Profil użytkownika
Crannberry ♀
Zamieszcza historie od: | 21 czerwca 2018 - 18:11 |
Ostatnio: | 9 października 2024 - 23:10 |
- Historii na głównej: 121 z 121
- Punktów za historie: 19439
- Komentarzy: 2388
- Punktów za komentarze: 18857
Święta spędziliśmy u rodziców męża na południu Szwecji. Najbliższe międzynarodowe lotnisko jest w Kopenhadze i stamtąd mamy lecieć z powrotem do domu. Na kopenhaskie lotnisko przyjeżdża się pociągiem, który po przejechaniu mostu nad Sundem zatrzymuje się w podziemiach terminala. Stamtąd jedzie się ruchomymi schodami do strefy odpraw, nadaje bagaż i przechodzi przez kontrolę bezpieczeństwa. Przy braku kolejek cały pobyt w Królestwie Danii trwa około 15 min.
24 godziny przed wylotem próbowaliśmy odprawić się online i... niestety zonk. Jako, że Niemcy postanowiły uznać Danię za obszar ryzyka i wprowadzić obowiązek elektronicznej rejestracji wjazdu do kraju, wyświetla się komunikat o błędzie „zakończenie odprawy online nie jest możliwe” i aplikacja przekierowuje nas do „centrum bezpieczeństwa zdrowotnego”, gdzie musimy wypełnić elektroniczny formularz wjazdu do Niemiec, a następnie wgrać wygenerowany kod QR. Dopiero wykonanie tej operacji umożliwi nam odprawienie się.
No nie ma sprawy. Otwieramy formularz, wpisujemy swoje dane, następnie jako kraj, w którym przebywaliśmy, wpisujemy Szwecję. W tym momencie formularz się zamyka i wyświetla się informacja, że Szwecja nie jest uznana za obszar ryzyka, w związku z czym nie trzeba wypełniać deklaracji wjazdu. No fajnie, ale bez tego nie możemy się odprawić.
Podejście nr 2, zamiast Szwecji wpisujemy Danię. Pojawia się następne pole, w którym musimy podać długość pobytu - czy był dłuższy, czy krótszy niż 24 godziny. Jako, że w Danii spędzimy tylko chwilę na lotnisku, wybieramy drugą opcję. Formularz się zamyka i wyświetla się informacja, że przy pobycie krótszym niż 24 godziny nie ma potrzeby wypełniania deklaracji. Miło z ich strony, ale bynajmniej nam to nie pomaga.
Podejście nr 3 - tym razem stwierdzamy, że musimy nakłamać i udawać, że w Danii, a.k.a strefie ryzyka, spędziliśmy całe święta. Po wybraniu tej opcji pojawia się jednak następne pole, gdzie musimy podać duński adres, pod którym przebywaliśmy oraz w przypadku hotelu lub mieszkania wakacyjnego być w posiadaniu potwierdzenia rezerwacji. Czyli znowu zonk, odprawa nie jest możliwa.
I teraz przez inteligenta, który zaprojektował to, nie biorąc pod uwagę czegoś takiego jak tranzyt, ani że w 21 wieku w strefie Schengen jest od groma lotnisk, które obsługują tabuny pasażerów z przygranicznych regionów sąsiednich krajów, musieliśmy skrócić pobyt u rodziców i na ostatnią chwilę szukać noclegu w Malmö po to, żeby od rana móc się ustawić w gigantycznej kolejce do odprawy na lotnisku, gdzie pracownik będzie musiał wpaść na pomysł, jak obejść system, który jego linia stworzyła i umożliwić nam powrót do domu.
24 godziny przed wylotem próbowaliśmy odprawić się online i... niestety zonk. Jako, że Niemcy postanowiły uznać Danię za obszar ryzyka i wprowadzić obowiązek elektronicznej rejestracji wjazdu do kraju, wyświetla się komunikat o błędzie „zakończenie odprawy online nie jest możliwe” i aplikacja przekierowuje nas do „centrum bezpieczeństwa zdrowotnego”, gdzie musimy wypełnić elektroniczny formularz wjazdu do Niemiec, a następnie wgrać wygenerowany kod QR. Dopiero wykonanie tej operacji umożliwi nam odprawienie się.
No nie ma sprawy. Otwieramy formularz, wpisujemy swoje dane, następnie jako kraj, w którym przebywaliśmy, wpisujemy Szwecję. W tym momencie formularz się zamyka i wyświetla się informacja, że Szwecja nie jest uznana za obszar ryzyka, w związku z czym nie trzeba wypełniać deklaracji wjazdu. No fajnie, ale bez tego nie możemy się odprawić.
Podejście nr 2, zamiast Szwecji wpisujemy Danię. Pojawia się następne pole, w którym musimy podać długość pobytu - czy był dłuższy, czy krótszy niż 24 godziny. Jako, że w Danii spędzimy tylko chwilę na lotnisku, wybieramy drugą opcję. Formularz się zamyka i wyświetla się informacja, że przy pobycie krótszym niż 24 godziny nie ma potrzeby wypełniania deklaracji. Miło z ich strony, ale bynajmniej nam to nie pomaga.
Podejście nr 3 - tym razem stwierdzamy, że musimy nakłamać i udawać, że w Danii, a.k.a strefie ryzyka, spędziliśmy całe święta. Po wybraniu tej opcji pojawia się jednak następne pole, gdzie musimy podać duński adres, pod którym przebywaliśmy oraz w przypadku hotelu lub mieszkania wakacyjnego być w posiadaniu potwierdzenia rezerwacji. Czyli znowu zonk, odprawa nie jest możliwa.
I teraz przez inteligenta, który zaprojektował to, nie biorąc pod uwagę czegoś takiego jak tranzyt, ani że w 21 wieku w strefie Schengen jest od groma lotnisk, które obsługują tabuny pasażerów z przygranicznych regionów sąsiednich krajów, musieliśmy skrócić pobyt u rodziców i na ostatnią chwilę szukać noclegu w Malmö po to, żeby od rana móc się ustawić w gigantycznej kolejce do odprawy na lotnisku, gdzie pracownik będzie musiał wpaść na pomysł, jak obejść system, który jego linia stworzyła i umożliwić nam powrót do domu.
SAS
Ocena:
185
(201)
Już dawno nie dawał o sobie znać mój były (ten z historii 85602). Kontakt z nim urwał się ponad rok temu, kiedy się przeprowadziliśmy (wcześniej wprowadził się prawie że po sąsiedzku i byliśmy skazani na natykanie się na niego za każdym razem, kiedy wybraliśmy się na spacer czy na zakupy. On za każdym razem korzystał z okazji i zagadywał, my reagowaliśmy uprzejmie, ale na dystans - nie wdając się w żadne zażyłości, ale też nie prowokując go do wchodzenia na wojenną ścieżkę, bo nikt nie ma ochoty się z nim znowu szarpać, ani odpowiadać na pisma od jego prawnika o jakieś bzdury). Po naszej wyprowadzce poszukiwanie kontaktu się skończyło i był spokój.
Właśnie, ni stąd ni zowąd, dostałam od niego wiadomość. "Ponieważ on nadal się o mnie troszczy i tak dalej, i chce dla mnie jak najlepiej, jest coś, o czym powinnam wiedzieć i jest mu bardzo przykro, że dowiaduję się o tym od niego". Że podobnież w zeszłym tygodniu był w centrum miasta i spotkał tam mojego męża, który wysiadał z naszego białego Volvo, obejmując inną kobietę. W dodatku w ogóle się z tym nie krył i nawet jak go zobaczył, to z szerokim uśmiechem bezczelnie się z nim przywitał. Jest mu bardzo przykro i w ogóle, że dowiaduję się tego od niego i to w taki sposób, ale byłoby nie w porządku to przede mną ukrywać i że gdybym czegoś potrzebowała, to zawsze mogę na niego liczyć.
Odpowiedziałam, że bardzo dziękuję za tę "troskę" i "wiele wnoszącą do mojego życia wiadomość". Jest tylko jeden problem. A nawet dwa. Po pierwsze, oboje pracujemy zdalnie i w zeszłym tygodniu nigdzie nie wychodziliśmy (a jak już, to razem), więc nie wiem, kogo widział. Po drugie, nie mamy Volvo. Owszem, mamy biały samochód, ale innej marki.
Jaka reakcja? Czyżby wycofał się rakiem, tłumacząc, że widocznie go z kimś pomylił? Ależ skąd! Zaczął mi wmawiać, że jako typowa kobieta nie znam się na samochodach i nawet nie wiem, czym jeżdżę. I że kobietom powinno się odbierać prawo jazdy, bo się nadają tylko do garów i tak dalej. Nie wiem, czy jeszcze chciał coś dodać, bo zablokowałam. Nowego adresu na szczęście nie zna, więc listu od prawnika nie powinnam otrzymać.
Właśnie, ni stąd ni zowąd, dostałam od niego wiadomość. "Ponieważ on nadal się o mnie troszczy i tak dalej, i chce dla mnie jak najlepiej, jest coś, o czym powinnam wiedzieć i jest mu bardzo przykro, że dowiaduję się o tym od niego". Że podobnież w zeszłym tygodniu był w centrum miasta i spotkał tam mojego męża, który wysiadał z naszego białego Volvo, obejmując inną kobietę. W dodatku w ogóle się z tym nie krył i nawet jak go zobaczył, to z szerokim uśmiechem bezczelnie się z nim przywitał. Jest mu bardzo przykro i w ogóle, że dowiaduję się tego od niego i to w taki sposób, ale byłoby nie w porządku to przede mną ukrywać i że gdybym czegoś potrzebowała, to zawsze mogę na niego liczyć.
Odpowiedziałam, że bardzo dziękuję za tę "troskę" i "wiele wnoszącą do mojego życia wiadomość". Jest tylko jeden problem. A nawet dwa. Po pierwsze, oboje pracujemy zdalnie i w zeszłym tygodniu nigdzie nie wychodziliśmy (a jak już, to razem), więc nie wiem, kogo widział. Po drugie, nie mamy Volvo. Owszem, mamy biały samochód, ale innej marki.
