tam, widziałaś, jakie ceny są w tym roku.
- Przecież tu jest wszystko na widoku, nie ma jakiejkolwiek prywatności. To jest dla mnie zbyt niezręczne.
- Nie przesadzaj, przecież jaccuzzi nawet jest!
Wiem, że nie ma w tym żadnych podtekstów i nic mi z jego strony nie grozi. Ale typ nie chce przyjąć do wiadomości, że takie rozwiązanie mimo wszystko jest krępujące i zwyczajnie nie do przyjęcia (już pomijając, że on nawet jak przyśnie w samolocie, to chrapie jak dzikie zwierzę, więc będę mieć noc z głowy). Zafiksował się, jaki super deal znalazł i nie da sobie wybić go z głowy. Jako że jest to mikrofirma, nie mamy HR, które mogłabym poprosić o interwencję.
Mam półtora miesiąca na wymyślenie, jak się w tym roku wymiksować z udziału w targach…
Praca
Ocena:
142
(160)
Wielu z nas na pewno zdarzyło się, że paczka, na która czekaliśmy lub której byliśmy nadawcą, zaginęła. Tym razem odwrotna sytuacja.
Wydawnictwa, z którymi współpracujemy, regularnie przysyłają nam kontyngent swoich czasopism. Czasopismo z Wielkiej Brytanii w ilości 150 egzemplarzy do czasu Brexitu przychodziło ofoliowane na palecie. Od czasu Brexitu przesyłka zalicza przymusowy postój w Lipsku w DHL-owskim urzędzie celnym (w uproszczeniu DHL Express ma swój własny urząd celny), gdzie czasopisma są rozpakowane z palety i przepakowane do kartonów z logo DHL, a my zamiast jednej palety otrzymujemy 8-10 kartonów.
Styczniowy numer przyszedł tuż przed świętami, kiedy mnie już nie było w biurze, a lutowy początkiem stycznia, kiedy jeszcze nie wróciłam z urlopu, więc trochę kartonów się nazbierało. Po moim powrocie zaczęliśmy je rozpakowywać i w jednym tych, które przyszły w grudniu, tak samo jak pozostałe zaadresowanym z wydawnictwa do nas, zamiast czasopism znaleźliśmy sukienkę koktailową włoskiej marki premium.
Zaczęliśmy prowadzić dochodzenie, skąd się u nas wzięła. Pierwsza myśl - ponieważ wydawnictwo regularnie współpracuje z tą marką, pewnie odsyłali im sukienkę po sesji i przez pomyłkę zaadresowali do nas. Ale nie. Po pierwsze nie zgadza się rozmiar - 38, a do sesji używane są 34, po drugie, na papierach dołączonych do przesyłki widnieje nazwa jakiegoś włoskiego butiku oraz nazwisko i adres jakiejś prywatnej osoby w Holandii. Po lekturze doszliśmy, że jest to formularz zwrotu. Jakaś pani Holenderka kupiła online sukienkę za prawie 300€ z włoskiego butiku, nie przypasowała jej, więc odesłała ją z powrotem do sklepu. Jakimś cudem przesyłka z Holandii do Włoch znalazła się w niemieckim urzędzie celnym, a drugim cudem znalazła się u nas.
Kontaktujemy się z DHL. Oni bez oryginalnego numeru przesyłki nic nie mogą zrobić. Oryginalny numer przesyłki na pewno był na oryginalnym opakowaniu, z tym że w urzędzie celnym, ktoś przesyłkę z tego opakowania wyjął, przełożył do nowego kartonu i nakleił etykietę z numerem przesyłki z brytyjskiego wydawnictwa do nas, więc po oryginalnym numerze nie ma śladu. DHL nic nie może. Możemy się skontaktować z butikiem, niech wygenerują nową etykietę zwrotną.
Kontaktujemy się z butikiem. Etykieta zwrotna została już wykorzystana, drugiej nie mogą wygenerować, zwłaszcza od innego nadawcy, nie jesteśmy ich klientem, nie mają nas w systemie, nie da się i już, "computer says no". A zwrot mają już w systemie jako przesyłka zaginiona. Jedyna opcja to musielibyśmy odesłać im sukienkę na nasz koszt.
Pani Holenderka w takim razie zapewne odzyskała pieniądze od butiku, a butik złożył reklamację w DHL i boksuje się z nimi o odszkodowanie. My chcieliśmy pomóc, żadna strona nie była zainteresowana.
Czyli wygląda na to, że będę mieć nową sukienkę włoskiej marki premium, bo rozmiar akurat mój.