Jaka reakcja? Czyżby wycofał się rakiem, tłumacząc, że widocznie go z kimś pomylił? Ależ skąd! Zaczął mi wmawiać, że jako typowa kobieta nie znam się na samochodach i nawet nie wiem, czym jeżdżę. I że kobietom powinno się odbierać prawo jazdy, bo się nadają tylko do garów i tak dalej. Nie wiem, czy jeszcze chciał coś dodać, bo zablokowałam. Nowego adresu na szczęście nie zna, więc listu od prawnika nie powinnam otrzymać.
Ocena:
151
(191)
Niemiecka obsługa klienta, odcinek nie wiem który.
Końcem września kupiliśmy bilety na wydarzenie kulturalne (teatr, opera, filharmonia). Spektakl planowo miał się odbyć w piątek, 26 listopada. Na biletach drobnym druczkiem było napisane, że są one bezzwrotne, jednak nie stanowiło to problemu, gdyż nie zamierzaliśmy rezygnować z udziału w imprezie.
Jako że od dzisiaj wprowadzono obostrzenia, które dotyczą również tego typu wydarzeń, weszłam na stronę organizatora, żeby zobaczyć, co dokładnie będzie wymagane - czy wystarczy samo szczepienie, czy wymagany jest również test, a jeśli tak, to który. Przeglądając różne zakładki, trafiłam między innymi na program, w którym ku swojemu zaskoczeniu znalazłam informację, że nasz spektakl został przeniesiony na 23 grudnia o godz. 20. Przejrzałam jeszcze skrzynkę mailową, żeby zobaczyć, czy może przeoczyłam powiadomienie o tej zmianie, ale nie, nigdzie ani śladu informacji. Tak więc dobrze, że akurat zajrzałam na stronę, bo inaczej w piątek pocałowalibyśmy klamkę.
Problem jednak polegał na tym, że 23 grudnia nie będzie nas w kraju. A nawet gdybyśmy byli, to spędzając święta w domu, dzień przed wigilią ma się wystarczająco dużo zajęć i na chodzenie do teatru czy opery nie bardzo ma się czas. Dzwonię więc do organizatora. Włącza się automatyczna sekretarka, która informuje, że w związku z obecną sytuacją, obsługa klienta pracuje w bardzo ograniczonym zakresie i proszą o telefon w innym terminie. Innych możliwości kontaktu brak. No świetnie.
Parę godzin później próbuje ponownie i tym razem sukces. Ktoś podnosi słuchawkę. Przedstawiam się i wyłuszczam problem. Zaczynam od pytania, dlaczego nie byli uprzejmi poinformować o zmianie terminu. Mają mój email, nr telefonu i adres pocztowy, więc mieli mnóstwo możliwości, żeby to zrobić.
- Ależ oczywiście, że informowaliśmy. Proszę sprawdzić skrzynkę mailową.
- Sprawdzałam, spam również i nic nie przyszło.
- Bo proszę pani, my tu mamy za dużo pracy i nie mamy czasu na takie bzdury.
Aha, czyli zmiana wersji, a do tego informowanie o zmianie terminu klientów, którzy zapłacili trzycyfrowe kwoty za bilety, pani uważa za bzdurę. Miło wiedzieć. Pytam w takim razie, co możemy zrobić z biletami, gdyż nowy termin wybitnie nam nie pasuje. Rozumiem, że bilety bezzwrotne, ale w tej sytuacji, skoro to oni zmienili warunki umowy, powinni jakoś wyjść klientom naprzeciw (jak to robią chociażby linie lotnicze). Nie oczekuję zwrotu gotówki, ale może chociaż voucher, który mogłabym wykorzystać w innym terminie lub przebukowanie biletów na inny spektakl. Pani się upiera, że nie ma opcji. Bilety są bezzwrotne i koniec, jeśli nowy termin nie pasuje, to nasz pech. Jej nie obchodzi, co robią linie lotnicze, regulamin jej instytucji stanowi inaczej. Bilety przepadają i już. Jedyne, co pani może zaproponować "w geście dobrej woli", to że wyśle nam bilety na nowy termin bez dodatkowych opłat. No to już byłby szczyt wszystkiego, żeby jeszcze pobierali dodatkowe opłaty za fakt, że sami przesunęli spektakl.
Znalezienie potencjalnego kupca na bilety nie wchodziło w grę, gdyż zostały wydane na konkretne nazwiska, a w tej chwili z powodu obostrzeń covidowych tożsamość klientów jest przy wejściu weryfikowana z dowodem osobistym. Ponieważ kwota była zbyt duża, żeby odpuścić, skorzystałam z ubezpieczenia prawnego, w ramach którego mam darmowe telefoniczne porady adwokackie. Dyżurujący adwokat potwierdził, że z prawnego punktu widzenia racja jest po mojej stronie. Jeżeli jedna strona zmienia warunki umowy, druga strona może bez ponoszenia dodatkowych kosztów od niej odstąpić. Instytucje mogą sobie pisać w regulaminach, co im się podoba, ale są to klauzule niedozwolone i jako takie nie mają żadnej mocy prawnej. Oprócz tego podał mi jeszcze paragrafy kodeksu cywilnego, na które mam się powołać.
Zadzwoniłam jeszcze raz do organizatora, odebrała ta sama pani, której powiedziałam, że po rozmowie z adwokatem pragnę poinformować, że na mocy paragrafu a b i c, i tak dalej, i czy się dogadamy, czy prawnik ma im to przysłać na piśmie. W tym momencie pani zmieniła ton i próbowała mnie przekonać, że na pewno ją źle zrozumiałam, ona nigdy nie mówiła, że bilety są bezzwrotne, tylko że nie są w stanie przebukować ich ze swojej strony na inny spektakl, ale anulować tamte bilety i odzyskać pieniądze jak najbardziej mogę, ależ oczywiście, nie ma żadnego problemu, ona już wysyła anulację i puszcza przelew.
I tak jest w większości przypadków. Bez uruchamiania prawnika, straszenia sądem, pozwami i kij wie czym jeszcze, w tym kraju nie da się wyegzekwować najprostszej rzeczy, która powinna być załatwiona "z automatu". Najpierw człowiek odbija się od ściany, dopiero po użyciu magicznego słowa "adwokat", dowiaduje się, że na pewno źle zrozumiał, a jeśli wcześniej dostał odpowiedź na piśmie, to wysłał ją "początkujący stażysta przez pomyłkę".
Końcem września kupiliśmy bilety na wydarzenie kulturalne (teatr, opera, filharmonia). Spektakl planowo miał się odbyć w piątek, 26 listopada. Na biletach drobnym druczkiem było napisane, że są one bezzwrotne, jednak nie stanowiło to problemu, gdyż nie zamierzaliśmy rezygnować z udziału w imprezie.
Jako że od dzisiaj wprowadzono obostrzenia, które dotyczą również tego typu wydarzeń, weszłam na stronę organizatora, żeby zobaczyć, co dokładnie będzie wymagane - czy wystarczy samo szczepienie, czy wymagany jest również test, a jeśli tak, to który. Przeglądając różne zakładki, trafiłam między innymi na program, w którym ku swojemu zaskoczeniu znalazłam informację, że nasz spektakl został przeniesiony na 23 grudnia o godz. 20. Przejrzałam jeszcze skrzynkę mailową, żeby zobaczyć, czy może przeoczyłam powiadomienie o tej zmianie, ale nie, nigdzie ani śladu informacji. Tak więc dobrze, że akurat zajrzałam na stronę, bo inaczej w piątek pocałowalibyśmy klamkę.
Problem jednak polegał na tym, że 23 grudnia nie będzie nas w kraju. A nawet gdybyśmy byli, to spędzając święta w domu, dzień przed wigilią ma się wystarczająco dużo zajęć i na chodzenie do teatru czy opery nie bardzo ma się czas. Dzwonię więc do organizatora. Włącza się automatyczna sekretarka, która informuje, że w związku z obecną sytuacją, obsługa klienta pracuje w bardzo ograniczonym zakresie i proszą o telefon w innym terminie. Innych możliwości kontaktu brak. No świetnie.
Parę godzin później próbuje ponownie i tym razem sukces. Ktoś podnosi słuchawkę. Przedstawiam się i wyłuszczam problem. Zaczynam od pytania, dlaczego nie byli uprzejmi poinformować o zmianie terminu. Mają mój email, nr telefonu i adres pocztowy, więc mieli mnóstwo możliwości, żeby to zrobić.
- Ależ oczywiście, że informowaliśmy. Proszę sprawdzić skrzynkę mailową.
- Sprawdzałam, spam również i nic nie przyszło.
- Bo proszę pani, my tu mamy za dużo pracy i nie mamy czasu na takie bzdury.
Aha, czyli zmiana wersji, a do tego informowanie o zmianie terminu klientów, którzy zapłacili trzycyfrowe kwoty za bilety, pani uważa za bzdurę. Miło wiedzieć. Pytam w takim razie, co możemy zrobić z biletami, gdyż nowy termin wybitnie nam nie pasuje. Rozumiem, że bilety bezzwrotne, ale w tej sytuacji, skoro to oni zmienili warunki umowy, powinni jakoś wyjść klientom naprzeciw (jak to robią chociażby linie lotnicze). Nie oczekuję zwrotu gotówki, ale może chociaż voucher, który mogłabym wykorzystać w innym terminie lub przebukowanie biletów na inny spektakl. Pani się upiera, że nie ma opcji. Bilety są bezzwrotne i koniec, jeśli nowy termin nie pasuje, to nasz pech. Jej nie obchodzi, co robią linie lotnicze, regulamin jej instytucji stanowi inaczej. Bilety przepadają i już. Jedyne, co pani może zaproponować "w geście dobrej woli", to że wyśle nam bilety na nowy termin bez dodatkowych opłat. No to już byłby szczyt wszystkiego, żeby jeszcze pobierali dodatkowe opłaty za fakt, że sami przesunęli spektakl.
Znalezienie potencjalnego kupca na bilety nie wchodziło w grę, gdyż zostały wydane na konkretne nazwiska, a w tej chwili z powodu obostrzeń covidowych tożsamość klientów jest przy wejściu weryfikowana z dowodem osobistym. Ponieważ kwota była zbyt duża, żeby odpuścić, skorzystałam z ubezpieczenia prawnego, w ramach którego mam darmowe telefoniczne porady adwokackie. Dyżurujący adwokat potwierdził, że z prawnego punktu widzenia racja jest po mojej stronie. Jeżeli jedna strona zmienia warunki umowy, druga strona może bez ponoszenia dodatkowych kosztów od niej odstąpić. Instytucje mogą sobie pisać w regulaminach, co im się podoba, ale są to klauzule niedozwolone i jako takie nie mają żadnej mocy prawnej. Oprócz tego podał mi jeszcze paragrafy kodeksu cywilnego, na które mam się powołać.
Zadzwoniłam jeszcze raz do organizatora, odebrała ta sama pani, której powiedziałam, że po rozmowie z adwokatem pragnę poinformować, że na mocy paragrafu a b i c, i tak dalej, i czy się dogadamy, czy prawnik ma im to przysłać na piśmie. W tym momencie pani zmieniła ton i próbowała mnie przekonać, że na pewno ją źle zrozumiałam, ona nigdy nie mówiła, że bilety są bezzwrotne, tylko że nie są w stanie przebukować ich ze swojej strony na inny spektakl, ale anulować tamte bilety i odzyskać pieniądze jak najbardziej mogę, ależ oczywiście, nie ma żadnego problemu, ona już wysyła anulację i puszcza przelew.
I tak jest w większości przypadków. Bez uruchamiania prawnika, straszenia sądem, pozwami i kij wie czym jeszcze, w tym kraju nie da się wyegzekwować najprostszej rzeczy, która powinna być załatwiona "z automatu". Najpierw człowiek odbija się od ściany, dopiero po użyciu magicznego słowa "adwokat", dowiaduje się, że na pewno źle zrozumiał, a jeśli wcześniej dostał odpowiedź na piśmie, to wysłał ją "początkujący stażysta przez pomyłkę".
Monachium
Ocena:
130
(144)
Zachowanie, z którym może nie spotkałam się jakoś wybitnie wiele razy, ale wystarczająco, żeby mi się czknęło. Niektóre kobiety maja tendencje do usprawiedliwiania i wybielania różnych niefajnych zachowań płci przeciwnej, od nieładnych nawyków, po zwykłe sk..syństwo, w imię trudno powiedzieć czego. Bo on tak ma, bo tacy są mężczyźni, bo różnice kulturowe, bo nie wiadomo co jeszcze.
1. Kiedy po ponadrocznym związku na odległość mój obecny partner się do mnie wprowadził, potrzebowaliśmy trochę czasu na dotarcie się, zwłaszcza że oboje mieliśmy dłuższa przerwę od związków i mieszkania z kimś.
W dodatku u niego wykształciło (ujawniło) się coś w rodzaju fobii społecznej, objawiającej się tym, że kiedy spotykaliśmy się z jakimiś znajomymi, potrafił przez cały wieczór nie odezwać się ani słowem, tylko siedzieć wpatrzony ekran telefonu W domu wymyślił sobie, że "potrzebuje samotności", zwłaszcza podczas posiłków - wtedy szczególnie przeszkadza mu psychiczna świadomość, że ktoś inny przebywa w mieszkaniu, więc czy mogłabym gdzieś wychodzić, kiedy on je? Na takie dictum popukałam się w czoło i uświadomiłam mu, że jednak są jakieś granice kompromisów, a on nie ma trzech lat, tylko 40, do tego żyje w społeczeństwie, gdzie obowiązują jakieś normy zachowań.
Ja na pewno nie mam zamiaru błąkać się w środku zimy po ulicach, bo panicz się przyzwyczaił do spożywania posiłków w samotności, ani świecić za niego oczami, bo jak się idzie do kogoś z wizytą albo zaprasza gości, to się z nimi rozmawia, a nie gapi w telefon, więc ma się albo ogarnąć (czy sam, czy z pomocą terapeuty), albo wyprowadzić i mieszkać sam, skoro tak pragnie izolacji. Zadziałało. Oczywiście nie od razu, ale stopniowo następowała poprawa i po paru miesiącach zachowywał się zupełnie normalnie.
Ale w tym czasie, kiedy próbowałam zwalczać te zachowania, czego nasłuchałam się od koleżanek? Że tak nie można, to jest w końcu Szwed, a przecież wiadomo, że Skandynawowie to introwertycy, różnice kulturowe i w ogóle, muszę to zrozumieć i zaakceptować, i co mi w końcu szkodzi wychodzić z domu w czasie jego posiłków? No w ogóle hetera ze mnie straszna i one nigdy by tak nie zrobiły.
2. Jakieś 2 lata temu koleżanka przeszła operację nosa. Po zabiegu wyglądała tak, jak się zwykle wtedy wygląda, czyli sina i opuchnięta twarz, lima pod oczami, opatrunki itd. Jej partner, Włoch, z którym mieszkała od kilku lat, po odebraniu jej ze szpitala wyprowadził się do kolegi. "Bo się wystraszył jej wyglądu, a on jest estetą i nie może na to patrzeć, brzydzi się, więc na razie zniknie, zadzwoni do niej za jakiś czas i jak ona znowu będzie wyglądać normalnie, to wróci".
Dziewczyna chciała się wyżalić i poradzić, co ma w tej sytuacji zrobić. Owszem, pojawiły się odpowiedzi "spakować resztę jego rzeczy do worków na śmieci i krzyżyk na drogę", ale większość brzmiała w stylu "musisz go zrozumieć, Włosi są wrażliwi na piękno, powinnaś była sama na ten czas się gdzieś wyprowadzić i nie narażać go na takie widoki. Zmuszając go do oglądania ciebie po operacji, sama niszczysz ten związek".
3. Sytuacja sprzed 10 lat. Koleżanka z czasów szkolnych rodzi dziecko przez cesarskie cięcie (ciąża planowana). Kiedy wypisują ją i dziecko ze szpitala, dzwoni po męża, żeby ich odebrał i przywiózł do domu. Mąż informuje ją, że nie przyjedzie, bo właśnie pojechał na dwutygodniowe wczasy. "Bo on sobie przemyślał i w sumie to on się chyba nie nadaje do opieki nad noworodkiem, nie wie, czy jest gotowy być ojcem, poza tym się trochę brzydzi, bo on to jednak wrażliwy jest, wróci za 2 tygodnie i wtedy zobaczy".
Dziewczyna wściekła dzwoni po swoich rodziców. Ciska gromy pod adresem męża, odgraża się, że po czymś takim, to on już nie ma po co wracać do domu, po czym co słyszy od własnej matki? Że musi go zrozumieć, że mężczyźni tak już mają, że od wieków to kobiety zajmowały się dziećmi, może to nawet lepiej, że nie będzie jej oglądał tuż po porodzie, bo jeszcze się nabawi urazu i w ogóle tak już musi być, i niepotrzebnie się czepia.
4. Świeża sprawa. Inna koleżanka ze szkoły razem z mężem po latach wynajmu w końcu uzbierali na wkład własny, wzięli kredyt i kupili swoje własne mieszkanie. Była to ich wspólna decyzja, nikt na nikogo nie naciskał, własne M było ich marzeniem od lat. Tylko że odkąd je kupili, w związku zaczął się kryzys.
Zawsze kiedy przychodzi termin spłaty kredytu, facet zaczyna się z nią awanturować i mieć do niej pretensje, że kredyt trzeba spłacać. To znaczy, on bynajmniej nie żałuje kupna, bardzo się cieszy ze swojego lokum, tylko nie chce spłacać rat kredytu. I obwinia o to ją. Dlaczego, nie wiadomo. Dziewczyna się skarży, że już ma dość i zaczyna żałować, że się na ten zakup zdecydowali ("Czy on nie wiedział, że kredyt trzeba spłacać?").
Ku mojemu zdziwieniu, koleżanka z historii powyżej (o mężu na wczasach) mówi jej, mniej więcej: "Ale ty masz złe podejście. Tobie się wydaje, że on myśli tak jak ty. A mężczyźni rozumują zupełnie inaczej. Oni nie myślą przyszłościowo, tylko tu i teraz. On skupił się na tym, że będzie miał swoje mieszkanie, ale nie myślał o tym, że będzie musiał spłacać raty, bo tak już jest zaprogramowany. To twoim zadaniem było mu uświadomić, że to nie są darmowe pieniądze, tylko kredyt, który będzie musiał spłacić, jeśli tego nie zrobiłaś, to jest to twoja wina i on ma słuszne pretensje".
Ręce opadają. Skąd w nas, kobietach, takie myślenie? Model zachowania wyniesiony z domu, wychowanie w kulcie Matki-Polki-Męczennicy? Czy obecny trend "pick me girl", udowadnianie wszystkim naokoło, że jest się bardziej wyrozumiałą, "lepszą partią", która "bardziej zasługuje" na danego mężczyznę?
Usprawiedliwiając zachowania, zwłaszcza te, których usprawiedliwić się nie da, robimy krzywdę nie tylko sobie samym, ale również mężczyznom, z których robimy przygłupie, nadwrażliwe mimozy, niezdolne do prostego kojarzenia faktów, czy brania odpowiedzialności za swoje decyzje.
1. Kiedy po ponadrocznym związku na odległość mój obecny partner się do mnie wprowadził, potrzebowaliśmy trochę czasu na dotarcie się, zwłaszcza że oboje mieliśmy dłuższa przerwę od związków i mieszkania z kimś.
W dodatku u niego wykształciło (ujawniło) się coś w rodzaju fobii społecznej, objawiającej się tym, że kiedy spotykaliśmy się z jakimiś znajomymi, potrafił przez cały wieczór nie odezwać się ani słowem, tylko siedzieć wpatrzony ekran telefonu W domu wymyślił sobie, że "potrzebuje samotności", zwłaszcza podczas posiłków - wtedy szczególnie przeszkadza mu psychiczna świadomość, że ktoś inny przebywa w mieszkaniu, więc czy mogłabym gdzieś wychodzić, kiedy on je? Na takie dictum popukałam się w czoło i uświadomiłam mu, że jednak są jakieś granice kompromisów, a on nie ma trzech lat, tylko 40, do tego żyje w społeczeństwie, gdzie obowiązują jakieś normy zachowań.