Wydawnictwa, z którymi współpracujemy, regularnie przysyłają nam kontyngent swoich czasopism. Czasopismo z Wielkiej Brytanii w ilości 150 egzemplarzy do czasu Brexitu przychodziło ofoliowane na palecie. Od czasu Brexitu przesyłka zalicza przymusowy postój w Lipsku w DHL-owskim urzędzie celnym (w uproszczeniu DHL Express ma swój własny urząd celny), gdzie czasopisma są rozpakowane z palety i przepakowane do kartonów z logo DHL, a my zamiast jednej palety otrzymujemy 8-10 kartonów.
Styczniowy numer przyszedł tuż przed świętami, kiedy mnie już nie było w biurze, a lutowy początkiem stycznia, kiedy jeszcze nie wróciłam z urlopu, więc trochę kartonów się nazbierało. Po moim powrocie zaczęliśmy je rozpakowywać i w jednym tych, które przyszły w grudniu, tak samo jak pozostałe zaadresowanym z wydawnictwa do nas, zamiast czasopism znaleźliśmy sukienkę koktailową włoskiej marki premium.
Zaczęliśmy prowadzić dochodzenie, skąd się u nas wzięła. Pierwsza myśl - ponieważ wydawnictwo regularnie współpracuje z tą marką, pewnie odsyłali im sukienkę po sesji i przez pomyłkę zaadresowali do nas. Ale nie. Po pierwsze nie zgadza się rozmiar - 38, a do sesji używane są 34, po drugie, na papierach dołączonych do przesyłki widnieje nazwa jakiegoś włoskiego butiku oraz nazwisko i adres jakiejś prywatnej osoby w Holandii. Po lekturze doszliśmy, że jest to formularz zwrotu. Jakaś pani Holenderka kupiła online sukienkę za prawie 300€ z włoskiego butiku, nie przypasowała jej, więc odesłała ją z powrotem do sklepu. Jakimś cudem przesyłka z Holandii do Włoch znalazła się w niemieckim urzędzie celnym, a drugim cudem znalazła się u nas.
Kontaktujemy się z DHL. Oni bez oryginalnego numeru przesyłki nic nie mogą zrobić. Oryginalny numer przesyłki na pewno był na oryginalnym opakowaniu, z tym że w urzędzie celnym, ktoś przesyłkę z tego opakowania wyjął, przełożył do nowego kartonu i nakleił etykietę z numerem przesyłki z brytyjskiego wydawnictwa do nas, więc po oryginalnym numerze nie ma śladu. DHL nic nie może. Możemy się skontaktować z butikiem, niech wygenerują nową etykietę zwrotną.
Kontaktujemy się z butikiem. Etykieta zwrotna została już wykorzystana, drugiej nie mogą wygenerować, zwłaszcza od innego nadawcy, nie jesteśmy ich klientem, nie mają nas w systemie, nie da się i już, "computer says no". A zwrot mają już w systemie jako przesyłka zaginiona. Jedyna opcja to musielibyśmy odesłać im sukienkę na nasz koszt.
Pani Holenderka w takim razie zapewne odzyskała pieniądze od butiku, a butik złożył reklamację w DHL i boksuje się z nimi o odszkodowanie. My chcieliśmy pomóc, żadna strona nie była zainteresowana.
Czyli wygląda na to, że będę mieć nową sukienkę włoskiej marki premium, bo rozmiar akurat mój.
DHL
Ocena:
203
(213)
Problemik pierwszego świata, ale zrobiło nieprzyjemne wrażenie.
W drodze powrotnej ze świąt nocowaliśmy w Malmö, w czterogwiazdkowym hotelu znanej sieci. W pokoju okazało się, że będzie nam potrzebna jedna twardsza poduszka. Mąż zszedł poprosić o nią w recepcji. Za kilka minut wraca, zirytowany, mówiąc:
- Chyba ich poje*ało. Do głowy by mi nie przyszło, żebym idąc po poduszkę musiał brać ze sobą portfel.
Okazuje się, ze hotel znalazł źródło dodatkowego zarobku. "Nadprogramowy" ręcznik, poduszka czy inny drobiazg kosztuje 3€ za noc, w dodatku płatne z góry.
Szczerze powiem, że w życiu się z czymś takim nie spotkałam. Od rodzinnych pensjonatów po Four Seasons takie rzeczy się normalnie dostaje, nikt nigdy nie chce za to dodatkowych pieniędzy. O ile zrozumiem, jakiś tani hostel, gdzie tną koszty na czym się da, czy prywatny host na AirBNB, ale 4-gwiazdkowy sieciowy hotel? I to sieć, która w dodatku reklamuje się "menu poduszkowym" (twarde, miękkie, dla alergików, do wyboru, do koloru)?
Kwota owszem groszowa, więc tym bardziej hotel/sieć nawet jej w swoim budżecie nie zauważy, to czy warto psuć sobie renomę taką żenadą?
W drodze powrotnej ze świąt nocowaliśmy w Malmö, w czterogwiazdkowym hotelu znanej sieci. W pokoju okazało się, że będzie nam potrzebna jedna twardsza poduszka. Mąż zszedł poprosić o nią w recepcji. Za kilka minut wraca, zirytowany, mówiąc:
- Chyba ich poje*ało. Do głowy by mi nie przyszło, żebym idąc po poduszkę musiał brać ze sobą portfel.
Okazuje się, ze hotel znalazł źródło dodatkowego zarobku. "Nadprogramowy" ręcznik, poduszka czy inny drobiazg kosztuje 3€ za noc, w dodatku płatne z góry.
Szczerze powiem, że w życiu się z czymś takim nie spotkałam. Od rodzinnych pensjonatów po Four Seasons takie rzeczy się normalnie dostaje, nikt nigdy nie chce za to dodatkowych pieniędzy. O ile zrozumiem, jakiś tani hostel, gdzie tną koszty na czym się da, czy prywatny host na AirBNB, ale 4-gwiazdkowy sieciowy hotel? I to sieć, która w dodatku reklamuje się "menu poduszkowym" (twarde, miękkie, dla alergików, do wyboru, do koloru)?
Kwota owszem groszowa, więc tym bardziej hotel/sieć nawet jej w swoim budżecie nie zauważy, to czy warto psuć sobie renomę taką żenadą?
Malmö Hyllie
Ocena:
147
(167)
Na fali dylematów, u kogo spędzić święta.
Pierwsze wspólne Boże Narodzenie z moim byłym. Jako że jedni i drudzy rodzice nalegali, żebyśmy przyjechali do nich, postanowiliśmy, że podzielimy święta w ten sposób, że wigilię spędzimy u moich, resztę świąt u jego, do moich wracając na sylwestra i Nowy Rok. Wymagało to zrobienia łącznie 2600 km, ale chcieliśmy zadowolić jednych i drugich. Efekt był jednak taki, że moi sie obrazili, że ich porzucamy 25 grudnia zamiast zostać na całe święta, jego się obrazili, że nie spędziliśmy z nimi wigilii, powitali nas słowami, że "teraz to już niepotrzebnie przyjeżdżaliśmy" i pozostali obrażeni przez całe święta. Kiedy 28 grudnia wróciliśmy do moich rodziców, ci również nadal byli obrażeni i od nich usłyszeliśmy, że "już jest po świętach, więc nie rozumieją, po co w ogóle przyjeżdżamy".
Przed kolejnymi świętami jedni i drudzy cisnęli, że tym mamy spędzić całe święta u nich, nie odwiedzając tych drugich. O pomyśle wspólnych świąt nie chcieli słyszeć - moi nie wyjadą, bo święta poza domem to nie święta, tamci nie chcieli przyjechać do Polski, "bo im samochód ukradną". Święta spędziliśmy we dwoje w górskim spa.
Z obecnym partnerem przez pierwsze 4 lata spędzaliśmy święta osobno, w związku z czym co roku wysłuchiwałam od moich rodziców, jak to na pewno się zaraz rozstaniemy, skoro nie spędzamy razem świąt, "on nie traktuje mnie poważnie, znudzi sie mną zaraz i zostawi" (po 2 latach mieszkaliśmy już razem i w zasadzie rozstawaliśmy się tylko na te 3 dni świąt).
W 2020 z powodu obostrzeń partner nie mógł lecieć do swoich rodziców, więc na zaproszenie moich przyjechaliśmy oboje na święta do nich. Przez całe święta słuchaliśmy, najpierw mimochodem, potem coraz dobitniej, rzucanych uwag o egoistycznych dzieciach, które "zwalają się na głowę starym rodzicom, podczas gdy ci jedyne, czego sobie życzą to, kilka dni spokoju i odpoczynku" (hotele zamknięte, auto do odebrania z przeglądu dopiero po świętach, w domu z każdym dniem coraz mniej przyjemnie, zwłaszcza partner czuł się niemile widziany). Na pytanie, po co nas w takim razie zapraszali, odpowiadali, że nie mówią konkretnie o nas, tylko tak ogólnie.