Ja na pewno nie mam zamiaru błąkać się w środku zimy po ulicach, bo panicz się przyzwyczaił do spożywania posiłków w samotności, ani świecić za niego oczami, bo jak się idzie do kogoś z wizytą albo zaprasza gości, to się z nimi rozmawia, a nie gapi w telefon, więc ma się albo ogarnąć (czy sam, czy z pomocą terapeuty), albo wyprowadzić i mieszkać sam, skoro tak pragnie izolacji. Zadziałało. Oczywiście nie od razu, ale stopniowo następowała poprawa i po paru miesiącach zachowywał się zupełnie normalnie.
Ale w tym czasie, kiedy próbowałam zwalczać te zachowania, czego nasłuchałam się od koleżanek? Że tak nie można, to jest w końcu Szwed, a przecież wiadomo, że Skandynawowie to introwertycy, różnice kulturowe i w ogóle, muszę to zrozumieć i zaakceptować, i co mi w końcu szkodzi wychodzić z domu w czasie jego posiłków? No w ogóle hetera ze mnie straszna i one nigdy by tak nie zrobiły.
2. Jakieś 2 lata temu koleżanka przeszła operację nosa. Po zabiegu wyglądała tak, jak się zwykle wtedy wygląda, czyli sina i opuchnięta twarz, lima pod oczami, opatrunki itd. Jej partner, Włoch, z którym mieszkała od kilku lat, po odebraniu jej ze szpitala wyprowadził się do kolegi. "Bo się wystraszył jej wyglądu, a on jest estetą i nie może na to patrzeć, brzydzi się, więc na razie zniknie, zadzwoni do niej za jakiś czas i jak ona znowu będzie wyglądać normalnie, to wróci".
Dziewczyna chciała się wyżalić i poradzić, co ma w tej sytuacji zrobić. Owszem, pojawiły się odpowiedzi "spakować resztę jego rzeczy do worków na śmieci i krzyżyk na drogę", ale większość brzmiała w stylu "musisz go zrozumieć, Włosi są wrażliwi na piękno, powinnaś była sama na ten czas się gdzieś wyprowadzić i nie narażać go na takie widoki. Zmuszając go do oglądania ciebie po operacji, sama niszczysz ten związek".
3. Sytuacja sprzed 10 lat. Koleżanka z czasów szkolnych rodzi dziecko przez cesarskie cięcie (ciąża planowana). Kiedy wypisują ją i dziecko ze szpitala, dzwoni po męża, żeby ich odebrał i przywiózł do domu. Mąż informuje ją, że nie przyjedzie, bo właśnie pojechał na dwutygodniowe wczasy. "Bo on sobie przemyślał i w sumie to on się chyba nie nadaje do opieki nad noworodkiem, nie wie, czy jest gotowy być ojcem, poza tym się trochę brzydzi, bo on to jednak wrażliwy jest, wróci za 2 tygodnie i wtedy zobaczy".
Dziewczyna wściekła dzwoni po swoich rodziców. Ciska gromy pod adresem męża, odgraża się, że po czymś takim, to on już nie ma po co wracać do domu, po czym co słyszy od własnej matki? Że musi go zrozumieć, że mężczyźni tak już mają, że od wieków to kobiety zajmowały się dziećmi, może to nawet lepiej, że nie będzie jej oglądał tuż po porodzie, bo jeszcze się nabawi urazu i w ogóle tak już musi być, i niepotrzebnie się czepia.
4. Świeża sprawa. Inna koleżanka ze szkoły razem z mężem po latach wynajmu w końcu uzbierali na wkład własny, wzięli kredyt i kupili swoje własne mieszkanie. Była to ich wspólna decyzja, nikt na nikogo nie naciskał, własne M było ich marzeniem od lat. Tylko że odkąd je kupili, w związku zaczął się kryzys.
Zawsze kiedy przychodzi termin spłaty kredytu, facet zaczyna się z nią awanturować i mieć do niej pretensje, że kredyt trzeba spłacać. To znaczy, on bynajmniej nie żałuje kupna, bardzo się cieszy ze swojego lokum, tylko nie chce spłacać rat kredytu. I obwinia o to ją. Dlaczego, nie wiadomo. Dziewczyna się skarży, że już ma dość i zaczyna żałować, że się na ten zakup zdecydowali ("Czy on nie wiedział, że kredyt trzeba spłacać?").
Ku mojemu zdziwieniu, koleżanka z historii powyżej (o mężu na wczasach) mówi jej, mniej więcej: "Ale ty masz złe podejście. Tobie się wydaje, że on myśli tak jak ty. A mężczyźni rozumują zupełnie inaczej. Oni nie myślą przyszłościowo, tylko tu i teraz. On skupił się na tym, że będzie miał swoje mieszkanie, ale nie myślał o tym, że będzie musiał spłacać raty, bo tak już jest zaprogramowany. To twoim zadaniem było mu uświadomić, że to nie są darmowe pieniądze, tylko kredyt, który będzie musiał spłacić, jeśli tego nie zrobiłaś, to jest to twoja wina i on ma słuszne pretensje".
Ręce opadają. Skąd w nas, kobietach, takie myślenie? Model zachowania wyniesiony z domu, wychowanie w kulcie Matki-Polki-Męczennicy? Czy obecny trend "pick me girl", udowadnianie wszystkim naokoło, że jest się bardziej wyrozumiałą, "lepszą partią", która "bardziej zasługuje" na danego mężczyznę?
Usprawiedliwiając zachowania, zwłaszcza te, których usprawiedliwić się nie da, robimy krzywdę nie tylko sobie samym, ale również mężczyznom, z których robimy przygłupie, nadwrażliwe mimozy, niezdolne do prostego kojarzenia faktów, czy brania odpowiedzialności za swoje decyzje.
Ocena:
235
(279)
Często czyta się o chamskim zachowaniu personelu w polskich placówkach medycznych. Mieszkając na co dzień w innym kraju i nie doświadczając tego osobiście, zastanawiałam się czasami, na ile faktycznie tak to wygląda, a na ile jest to wyolbrzymianie czy przewrażliwienie osób opisujących. W końcu znajdując się w szczególnej sytuacji często odbieramy pewne rzeczy bardziej dotkliwie niż są one w rzeczywistości.
W zeszłym tygodniu miałam zabieg chirurgiczny. Co prawda ze wskazań zdrowotnych, ale że zaliczający się do chirurgii plastycznej i nierefundowany, ze względu na cenę poddałam mu się w Polsce. Wybrałam jedną z renomowanych klinik chirurgii plastycznej na Dolnym Śląsku. Jeśli chodzi o warunki w szpitalu, sam zabieg, opiekę lekarską, wszystko było w najwyższym standardzie i w zasadzie poza paroma drobiazgami nie było się do czego przyczepić. Zarówno lekarze i pielęgniarki byli bardzo kompetentni i przesympatyczni. Z jednym wyjątkiem. Pani pielęgniarka, która albo minęła się z powołaniem, albo zapomniała, że nie pracuje w powiatowej lecznicy w Koziej Wólce (chociaż nawet tam powinny ją obowiązywać jakieś standardy).
Zabieg miałam rano, po wybudzeniu się z narkozy miałam spędzić kilka godzin na oddziale i po zejściu wszystkich kroplówek zdecydować, czy zostaję w szpitalu na noc, czy chcę wyjść, przenocować w pobliskim hotelu i następnego dnia wrócić na kontrolę. Przed operacją lekarz poinformował mnie, że po zabiegu podadzą mi dożylnie antybiotyk, elektrolity oraz silne środki przeciwbólowe, gdyż zabieg jest dość inwazyjny.
Faktycznie, po wybudzeniu się czułam bardzo silny ból, utrudniający poruszanie. Przewieziono mnie na salę, leżałam sobie pod kroplówką i powoli dochodziłam do siebie. Pamiętam, że było mi strasznie gorąco i bardzo chciało mi się pić. W którymś momencie (nie wiem, która był godzina, bo jeszcze nie do końca doszłam do siebie) zajrzał do mnie lekarz, który mnie operował, spytał, jak się czuję, opowiedział, jak poszedł zabieg, przyznał mi rację, że na sali jest o wiele za gorąco, zmniejszył ogrzewanie (termostat na ścianie wskazywał ponad 27 stopni), uchylił okno i powiedział, że zaraz przyśle pielęgniarkę z butelką wody, bo muszę teraz dużo pić, a jak tylko zejdzie mi kroplówka z antybiotykiem, pielęgniarka poda mi dożylnie środki przeciwbólowe i elektrolity. On się teraz pożegna, bo idzie do domu, wręczył mi wypis, gdybym chciała nocować poza szpitalem i widzimy się jutro na kontroli.
Za jakiś czas faktycznie przyszła pielęgniarka. Odłączyła mi pustą kroplówkę i zaczęła podłączać nową z elektrolitami. Poprosiłam ją o podanie mi środków przeciwbólowych, tak jak mówił chirurg oraz o zmianę opatrunków, bo obecne już przeciekły. I jeśli można, to o jakąś wodę, bo bardzo chce mi się pić. Ofuknęłą mnie, że na zmiany opatrunków ona nie ma czasu, wody mi nie da, bo ona nie jest od tego, a środków przeciwbólowych też nie, bo "lekarz nie pozwala". Zdziwiłam się, bo mnie mówił coś innego, no ale może otępiała po narkozie, źle go zrozumiałam. Wychodząc zamknęła okno i podkręciła ogrzewanie. W torbie miałam małą buteleczkę wody, udało mi się po nią sięgnąć, więc dałam radę trochę się napić.
Po jakimś czasie przyszedł anestezjolog. Pierwsze, co zrobił, to stwierdził, że w sali jest o wiele za gorąco, zmniejszył ogrzewanie i uchylił okno. Spytał, jak się czuję, potwierdził, że natychmiast trzeba podać mi leki przeciwbólowe, pogadaliśmy, pożegnał się i poszedł.
Chwilę po jego wyjściu zauważyłam, że kroplówka z elektrolitami przestała lecieć, do tego dłoń, w którą miałam wbity wenflon mocno spuchła, jest zaczerwieniona, gorąca w dotyku i dość mocno boli. Opatrunki przeciekły już tak, że na pościeli porobiły się ogromne plamy z krwi i czegoś żółtego, leżało się w tym mało komfortowo, w dalszym ciągu dokuczał mi silny ból po zabiegu, poza tym zaczął mi już mocno cisnąć pęcherz i musiałam skorzystać z toalety. I nadal bardzo chciało mi się pić.