W 2021 na święta polecieliśmy do tesciów. Tam zupełnie inna atmosfera - miło, ciepło, rodzinnie, bez wywlekania jakichś pretensji. Tylko rodzice narzekali przez telefon, że zostali porzuceni w święta, "ale przecież mogli się tego spodziewać, dla egoistycznych dzieci starzy rodzice nie są atrakcyjnym towarzystwem" (dlatego pojechaliśmy do jeszcze starszych teściów).
Przed tegorocznymi świętami zaproponowaliśmy, że zorganizujemy je u siebie, zapraszając jednych i drugich rodziców. Jego się zgodzili, moi nie, bo "prawdziwe święta muszą być w domu, a za granicą, w dodatku przy 2 różnych kulturach to nie będą święta, tylko jakiś kabaret". No cóż. Skoro nie da się dogodzić, to tegoroczne święta ponownie spędzimy u teściów, a mój telefon przy pretesjach o "porzucenie" może pechowo zgubić zasięg.
Pierwsze wspólne Boże Narodzenie z moim byłym. Jako że jedni i drudzy rodzice nalegali, żebyśmy przyjechali do nich, postanowiliśmy, że podzielimy święta w ten sposób, że wigilię spędzimy u moich, resztę świąt u jego, do moich wracając na sylwestra i Nowy Rok. Wymagało to zrobienia łącznie 2600 km, ale chcieliśmy zadowolić jednych i drugich. Efekt był jednak taki, że moi sie obrazili, że ich porzucamy 25 grudnia zamiast zostać na całe święta, jego się obrazili, że nie spędziliśmy z nimi wigilii, powitali nas słowami, że "teraz to już niepotrzebnie przyjeżdżaliśmy" i pozostali obrażeni przez całe święta. Kiedy 28 grudnia wróciliśmy do moich rodziców, ci również nadal byli obrażeni i od nich usłyszeliśmy, że "już jest po świętach, więc nie rozumieją, po co w ogóle przyjeżdżamy".
Przed kolejnymi świętami jedni i drudzy cisnęli, że tym mamy spędzić całe święta u nich, nie odwiedzając tych drugich. O pomyśle wspólnych świąt nie chcieli słyszeć - moi nie wyjadą, bo święta poza domem to nie święta, tamci nie chcieli przyjechać do Polski, "bo im samochód ukradną". Święta spędziliśmy we dwoje w górskim spa.
Z obecnym partnerem przez pierwsze 4 lata spędzaliśmy święta osobno, w związku z czym co roku wysłuchiwałam od moich rodziców, jak to na pewno się zaraz rozstaniemy, skoro nie spędzamy razem świąt, "on nie traktuje mnie poważnie, znudzi sie mną zaraz i zostawi" (po 2 latach mieszkaliśmy już razem i w zasadzie rozstawaliśmy się tylko na te 3 dni świąt).
W 2020 z powodu obostrzeń partner nie mógł lecieć do swoich rodziców, więc na zaproszenie moich przyjechaliśmy oboje na święta do nich. Przez całe święta słuchaliśmy, najpierw mimochodem, potem coraz dobitniej, rzucanych uwag o egoistycznych dzieciach, które "zwalają się na głowę starym rodzicom, podczas gdy ci jedyne, czego sobie życzą to, kilka dni spokoju i odpoczynku" (hotele zamknięte, auto do odebrania z przeglądu dopiero po świętach, w domu z każdym dniem coraz mniej przyjemnie, zwłaszcza partner czuł się niemile widziany). Na pytanie, po co nas w takim razie zapraszali, odpowiadali, że nie mówią konkretnie o nas, tylko tak ogólnie.
W 2021 na święta polecieliśmy do tesciów. Tam zupełnie inna atmosfera - miło, ciepło, rodzinnie, bez wywlekania jakichś pretensji. Tylko rodzice narzekali przez telefon, że zostali porzuceni w święta, "ale przecież mogli się tego spodziewać, dla egoistycznych dzieci starzy rodzice nie są atrakcyjnym towarzystwem" (dlatego pojechaliśmy do jeszcze starszych teściów).
Przed tegorocznymi świętami zaproponowaliśmy, że zorganizujemy je u siebie, zapraszając jednych i drugich rodziców. Jego się zgodzili, moi nie, bo "prawdziwe święta muszą być w domu, a za granicą, w dodatku przy 2 różnych kulturach to nie będą święta, tylko jakiś kabaret". No cóż. Skoro nie da się dogodzić, to tegoroczne święta ponownie spędzimy u teściów, a mój telefon przy pretesjach o "porzucenie" może pechowo zgubić zasięg.
Rodzinne święta
Ocena:
198
(218)
Mam kuzyna - syn młodszego brata mojego ojca. Mimo bliskiego pokrewieństwa kontakt mamy raczej żaden, poza spotkaniami raz na kilka lat na pogrzebach i weselach ogranicza się on do lajkowania sobie zdjęć w social mediach.