Wezwałam pielęgniarkę. Przyszła z fochem, że zawracam jej głowę. Ponownie, mimo moich protestów, zamknęła okno. Pokazałam jej, że przestała lecieć kroplówka. Fuknęła, że na pewno "coś sobie porobiłam" i zapchałam wenflon i skoro tak, to ona mi jej w takim razie drugi raz podłączać nie będzie (nie wiem, za karę?) i zabrała to całe ustrojstwo. Poprosiłam jeszcze raz o środki przeciwbólowe, bo po pierwsze, że dwóch lekarzy potwierdziło, że ma mi je podać, po drugie, mnie naprawdę mocno boli. Na co usłyszałam:
"Boli? I prawidłowo! Musi boleć. Zachciało się zabiegów, to niech teraz cierpi. Za fanaberie się płaci. W dupie się ludziom przewraca".
Nie poda mi leków i już. Wody też nie. Kiedy wstawałam, żeby pójść to toalety, zauważyła poplamioną pościel, za co też mi się oberwało, że co ja narobiłam, tylko problemy ze mną i tak dalej, teraz trzeba będzie prać pościel (to nie zamierzali jej prać między pacjentami?). Tu już jej przerwałam, mówiąc, że nie byłoby problemu gdyby mi te opatrunki zmieniła wtedy, kiedy ją o to prosiłam, a nie po prawie 2 godzinach. Burcząc coś pod nosem, z wielką łaską w końcu zmieniła mi je zmieniła. Poprosiłam ją jeszcze, żeby rzuciła okiem na tę spuchniętą dłoń, bo tam albo robi się jakiś stan zapalny, albo mam jakąś reakcję alergiczną. Nie spojrzała, powiedziała, że sobie wymyślam i zawracam jej głowę. I poszła sobie.
W tym momencie podjęłam decyzję, że przenoszę się do hotelu. Doszłam już w miarę do siebie, jestem w stanie stać czy przejść się, co prawda zgięta w pół, ale bez zawrotów głowy, więc dam radę tam dotrzeć. Zamiast cały wieczór i noc kopać z babskiem i handryczyć o każdą bzdurę, wolę co mi będzie potrzebne zamówić sobie room service, który mi to dostarczy bez focha i głupich komentarzy. Pozbierałam swoje rzeczy, w automacie przy wyjściu ze szpitala zaopatrzyłam się w napoje, wezwałam taksówkę i pojechałam.
Następnego dnia podczas kontroli opowiedziałam lekarzowi całe zajście. Wściekł się (przede wszystkim na to, że nie podała mi leków), powiedział, że on słyszał, że były już na nią skargi i zapowiedział, że zrobi z babą porządek.
O ile na jej złośliwości mogłam machnąć ręką - pies ją drapał, wyjdę za parę godzin i nie będę jej więcej oglądać, to samowolna, celowa odmowa podania leków zaordynowanych przez lekarza, w imię karania pacjenta za "fanaberie", już chyba podchodzi pod działanie na szkodę pacjenta. Już pomijając fakt, ze pracując w prywatnej klinice chirurgii plastycznej, ta pani żyje z tego, że ludzie mają "fanaberie" i dzięki nim ma również znacznie bardziej komfortowe warunki pracy (i zapewne też zarobki) niż miałaby na SORze w publicznym szpitalu. Więc po co, jak to mówią, "kąsa rękę, która ją karmi"?
W zeszłym tygodniu miałam zabieg chirurgiczny. Co prawda ze wskazań zdrowotnych, ale że zaliczający się do chirurgii plastycznej i nierefundowany, ze względu na cenę poddałam mu się w Polsce. Wybrałam jedną z renomowanych klinik chirurgii plastycznej na Dolnym Śląsku. Jeśli chodzi o warunki w szpitalu, sam zabieg, opiekę lekarską, wszystko było w najwyższym standardzie i w zasadzie poza paroma drobiazgami nie było się do czego przyczepić. Zarówno lekarze i pielęgniarki byli bardzo kompetentni i przesympatyczni. Z jednym wyjątkiem. Pani pielęgniarka, która albo minęła się z powołaniem, albo zapomniała, że nie pracuje w powiatowej lecznicy w Koziej Wólce (chociaż nawet tam powinny ją obowiązywać jakieś standardy).
Zabieg miałam rano, po wybudzeniu się z narkozy miałam spędzić kilka godzin na oddziale i po zejściu wszystkich kroplówek zdecydować, czy zostaję w szpitalu na noc, czy chcę wyjść, przenocować w pobliskim hotelu i następnego dnia wrócić na kontrolę. Przed operacją lekarz poinformował mnie, że po zabiegu podadzą mi dożylnie antybiotyk, elektrolity oraz silne środki przeciwbólowe, gdyż zabieg jest dość inwazyjny.
Faktycznie, po wybudzeniu się czułam bardzo silny ból, utrudniający poruszanie. Przewieziono mnie na salę, leżałam sobie pod kroplówką i powoli dochodziłam do siebie. Pamiętam, że było mi strasznie gorąco i bardzo chciało mi się pić. W którymś momencie (nie wiem, która był godzina, bo jeszcze nie do końca doszłam do siebie) zajrzał do mnie lekarz, który mnie operował, spytał, jak się czuję, opowiedział, jak poszedł zabieg, przyznał mi rację, że na sali jest o wiele za gorąco, zmniejszył ogrzewanie (termostat na ścianie wskazywał ponad 27 stopni), uchylił okno i powiedział, że zaraz przyśle pielęgniarkę z butelką wody, bo muszę teraz dużo pić, a jak tylko zejdzie mi kroplówka z antybiotykiem, pielęgniarka poda mi dożylnie środki przeciwbólowe i elektrolity. On się teraz pożegna, bo idzie do domu, wręczył mi wypis, gdybym chciała nocować poza szpitalem i widzimy się jutro na kontroli.
Za jakiś czas faktycznie przyszła pielęgniarka. Odłączyła mi pustą kroplówkę i zaczęła podłączać nową z elektrolitami. Poprosiłam ją o podanie mi środków przeciwbólowych, tak jak mówił chirurg oraz o zmianę opatrunków, bo obecne już przeciekły. I jeśli można, to o jakąś wodę, bo bardzo chce mi się pić. Ofuknęłą mnie, że na zmiany opatrunków ona nie ma czasu, wody mi nie da, bo ona nie jest od tego, a środków przeciwbólowych też nie, bo "lekarz nie pozwala". Zdziwiłam się, bo mnie mówił coś innego, no ale może otępiała po narkozie, źle go zrozumiałam. Wychodząc zamknęła okno i podkręciła ogrzewanie. W torbie miałam małą buteleczkę wody, udało mi się po nią sięgnąć, więc dałam radę trochę się napić.
Po jakimś czasie przyszedł anestezjolog. Pierwsze, co zrobił, to stwierdził, że w sali jest o wiele za gorąco, zmniejszył ogrzewanie i uchylił okno. Spytał, jak się czuję, potwierdził, że natychmiast trzeba podać mi leki przeciwbólowe, pogadaliśmy, pożegnał się i poszedł.
Chwilę po jego wyjściu zauważyłam, że kroplówka z elektrolitami przestała lecieć, do tego dłoń, w którą miałam wbity wenflon mocno spuchła, jest zaczerwieniona, gorąca w dotyku i dość mocno boli. Opatrunki przeciekły już tak, że na pościeli porobiły się ogromne plamy z krwi i czegoś żółtego, leżało się w tym mało komfortowo, w dalszym ciągu dokuczał mi silny ból po zabiegu, poza tym zaczął mi już mocno cisnąć pęcherz i musiałam skorzystać z toalety. I nadal bardzo chciało mi się pić.
Wezwałam pielęgniarkę. Przyszła z fochem, że zawracam jej głowę. Ponownie, mimo moich protestów, zamknęła okno. Pokazałam jej, że przestała lecieć kroplówka. Fuknęła, że na pewno "coś sobie porobiłam" i zapchałam wenflon i skoro tak, to ona mi jej w takim razie drugi raz podłączać nie będzie (nie wiem, za karę?) i zabrała to całe ustrojstwo. Poprosiłam jeszcze raz o środki przeciwbólowe, bo po pierwsze, że dwóch lekarzy potwierdziło, że ma mi je podać, po drugie, mnie naprawdę mocno boli. Na co usłyszałam:
"Boli? I prawidłowo! Musi boleć. Zachciało się zabiegów, to niech teraz cierpi. Za fanaberie się płaci. W dupie się ludziom przewraca".
Nie poda mi leków i już. Wody też nie. Kiedy wstawałam, żeby pójść to toalety, zauważyła poplamioną pościel, za co też mi się oberwało, że co ja narobiłam, tylko problemy ze mną i tak dalej, teraz trzeba będzie prać pościel (to nie zamierzali jej prać między pacjentami?). Tu już jej przerwałam, mówiąc, że nie byłoby problemu gdyby mi te opatrunki zmieniła wtedy, kiedy ją o to prosiłam, a nie po prawie 2 godzinach. Burcząc coś pod nosem, z wielką łaską w końcu zmieniła mi je zmieniła. Poprosiłam ją jeszcze, żeby rzuciła okiem na tę spuchniętą dłoń, bo tam albo robi się jakiś stan zapalny, albo mam jakąś reakcję alergiczną. Nie spojrzała, powiedziała, że sobie wymyślam i zawracam jej głowę. I poszła sobie.
W tym momencie podjęłam decyzję, że przenoszę się do hotelu. Doszłam już w miarę do siebie, jestem w stanie stać czy przejść się, co prawda zgięta w pół, ale bez zawrotów głowy, więc dam radę tam dotrzeć. Zamiast cały wieczór i noc kopać z babskiem i handryczyć o każdą bzdurę, wolę co mi będzie potrzebne zamówić sobie room service, który mi to dostarczy bez focha i głupich komentarzy. Pozbierałam swoje rzeczy, w automacie przy wyjściu ze szpitala zaopatrzyłam się w napoje, wezwałam taksówkę i pojechałam.
Następnego dnia podczas kontroli opowiedziałam lekarzowi całe zajście. Wściekł się (przede wszystkim na to, że nie podała mi leków), powiedział, że on słyszał, że były już na nią skargi i zapowiedział, że zrobi z babą porządek.
O ile na jej złośliwości mogłam machnąć ręką - pies ją drapał, wyjdę za parę godzin i nie będę jej więcej oglądać, to samowolna, celowa odmowa podania leków zaordynowanych przez lekarza, w imię karania pacjenta za "fanaberie", już chyba podchodzi pod działanie na szkodę pacjenta. Już pomijając fakt, ze pracując w prywatnej klinice chirurgii plastycznej, ta pani żyje z tego, że ludzie mają "fanaberie" i dzięki nim ma również znacznie bardziej komfortowe warunki pracy (i zapewne też zarobki) niż miałaby na SORze w publicznym szpitalu. Więc po co, jak to mówią, "kąsa rękę, która ją karmi"?
Prywatna klinika
Ocena:
193
(209)
Facebook przypomniał mi sytuację sprzed 2 lat.
Pojechałyśmy z koleżanką i naszymi facetami na Oktoberfest, pojeździć na karuzelach.
Było już po 22, koleżanka i ja (panowie nie chcieli) kupiłyśmy bilety na atrakcję o nazwie Break Dance (można wygooglać) - takie coś, gdzie na kręcącej się platformie wirują takie jakby samochodziki. Już pierwszą piekielnością była fatalna obsługa, która zrezygnowała z systemu kolejkowego na rzecz "kto ma mocniejsze łokcie, ten lepszy" i na tę platformę wpuszczała znacznie większą liczbę osób niż było dostępnych miejsc, kompletnie ignorując fakt, że ludzie, chcąc dopaść samochodzik, jeszcze przed końcem poprzedniej rundy przepychali się i rzucali na kręcącą się jeszcze z dużą szybkością platformę Wydawało się kwestią czasu aż ktoś się w końcu przewróci, a maszyna wciągnie mu kończynę i przemieli na wołowe w kością.
Po przeczekaniu kilku kolejek walki o ogień (od rezygnacji powstrzymał nas tylko fakt, że bilety były bezzwrotne) udało nam się trafić na wolny samochodzik. Wsiadłyśmy i w tym momencie rzuciły się na nas dwie nastolatki. Takie góra 14-15 lat, czyli ponad 20 lat młodsze od nas. Podniosły wrzask, że mamy je wpuścić, bo im się należy, one chcą i one nie będą dłużej czekać, bo nie. Koleżanka zupełnie spokojnie im odpowiedziała, że byłyśmy pierwsze, też czekałyśmy i nie widzi powodu, dla którego miałybyśmy im nagle ustąpić, bo tak. Mają poczekać na swoją kolej jak wszyscy inni. Jedna dziewuszka zrozumiała, natomiast druga wpadła w jakąś furię i nadal wrzeszcząc rzuciła się z pazurami w kierunku twarzy koleżanki. Ta odepchnęła jej rękę, nadal spokojnie mówiąc, że jeśli tylko ją dotknie to wzywamy policję. Dziewczę chyba się wystraszyło, bo odstąpiło od ataku bezpośredniego, tylko jeszcze przez chwilę waliła w samochodzik pięściami.
Ponownie dopadły nas, kiedy po zakończeniu przejażdżki szliśmy dalej i zaczęły coś pyskować. Tym razem na szczęście bez prób przemocy fizycznej (może zdążyły się uspokoić, a może uznały, że przeciwko 4 osobom mają mniejsze szanse, kto wie). Odpowiedziałyśmy, że nie mamy zamiaru z nimi dyskutować, ale za to chętnie porozmawiamy sobie z ich rodzicami w obecności policji i urzędnika Jugendamtu (urząd do spraw dzieci i młodzieży), bo jest po 22 i ich, jako nieletnich, w ogóle nie ma prawa tu być. Uciekły.
Zastanawiałyśmy się, skąd się takie zachowanie bierze. Czy jest to kwestia kraju i jakichś innych norm wychowania? Czy też mamy takie czasy i rośnie nam pokolenie roszczeniowych gówniarzy, przekonanych, że wszystko im wolno i wszystko im się należy, a jak czegoś nie dostaną już natychmiast, to wpadają w furię? Pamiętam, kiedy sama byłam w tym wieku, w życiu nie przyszłoby mi do głowy rzucać się na kogoś z wrzaskiem i pięściami, a już zwłaszcza na na osoby w wieku moich rodziców…
Pojechałyśmy z koleżanką i naszymi facetami na Oktoberfest, pojeździć na karuzelach.
Było już po 22, koleżanka i ja (panowie nie chcieli) kupiłyśmy bilety na atrakcję o nazwie Break Dance (można wygooglać) - takie coś, gdzie na kręcącej się platformie wirują takie jakby samochodziki. Już pierwszą piekielnością była fatalna obsługa, która zrezygnowała z systemu kolejkowego na rzecz "kto ma mocniejsze łokcie, ten lepszy" i na tę platformę wpuszczała znacznie większą liczbę osób niż było dostępnych miejsc, kompletnie ignorując fakt, że ludzie, chcąc dopaść samochodzik, jeszcze przed końcem poprzedniej rundy przepychali się i rzucali na kręcącą się jeszcze z dużą szybkością platformę Wydawało się kwestią czasu aż ktoś się w końcu przewróci, a maszyna wciągnie mu kończynę i przemieli na wołowe w kością.
Po przeczekaniu kilku kolejek walki o ogień (od rezygnacji powstrzymał nas tylko fakt, że bilety były bezzwrotne) udało nam się trafić na wolny samochodzik. Wsiadłyśmy i w tym momencie rzuciły się na nas dwie nastolatki. Takie góra 14-15 lat, czyli ponad 20 lat młodsze od nas. Podniosły wrzask, że mamy je wpuścić, bo im się należy, one chcą i one nie będą dłużej czekać, bo nie. Koleżanka zupełnie spokojnie im odpowiedziała, że byłyśmy pierwsze, też czekałyśmy i nie widzi powodu, dla którego miałybyśmy im nagle ustąpić, bo tak. Mają poczekać na swoją kolej jak wszyscy inni. Jedna dziewuszka zrozumiała, natomiast druga wpadła w jakąś furię i nadal wrzeszcząc rzuciła się z pazurami w kierunku twarzy koleżanki. Ta odepchnęła jej rękę, nadal spokojnie mówiąc, że jeśli tylko ją dotknie to wzywamy policję. Dziewczę chyba się wystraszyło, bo odstąpiło od ataku bezpośredniego, tylko jeszcze przez chwilę waliła w samochodzik pięściami.
Ponownie dopadły nas, kiedy po zakończeniu przejażdżki szliśmy dalej i zaczęły coś pyskować. Tym razem na szczęście bez prób przemocy fizycznej (może zdążyły się uspokoić, a może uznały, że przeciwko 4 osobom mają mniejsze szanse, kto wie). Odpowiedziałyśmy, że nie mamy zamiaru z nimi dyskutować, ale za to chętnie porozmawiamy sobie z ich rodzicami w obecności policji i urzędnika Jugendamtu (urząd do spraw dzieci i młodzieży), bo jest po 22 i ich, jako nieletnich, w ogóle nie ma prawa tu być. Uciekły.
Zastanawiałyśmy się, skąd się takie zachowanie bierze. Czy jest to kwestia kraju i jakichś innych norm wychowania? Czy też mamy takie czasy i rośnie nam pokolenie roszczeniowych gówniarzy, przekonanych, że wszystko im wolno i wszystko im się należy, a jak czegoś nie dostaną już natychmiast, to wpadają w furię? Pamiętam, kiedy sama byłam w tym wieku, w życiu nie przyszłoby mi do głowy rzucać się na kogoś z wrzaskiem i pięściami, a już zwłaszcza na na osoby w wieku moich rodziców…
Oktoberfest
Ocena:
158
(178)
Historia sprzed prawie 8 lat, przypomniała mi się przy okazji porządków w szafie.
Gwoli wprowadzenia. Kiedy kupuje się coś przez internet spoza EU, zdarza się, że towar zostanie zatrzymany w urzędzie celnym. Wówczas trzeba dosłać/dowieźć jakieś papiery, typu dowód zakupu, zgodzić się na otworzenie paczki, i tym podobne, czego tam sobie celnicy zażyczą. Ponieważ mieszkam na przedmieściach Monachium, które podlegają pod inny powiat, urząd celny, który obsługuje moją okolicę, nie znajduje się w Monachium, tylko na głębokiej bawarskiej prowincji, w jakiejś wioseczce nad jeziorem Chiemsee, ponad 70km od mojego domu.
Zamówiłam przez internet 2 pary butów. Obydwie ze Stanów. Trampki Converse z amerykańskiej strony producenta (wówczas opcja personalizacji butów nie była dostępna w Europie) za około 50 USD oraz szpilki Manolo Blahnik z któregoś z nowojorskich domów handlowych, za znacznie większą kwotę (zamówione ze Stanów, gdyż tam można było je dostać około 200€ taniej).
Ponieważ zamawiałam je w tym samym czasie, w tym samym czasie zostały wysłane i w tym samym czasie utknęły w urzędzie celnym, a ja dostałam dwa listy, w których urząd celny prosił mnie o osobiste stawiennictwo w ich oddziale nad Chiemsee w celu otwarcia paczek i sprawdzenia zawartości. Urząd otwarty w godzinach 10-16, więc ani przed pracą nie ma jak tam jechać, ani po, ale na szczęście w piątek udało mi się wyrwać wcześniej z pracy i pojechałam.
Ponieważ buty kupione legalnie, z legitnych źródeł, wszystkie cła opłacone, jechałam przekonana, że jest to tylko formalność i bez problemu wydadzą mi towar. No, jednak nie. Nie przewidziałam nadgorliwego pana celnika z poczuciem misji.