Michał mieszka w Niemczech i jest piłkarzem. Żaden tam Lewandowski, ot zwykły kopacz w zwykłym klubie, ale, z tego, co widać, całkiem nieźle z tego żyje. Niepracująca żona, częste egzotyczne urlopy, dobrej klasy samochód, markowe gadżety, ostatnio nawet plany kupna domu za gotówkę, tylko jeszcze nie wiedzą gdzie.
Jakiś temu z informacji zamieszczonej w mediach społecznościowych dowiedzieliśmy się z rodzicami, że kuzyn podczas gry uległ jakiemuś poważnemu wypadkowi. Klub podał dość szokujące informacje, że kuzyn jest w bardzo ciężkim stanie, leży w szpitalu, rokowania nieznane. Nie wiadomo, kiedy wróci do gry, i czy w ogóle, w związku z tym znaleźli się z żoną w tragicznej sytuacji finansowej, z dnia na dzień pozbawieni środków do życia, nie maja z czego płacić czynszu za mieszkanie, grozi im bezdomność, a że do tego niedawno urodziło im się dziecko, nie mają pieniędzy nawet na mleko i pieluchy. Tak więc organizowana jest zbiórka i Michał z żoną bardzo proszą o datki, żeby móc przetrwać chociaż najbliższe miesiące. Dramatyczny apel chyba chwycił ludzi za serce, bo w ciągu kilku dni uzbierano kwotę, która wystarczy na co najmniej pół roku wygodnego życia.
Pierwsza myśl - stała się tragedia i trzeba im natychmiast pomóc. Rodzice chcieli zrobić przelew, tata chciał rozmawiać ze swoim pracodawcą, czy może firma mogłaby coś zrobić (jego szef często wspiera tego typu akcje), już miał nawet również dzwonić do swojego brata, żeby wypytać, co dokładnie jest potrzebne, czy może przyda się jakaś pomoc logistyczna, coś zorganizować, dogadać się w szpitalu, pomóc przy dziecku itp., po czym uświadomił sobie, że rozmawiał z nim 2 dni wcześniej w jego urodziny i ten nic na ten temat nie wspomniał. Jedyny syn walczący w szpitalu o życie nie jest to temat, który się pomija jako nieistotny, więc czyżby sam o tym nie wiedział? No i jeśli nie wie, jeśli jego syn (lub synowa, jeśli syn jest cały czas nieprzytomny) miał jakiś powód, żeby go o tym nie informować, to czy powinien się o tym dowiadywać od nas? Z kolei jeśli wie, to dlaczego nic nie wspomniał? Dlaczego apelują o datki do obcych ludzi, a przed rodziną trzymają całą sytuacją w tajemnicy? O co tu chodzi?
Druga refleksja. Jaką Michał z żoną mają naprawdę sytuację finansową? Bo tutaj oszczędności pozwalające na kupno domu, urlop na Malediwach kilka razy w roku, akcesoria Louis Vuitton, high life i szmery bajery (na co wskazuje też starannie budowany w social mediach wizerunek), a nagle nie mają co jeść? To co się stało z ich wszystkimi pieniędzmi? Poza tym to Niemcy - doskonała opieka zdrowotna jest opłacana z obowiązkowego ubezpieczenia, nie ma potrzeby żadnych "zbiórek na operację", nie ma umów śmieciowych, pracownik na zwolnieniu dostaje przez 6 tygodni normalną wypłatę, a przez kolejne półtora roku zasiłek chorobowy w wysokości bodajże 80% pensji (plus w tym przypadku może mieć jeszcze jakieś dodatkowe obrywy z tytułu wypadku przy pracy). Nikt nie zostaje z dnia na dzień bez grosza. Zresztą nawet gdyby, to rodzice Michała też są dość zamożni i na pewno nie zostawiliby syna bez pomocy. Coś tu się więc mocno nie spina. Do tego dochodzi jeszcze kwestia, że taka informacja nie stawia klubu w najlepszym świetle.
Przez chwilę myśleliśmy, że może ktoś się włamał na fanpage klubu, zamieścił fejka z linkiem fikcyjnej zbiórki i wyłudza pieniądze, bo inaczej trudno to wytłumaczyć. No ale nie, post wisi od ponad tygodnia, przez ten czas ktoś by przecież zauważył i go usunął. Jedyne możliwe wytłumaczenie - klub pewnie "chciał dobrze" i zorganizował zbiórkę, nie informując kuzyna, ten może o niczym nie wie, a jak dojdzie do siebie, pewnie wyda oświadczenie, że dalsza zbiórka nie jest potrzebna, a zebrane środki przekaże na jakiś cel charytatywny, zyskując na tym jeszcze wizerunkowo.