Dojechałam na miejsce, przywitałam się, mówię, o co chodzi. Pan celnik przynosi dwa kartony. Jako pierwszy otwiera ten z Conversami. Faktura w porządku, zawartość zgadza się z opisem, ale on mi tych butów nie wyda. Dlaczego? Bo to na pewno podróba. Zdziwiona pytam, jak doszedł do takich wniosków, przecież towar kupiony bezpośrednio od producenta, po co firma Converse miałaby strzelać sobie w stopę i sprzedawać podróby swoich własnych produktów, przecież to się kupy nie trzyma. Niestety betonu nie przegadasz, pan twardo obstaje przy swoim, podróba i koniec. On wie lepiej, on jest SPECJALISTĄ OD MAREK LUKSUSOWYCH, takich jak Nike, Converse czy Timberland (chyba jeszcze wymienił parę innych sieciówek) i on wie, że ludzie chcąc zaoszczędzić, zamawiają podróby w Stanach. A skąd on wie, że to podróby? Przecież od razu się można po cenie zorientować. Converse czy Nike to są MARKI LUKSUSOWE, proszę pani, to są bardzo drogie rzeczy, oryginały nie kosztują 50 dolarów, tylko o wiele, wiele więcej. Próbowałam się wtrącić, że przecież te marki idzie za tyle dostać nawet w Niemczech (ceny sprzed 8 lat), pan jednak wiedział lepiej i nie było dyskusji. Byłam już nieźle wpieniona, bo buty miały być prezentem dla mojego ówczesnego partnera i nie ukrywam, że mi na nich zależało.
Ale co teraz? Pan zaproponował 3 rozwiązania:
- Buty, jako nielegalnie wwieziona na teren UE podróba, zostaną zniszczone. Do tego ja mogę mieć problemy natury prawnej za import rzekomo podrobionych towarów.
- Pan pójdzie mi na rękę i przesyłka zostanie odesłana do nadawcy. Muszę mu tylko podpisać, że odmówiłam jej odebrania.
- Przesyłka zostaje u nich, a ja muszę na własny koszt powołać rzeczoznawcę, certyfikowanego przez tę konkretną markę, który dokona ekspertyzy w temacie autentyczności produktu. Najbliższy jest we Frankfurcie, a cena takiej usługi to około 500€.
Zasada "domniemania niewinności" ewidentnie w tej sytuacji nie obowiązuje, to ja mam wyrzucać kasę i udowadniać, że nie jestem wielbłądem, bo pan celnik wymyślił sobie problem i bohatersko z nim walczy.
Jako że 500€ za ekspertyzę trampków za 50 dolców to zdecydowanie za dużo, z ciężkim sercem wybrałam opcję nr 2, licząc, że może chociaż uda mi się odzyskać wydane pieniądze.
Załatwiliśmy temat Conversów i pan przystąpił do otwierania drugiej przesyłki. Z przerażeniem pomyślałam, że teraz dopiero zacznie się cyrk. Ale nie. Pan wyjął buty z pudełka, obejrzał, przeczytał napis na metce "Manolo BlaHnik" (przez bardzo wyraźne HHHHH) i spytał: "a o takiej firmie to nie słyszałem, to chyba nie jest żadna dizajnerska marka? Bo ja na markach luksusowych się znam, a takiej nie znam". W tym momencie z kamienną twarzą, celowo i z premedytacją poświadczyłam nieprawdę i wprowadziłam urzędnika państwowego w błąd, mówiąc: "Ależ skąd! Ja też nigdy o takiej marce nie słyszałam. Pewnie jakaś lokalna firemka". Pan celnik pokiwał głową: "no tak, to te niech pani sobie zabierze, ale Conversów pani nie wydam. Żadnego sprowadzania luksusowych marek nie wiadomo skąd. Ja jestem specjalistą i takich rzeczy pilnuję".
Wzięłam karton ze szpilkami i wyszłam. Śmiechem parsknęłam dopiero w samochodzie. Potem przez kilka tygodni miałam stres, że facet skacząc po kanałach w TV, niechcąco trafi na jakiś odcinek Seksu w Wielkim Mieście, skojarzy nazwę marki i będzie mnie ścigał, ale na szczęście nic takiego się nie stało.
Z obsługą klienta w Converse udało mi się dogadać, że kiedy dostali moje trampki z powrotem, wysłali je na amerykański adres męża mojej koleżanki, który mi je przywiózł przy okazji swojej najbliższej wizyty w Monachium. A od tamtej pory wszystkie zakupy spoza UE zamawiałam na biurowy adres. W monachijskim urzędzie celnym nie ma takich wariatów.
Gwoli wprowadzenia. Kiedy kupuje się coś przez internet spoza EU, zdarza się, że towar zostanie zatrzymany w urzędzie celnym. Wówczas trzeba dosłać/dowieźć jakieś papiery, typu dowód zakupu, zgodzić się na otworzenie paczki, i tym podobne, czego tam sobie celnicy zażyczą. Ponieważ mieszkam na przedmieściach Monachium, które podlegają pod inny powiat, urząd celny, który obsługuje moją okolicę, nie znajduje się w Monachium, tylko na głębokiej bawarskiej prowincji, w jakiejś wioseczce nad jeziorem Chiemsee, ponad 70km od mojego domu.
Zamówiłam przez internet 2 pary butów. Obydwie ze Stanów. Trampki Converse z amerykańskiej strony producenta (wówczas opcja personalizacji butów nie była dostępna w Europie) za około 50 USD oraz szpilki Manolo Blahnik z któregoś z nowojorskich domów handlowych, za znacznie większą kwotę (zamówione ze Stanów, gdyż tam można było je dostać około 200€ taniej).
Ponieważ zamawiałam je w tym samym czasie, w tym samym czasie zostały wysłane i w tym samym czasie utknęły w urzędzie celnym, a ja dostałam dwa listy, w których urząd celny prosił mnie o osobiste stawiennictwo w ich oddziale nad Chiemsee w celu otwarcia paczek i sprawdzenia zawartości. Urząd otwarty w godzinach 10-16, więc ani przed pracą nie ma jak tam jechać, ani po, ale na szczęście w piątek udało mi się wyrwać wcześniej z pracy i pojechałam.
Ponieważ buty kupione legalnie, z legitnych źródeł, wszystkie cła opłacone, jechałam przekonana, że jest to tylko formalność i bez problemu wydadzą mi towar. No, jednak nie. Nie przewidziałam nadgorliwego pana celnika z poczuciem misji.
Dojechałam na miejsce, przywitałam się, mówię, o co chodzi. Pan celnik przynosi dwa kartony. Jako pierwszy otwiera ten z Conversami. Faktura w porządku, zawartość zgadza się z opisem, ale on mi tych butów nie wyda. Dlaczego? Bo to na pewno podróba. Zdziwiona pytam, jak doszedł do takich wniosków, przecież towar kupiony bezpośrednio od producenta, po co firma Converse miałaby strzelać sobie w stopę i sprzedawać podróby swoich własnych produktów, przecież to się kupy nie trzyma. Niestety betonu nie przegadasz, pan twardo obstaje przy swoim, podróba i koniec. On wie lepiej, on jest SPECJALISTĄ OD MAREK LUKSUSOWYCH, takich jak Nike, Converse czy Timberland (chyba jeszcze wymienił parę innych sieciówek) i on wie, że ludzie chcąc zaoszczędzić, zamawiają podróby w Stanach. A skąd on wie, że to podróby? Przecież od razu się można po cenie zorientować. Converse czy Nike to są MARKI LUKSUSOWE, proszę pani, to są bardzo drogie rzeczy, oryginały nie kosztują 50 dolarów, tylko o wiele, wiele więcej. Próbowałam się wtrącić, że przecież te marki idzie za tyle dostać nawet w Niemczech (ceny sprzed 8 lat), pan jednak wiedział lepiej i nie było dyskusji. Byłam już nieźle wpieniona, bo buty miały być prezentem dla mojego ówczesnego partnera i nie ukrywam, że mi na nich zależało.
Ale co teraz? Pan zaproponował 3 rozwiązania:
- Buty, jako nielegalnie wwieziona na teren UE podróba, zostaną zniszczone. Do tego ja mogę mieć problemy natury prawnej za import rzekomo podrobionych towarów.
- Pan pójdzie mi na rękę i przesyłka zostanie odesłana do nadawcy. Muszę mu tylko podpisać, że odmówiłam jej odebrania.
- Przesyłka zostaje u nich, a ja muszę na własny koszt powołać rzeczoznawcę, certyfikowanego przez tę konkretną markę, który dokona ekspertyzy w temacie autentyczności produktu. Najbliższy jest we Frankfurcie, a cena takiej usługi to około 500€.
Zasada "domniemania niewinności" ewidentnie w tej sytuacji nie obowiązuje, to ja mam wyrzucać kasę i udowadniać, że nie jestem wielbłądem, bo pan celnik wymyślił sobie problem i bohatersko z nim walczy.
Jako że 500€ za ekspertyzę trampków za 50 dolców to zdecydowanie za dużo, z ciężkim sercem wybrałam opcję nr 2, licząc, że może chociaż uda mi się odzyskać wydane pieniądze.
Załatwiliśmy temat Conversów i pan przystąpił do otwierania drugiej przesyłki. Z przerażeniem pomyślałam, że teraz dopiero zacznie się cyrk. Ale nie. Pan wyjął buty z pudełka, obejrzał, przeczytał napis na metce "Manolo BlaHnik" (przez bardzo wyraźne HHHHH) i spytał: "a o takiej firmie to nie słyszałem, to chyba nie jest żadna dizajnerska marka? Bo ja na markach luksusowych się znam, a takiej nie znam". W tym momencie z kamienną twarzą, celowo i z premedytacją poświadczyłam nieprawdę i wprowadziłam urzędnika państwowego w błąd, mówiąc: "Ależ skąd! Ja też nigdy o takiej marce nie słyszałam. Pewnie jakaś lokalna firemka". Pan celnik pokiwał głową: "no tak, to te niech pani sobie zabierze, ale Conversów pani nie wydam. Żadnego sprowadzania luksusowych marek nie wiadomo skąd. Ja jestem specjalistą i takich rzeczy pilnuję".
Wzięłam karton ze szpilkami i wyszłam. Śmiechem parsknęłam dopiero w samochodzie. Potem przez kilka tygodni miałam stres, że facet skacząc po kanałach w TV, niechcąco trafi na jakiś odcinek Seksu w Wielkim Mieście, skojarzy nazwę marki i będzie mnie ścigał, ale na szczęście nic takiego się nie stało.
Z obsługą klienta w Converse udało mi się dogadać, że kiedy dostali moje trampki z powrotem, wysłali je na amerykański adres męża mojej koleżanki, który mi je przywiózł przy okazji swojej najbliższej wizyty w Monachium. A od tamtej pory wszystkie zakupy spoza UE zamawiałam na biurowy adres. W monachijskim urzędzie celnym nie ma takich wariatów.