Faktycznie, przed weekendem ukazało się oświadczenie kuzyna. Bardzo serdecznie dziękuje za wsparcie i prosi o kolejne datki, bo jest ciężko i tak dalej.
W końcu tata nie wytrzymał i zadzwonił do swojego brata, spytać, o co w tym wszystkim chodzi (i ewentualnie opierdzielić, że zamiast pomóc własnemu synowi, pozwala, żeby ten żebrał u obcych ludzi). Oto czego się dowiedział. Owszem, Michał doznał kontuzji, ale niegroźnej. Był parę dni w szpitalu, w tej chwili korzysta z rehabilitacji, która opłaca mu klub, a jak dobrze pójdzie, za kilka tygodni wraca na boisko. Podczas poprzedniej rozmowy nic na ten temat nie wspomniał, bo przecież u sportowca takie kontuzje to normalka, więc nie ma o czym gadać. Żadna pomoc nie jest potrzebna, wszystko gra i tańczy. A zbiórka? "A tam, wiesz, jak to mówią: dają to brać, biją to uciekać. A kasa się zawsze przyda - nowe auto sobie dzieci kupią albo na wakacje pojadą".
Nie no, fajnie. Wykorzystać jakąś tam swoją popularność, napisać wzruszający stek bzdur, żeby wysępić od ludzi pieniądze i mieć hajs na zabawę. A że nieetyczne? Oj tam, oj tam, ważne, że focie z Seszeli będą...
Michał mieszka w Niemczech i jest piłkarzem. Żaden tam Lewandowski, ot zwykły kopacz w zwykłym klubie, ale, z tego, co widać, całkiem nieźle z tego żyje. Niepracująca żona, częste egzotyczne urlopy, dobrej klasy samochód, markowe gadżety, ostatnio nawet plany kupna domu za gotówkę, tylko jeszcze nie wiedzą gdzie.
Jakiś temu z informacji zamieszczonej w mediach społecznościowych dowiedzieliśmy się z rodzicami, że kuzyn podczas gry uległ jakiemuś poważnemu wypadkowi. Klub podał dość szokujące informacje, że kuzyn jest w bardzo ciężkim stanie, leży w szpitalu, rokowania nieznane. Nie wiadomo, kiedy wróci do gry, i czy w ogóle, w związku z tym znaleźli się z żoną w tragicznej sytuacji finansowej, z dnia na dzień pozbawieni środków do życia, nie maja z czego płacić czynszu za mieszkanie, grozi im bezdomność, a że do tego niedawno urodziło im się dziecko, nie mają pieniędzy nawet na mleko i pieluchy. Tak więc organizowana jest zbiórka i Michał z żoną bardzo proszą o datki, żeby móc przetrwać chociaż najbliższe miesiące. Dramatyczny apel chyba chwycił ludzi za serce, bo w ciągu kilku dni uzbierano kwotę, która wystarczy na co najmniej pół roku wygodnego życia.
Pierwsza myśl - stała się tragedia i trzeba im natychmiast pomóc. Rodzice chcieli zrobić przelew, tata chciał rozmawiać ze swoim pracodawcą, czy może firma mogłaby coś zrobić (jego szef często wspiera tego typu akcje), już miał nawet również dzwonić do swojego brata, żeby wypytać, co dokładnie jest potrzebne, czy może przyda się jakaś pomoc logistyczna, coś zorganizować, dogadać się w szpitalu, pomóc przy dziecku itp., po czym uświadomił sobie, że rozmawiał z nim 2 dni wcześniej w jego urodziny i ten nic na ten temat nie wspomniał. Jedyny syn walczący w szpitalu o życie nie jest to temat, który się pomija jako nieistotny, więc czyżby sam o tym nie wiedział? No i jeśli nie wie, jeśli jego syn (lub synowa, jeśli syn jest cały czas nieprzytomny) miał jakiś powód, żeby go o tym nie informować, to czy powinien się o tym dowiadywać od nas? Z kolei jeśli wie, to dlaczego nic nie wspomniał? Dlaczego apelują o datki do obcych ludzi, a przed rodziną trzymają całą sytuacją w tajemnicy? O co tu chodzi?
Druga refleksja. Jaką Michał z żoną mają naprawdę sytuację finansową? Bo tutaj oszczędności pozwalające na kupno domu, urlop na Malediwach kilka razy w roku, akcesoria Louis Vuitton, high life i szmery bajery (na co wskazuje też starannie budowany w social mediach wizerunek), a nagle nie mają co jeść? To co się stało z ich wszystkimi pieniędzmi? Poza tym to Niemcy - doskonała opieka zdrowotna jest opłacana z obowiązkowego ubezpieczenia, nie ma potrzeby żadnych "zbiórek na operację", nie ma umów śmieciowych, pracownik na zwolnieniu dostaje przez 6 tygodni normalną wypłatę, a przez kolejne półtora roku zasiłek chorobowy w wysokości bodajże 80% pensji (plus w tym przypadku może mieć jeszcze jakieś dodatkowe obrywy z tytułu wypadku przy pracy). Nikt nie zostaje z dnia na dzień bez grosza. Zresztą nawet gdyby, to rodzice Michała też są dość zamożni i na pewno nie zostawiliby syna bez pomocy. Coś tu się więc mocno nie spina. Do tego dochodzi jeszcze kwestia, że taka informacja nie stawia klubu w najlepszym świetle.
Przez chwilę myśleliśmy, że może ktoś się włamał na fanpage klubu, zamieścił fejka z linkiem fikcyjnej zbiórki i wyłudza pieniądze, bo inaczej trudno to wytłumaczyć. No ale nie, post wisi od ponad tygodnia, przez ten czas ktoś by przecież zauważył i go usunął. Jedyne możliwe wytłumaczenie - klub pewnie "chciał dobrze" i zorganizował zbiórkę, nie informując kuzyna, ten może o niczym nie wie, a jak dojdzie do siebie, pewnie wyda oświadczenie, że dalsza zbiórka nie jest potrzebna, a zebrane środki przekaże na jakiś cel charytatywny, zyskując na tym jeszcze wizerunkowo.
Faktycznie, przed weekendem ukazało się oświadczenie kuzyna. Bardzo serdecznie dziękuje za wsparcie i prosi o kolejne datki, bo jest ciężko i tak dalej.
W końcu tata nie wytrzymał i zadzwonił do swojego brata, spytać, o co w tym wszystkim chodzi (i ewentualnie opierdzielić, że zamiast pomóc własnemu synowi, pozwala, żeby ten żebrał u obcych ludzi). Oto czego się dowiedział. Owszem, Michał doznał kontuzji, ale niegroźnej. Był parę dni w szpitalu, w tej chwili korzysta z rehabilitacji, która opłaca mu klub, a jak dobrze pójdzie, za kilka tygodni wraca na boisko. Podczas poprzedniej rozmowy nic na ten temat nie wspomniał, bo przecież u sportowca takie kontuzje to normalka, więc nie ma o czym gadać. Żadna pomoc nie jest potrzebna, wszystko gra i tańczy. A zbiórka? "A tam, wiesz, jak to mówią: dają to brać, biją to uciekać. A kasa się zawsze przyda - nowe auto sobie dzieci kupią albo na wakacje pojadą".
Nie no, fajnie. Wykorzystać jakąś tam swoją popularność, napisać wzruszający stek bzdur, żeby wysępić od ludzi pieniądze i mieć hajs na zabawę. A że nieetyczne? Oj tam, oj tam, ważne, że focie z Seszeli będą...
rodzina
Ocena:
182
(206)
Na początku miesiąca przeprowadziliśmy się do nowego biura. W tej chwili jesteśmy w trakcie urządzania się, rozpakowywania kartonów, podłączania telefonów i internetu, itd. Pracuję głównie z domu, w biurze jestem 1 lub 2 razy w tygodniu (najczęściej poniedziałek/wtorek).
Dzisiaj miałam pracować z domu. O 8 rano budzi mnie telefon. Dzwoni szef Janusz. Zdziwiłam sie, że o tej porze, gdyż normalnie on nie wstaje przed 10. Odbieram. Janusz pyta, za ile mogę być w biurze, bo na dzisiaj na 8 był umówiony z technikiem z Telekomu, który czeka juz pod drzwiami, a on sam jest w Berlinie. Dlaczego nie mógł mi o tym powiedzieć wczoraj? Nie wie, oj tam oj tam, tak jakoś wyszło i czy dam radę być za 10 minut. Mówię, że nie ma opcji, musze się jeszcze ogranąć, poza tym przy porannych korkach dojazd zajmie mi prawie 40 min. Aha, no to on mi da numer telefonu do tego technika, żebym sie z nim jakoś dogadała i on musi lecieć, bo zaraz zaczyna spotkanie z klientem, paaaa!
Dzwonię do technika, mówię, jaka sytuacja i proszę go żeby przesunął nas na późniejszą godzinę. Zadowolony nie był, ale zgodził się przesunąć nasz termin o godzinę. Na szczęście mój mąż nie zdążył jeszcze wyjść z domu i zabrać samochodu (też nie był zadowolony, że jednak musi jechać pociągiem), ubieram sie, wybiegam z domu i pędzę do biura.
Na miejscu spotykam sie z technikiem i pokazuję mu co i jak. Okazuje się, że musi dostać sie do serwerowni, która jest zamknięta na klucz. Ja oczywiście nie mam ani klucza, ani pojęcia, kto może go mieć (zapewne jakiś administrator, tylko gdzie go szukać). Dzwonię do Janusza:
- Technik potrzebuje dostać się do serwerowni, która jest zamknięta. Nie wiesz, któ może miec klucz?
- Nie mam pojęcia. Może ten facet, od którego wynajęliśmy biuro?
- Możesz mi wysłac jego numer, to do niego zadzwonię? A nie uzgodniłeś z nim, że przychodzi technik? Technik mówi, że było ustalone, że musi mieć dostęp do serwerowni.
- Oj tam oj tam... Zaraz ci wyślę numer.
Nie wysłał. Odczekałam kilka minut, dzwonię ponownie. Wyłączył telefon. Technik stwierdził, że w takim razie nic tu po nim, pożegnał sie i poszedł.
Około 12 do biura wchodzi Janusz, który, jak się okazuje, nie był w żadnym Berlinie, tylko mu się tak wcześnie wstawać nie chciało (mieszka 3 min od biura) i pyta, jak poszło z Telekomem. Udało mi się nie zrobić mu krzywdy i umówiliśmy się na kolejny termin z technikiem.
Przyjemność będzie kosztowała 160€, ale kto bogatemu zabroni.
Dzisiaj miałam pracować z domu. O 8 rano budzi mnie telefon. Dzwoni szef Janusz. Zdziwiłam sie, że o tej porze, gdyż normalnie on nie wstaje przed 10. Odbieram. Janusz pyta, za ile mogę być w biurze, bo na dzisiaj na 8 był umówiony z technikiem z Telekomu, który czeka juz pod drzwiami, a on sam jest w Berlinie. Dlaczego nie mógł mi o tym powiedzieć wczoraj? Nie wie, oj tam oj tam, tak jakoś wyszło i czy dam radę być za 10 minut. Mówię, że nie ma opcji, musze się jeszcze ogranąć, poza tym przy porannych korkach dojazd zajmie mi prawie 40 min. Aha, no to on mi da numer telefonu do tego technika, żebym sie z nim jakoś dogadała i on musi lecieć, bo zaraz zaczyna spotkanie z klientem, paaaa!
Dzwonię do technika, mówię, jaka sytuacja i proszę go żeby przesunął nas na późniejszą godzinę. Zadowolony nie był, ale zgodził się przesunąć nasz termin o godzinę. Na szczęście mój mąż nie zdążył jeszcze wyjść z domu i zabrać samochodu (też nie był zadowolony, że jednak musi jechać pociągiem), ubieram sie, wybiegam z domu i pędzę do biura.
Na miejscu spotykam sie z technikiem i pokazuję mu co i jak. Okazuje się, że musi dostać sie do serwerowni, która jest zamknięta na klucz. Ja oczywiście nie mam ani klucza, ani pojęcia, kto może go mieć (zapewne jakiś administrator, tylko gdzie go szukać). Dzwonię do Janusza:
- Technik potrzebuje dostać się do serwerowni, która jest zamknięta. Nie wiesz, któ może miec klucz?
- Nie mam pojęcia. Może ten facet, od którego wynajęliśmy biuro?
- Możesz mi wysłac jego numer, to do niego zadzwonię? A nie uzgodniłeś z nim, że przychodzi technik? Technik mówi, że było ustalone, że musi mieć dostęp do serwerowni.
- Oj tam oj tam... Zaraz ci wyślę numer.
Nie wysłał. Odczekałam kilka minut, dzwonię ponownie. Wyłączył telefon. Technik stwierdził, że w takim razie nic tu po nim, pożegnał sie i poszedł.
Około 12 do biura wchodzi Janusz, który, jak się okazuje, nie był w żadnym Berlinie, tylko mu się tak wcześnie wstawać nie chciało (mieszka 3 min od biura) i pyta, jak poszło z Telekomem. Udało mi się nie zrobić mu krzywdy i umówiliśmy się na kolejny termin z technikiem.
Przyjemność będzie kosztowała 160€, ale kto bogatemu zabroni.
Praca
Ocena:
116
(118)