Bawarski urząd celny
Ocena:
182
(200)
Polecieliśmy na urlop. Kierunek: wysepka na Oceanie Indyjskim. Sceneria bajkowa, jednak podróż raczej upiorna, od momentu wyjścia z domu trwająca 24 godziny: dojazd na lotnisko, na którym w tej chwili trzeba być co najmniej 3h wcześniej, 6-godzinny lot do Kataru, przesiadka, 5-godzinny lot do stolicy kraju docelowego, odbiór bagażu, 4 godziny koczowania na lotnisku w oczekiwaniu na lot na właściwy atol (brak krzeseł i klimatyzacji przy 35 stopniach i 90% wilgotności powietrza), check-in i security (wszędzie kolejki, poza tym od tego momentu nie ma się już dostępu do wody pitnej), czekanie na boarding (również brak klimy) godzinny lot, godzina czekania na busik, który zabiera na łódź (na stojąco, w pełnym słońcu, bez wody) i godzinna przeprawa łodzią na docelową wyspę (i dopiero w hotelu dostajesz wodę).
Do tego przy każdej z 3 przesiadek zmienia się strefę czasową. Dorosły człowiek dociera na miejsce ledwo żywy, ale sam tak wybrał, wiedział, na co się decydował, więc nie ma problemu. Natomiast wyobrażam sobie, jakie to musi być męczące dla małego dziecka, które jeszcze nie bardzo rozumie, o co w tym chodzi, jest mu raczej obojętne, czy wakacje spędza nad morzem południowym, czy nad lokalnym jeziorem i tylko się je bez sensu tą podróżą umorduje.
A na taki pomysł wpadła para Niemców, którzy niestety całą drogę podróżowali razem z nami. Mniej więcej roczne dziecko, które ze sobą zabrali, jak łatwo można było się domyślić, miało już dość mniej więcej w połowie drogi z Kataru i podniosło wrzask, a jedyną metodą zabawiania, jaką przewidzieli rodzice (sami zajęci swoimi telefonami), było włączanie mu na cały regulator czegoś dzwoniąco-skrzeczącego na tablecie. Tak więc wszyscy dookoła mieli combo w postaci ryczącego dziecka i ryczącego iPada.
Lądujemy w stolicy kraju docelowego, przechodzimy do terminalu krajowego, w celu oczekiwania na samolot na wyspę. Upał, brak klimy, duchota, ścisk. Dziecko, jak łatwo można się domyślić, zaczyna wrzeszczeć. Matka zajęta telefonem, ojciec włącza mu tablet. W międzyczasie obczajamy, że po drugiej stronie ulicy jest spora kawiarnia. Klimatyzowane pomieszczenie z wygodnymi kanapami. Można siedzieć jak długo się chce, wystarczy tylko zamówić cokolwiek. Z radością się tam przemieszczamy, gdyż przed nami ponad 3 godziny czekania. Po jakimś czasie do kawiarni wchodzi piekielna rodzinka. Rzucają okiem na menu i wychodzą, kierując się z powrotem do terminala. Widocznie uznali, że niecałe 5USD za 2 napoje to zbyt wygórowana cena za oczekiwanie w bardziej komfortowych warunkach niż podłoga terminala, ale skoro tak wolą, to ich sprawa.
Ponownie spotykamy ich (a raczej słyszymy już z daleka) w hali odlotów. Dziecko drze się również przez prawie cały lot oraz podczas oczekiwania na transport na łódź, rodzice nie reagują.
Docieramy na łódź, zajmujemy miejsca, ci siadają tuż przed nami. Czekamy jeszcze na załadunek bagaży. Kobieta jest zajęta robieniem sobie selfiaczków na tle morza, z różnymi dzióbkami, dziecko ponownie włącza syrenę, matka nie reaguje, ojciec ponownie włącza małemu tablet z tym skrzeczącym czymś. W tym momencie wku*w, potęgowany zmęczeniem, sięgnął u mnie zenitu i wziął górę na kulturą osobistą. Rzuciłam, niby do mojego faceta, ale prosto w uszy babie:
„Jakim trzeba być je*anym egoistą ze sraczką w głowie, żeby ciągnąć tak małe dziecko w taką podróż i jeszcze ani przez minutę się nim nie zająć tylko mu jeszcze puszczać jakieś ryczące cholerstwo? Umordować dziecko, umordować wszystkich dookoła, którzy muszą ileś godzin słuchać tych wrzasków, żeby tępa dzida mogła wrzucić na fejsbunia zdjęcia swojego tłustego dupska w bikini!”
Tak, było to z mojej strony chamskie i niegrzeczne, ale ewidentnie podziałało. Baba najpierw poburczała coś pod moim adresem, po czym wstała, wyjęła dziecko z wózka, wzięła je na kolana i zaczęła coś mu opowiadać i pokazywać różne rzeczy dookoła. Dziecko się uspokoiło i z zaciekawieniem słuchało. Aha, czyli da się. Wystarczy się tylko oderwać od telefonu i zająć własnym dzieckiem.
Do tego przy każdej z 3 przesiadek zmienia się strefę czasową. Dorosły człowiek dociera na miejsce ledwo żywy, ale sam tak wybrał, wiedział, na co się decydował, więc nie ma problemu. Natomiast wyobrażam sobie, jakie to musi być męczące dla małego dziecka, które jeszcze nie bardzo rozumie, o co w tym chodzi, jest mu raczej obojętne, czy wakacje spędza nad morzem południowym, czy nad lokalnym jeziorem i tylko się je bez sensu tą podróżą umorduje.
A na taki pomysł wpadła para Niemców, którzy niestety całą drogę podróżowali razem z nami. Mniej więcej roczne dziecko, które ze sobą zabrali, jak łatwo można było się domyślić, miało już dość mniej więcej w połowie drogi z Kataru i podniosło wrzask, a jedyną metodą zabawiania, jaką przewidzieli rodzice (sami zajęci swoimi telefonami), było włączanie mu na cały regulator czegoś dzwoniąco-skrzeczącego na tablecie. Tak więc wszyscy dookoła mieli combo w postaci ryczącego dziecka i ryczącego iPada.
Lądujemy w stolicy kraju docelowego, przechodzimy do terminalu krajowego, w celu oczekiwania na samolot na wyspę. Upał, brak klimy, duchota, ścisk. Dziecko, jak łatwo można się domyślić, zaczyna wrzeszczeć. Matka zajęta telefonem, ojciec włącza mu tablet. W międzyczasie obczajamy, że po drugiej stronie ulicy jest spora kawiarnia. Klimatyzowane pomieszczenie z wygodnymi kanapami. Można siedzieć jak długo się chce, wystarczy tylko zamówić cokolwiek. Z radością się tam przemieszczamy, gdyż przed nami ponad 3 godziny czekania. Po jakimś czasie do kawiarni wchodzi piekielna rodzinka. Rzucają okiem na menu i wychodzą, kierując się z powrotem do terminala. Widocznie uznali, że niecałe 5USD za 2 napoje to zbyt wygórowana cena za oczekiwanie w bardziej komfortowych warunkach niż podłoga terminala, ale skoro tak wolą, to ich sprawa.
Ponownie spotykamy ich (a raczej słyszymy już z daleka) w hali odlotów. Dziecko drze się również przez prawie cały lot oraz podczas oczekiwania na transport na łódź, rodzice nie reagują.
Docieramy na łódź, zajmujemy miejsca, ci siadają tuż przed nami. Czekamy jeszcze na załadunek bagaży. Kobieta jest zajęta robieniem sobie selfiaczków na tle morza, z różnymi dzióbkami, dziecko ponownie włącza syrenę, matka nie reaguje, ojciec ponownie włącza małemu tablet z tym skrzeczącym czymś. W tym momencie wku*w, potęgowany zmęczeniem, sięgnął u mnie zenitu i wziął górę na kulturą osobistą. Rzuciłam, niby do mojego faceta, ale prosto w uszy babie:
„Jakim trzeba być je*anym egoistą ze sraczką w głowie, żeby ciągnąć tak małe dziecko w taką podróż i jeszcze ani przez minutę się nim nie zająć tylko mu jeszcze puszczać jakieś ryczące cholerstwo? Umordować dziecko, umordować wszystkich dookoła, którzy muszą ileś godzin słuchać tych wrzasków, żeby tępa dzida mogła wrzucić na fejsbunia zdjęcia swojego tłustego dupska w bikini!”
Tak, było to z mojej strony chamskie i niegrzeczne, ale ewidentnie podziałało. Baba najpierw poburczała coś pod moim adresem, po czym wstała, wyjęła dziecko z wózka, wzięła je na kolana i zaczęła coś mu opowiadać i pokazywać różne rzeczy dookoła. Dziecko się uspokoiło i z zaciekawieniem słuchało. Aha, czyli da się. Wystarczy się tylko oderwać od telefonu i zająć własnym dzieckiem.
Podróż
Ocena:
240
(276)
W Niemczech w ramach dążenia do poprawności politycznej i walki z dyskryminacją toczy się w tej chwili debata nad reformą języka, która w wielu sytuacjach wprowadziłaby określenia neutralne płciowo zamiast dotychczasowego jasnego podziału na męskie i żeńskie. Jedni uważają, że jest to słuszne posunięcie, inni pukają się w czoło - nie mnie oceniać, kto ma rację, więc swoją opinię na ten temat zachowam dla siebie.
Chciałam zwrócić uwagę na inną rzecz. Z jednej strony pojawia się pomysł, żeby w np. położnictwie odejść od terminu "mleko matki" (Muttermilch) i zastąpić go czymś w rodzaju "ludzkie mleko" (Menschenmilch) lub "mleko rodzica karmiącego piersią" (Milch des stillenden Elternteils), gdyż termin "mleko matki" może potencjalnie dyskryminować osoby, które urodziły dziecko i karmią je piersią, jednocześnie nie identyfikując się jako kobieta, a tym samym matka.
A z drugiej strony w tych samych postępowych, walczących z dyskryminacją Niemczech osobom homoseksualnym nie wolno być krwiodawcami. Bo nie. I to już niby wcale nie jest dyskryminujące. Nic a nic.
Niby postępowo i politycznie poprawnie, a stereotypy rodem z lat 80 mają się świetnie.
Chciałam zwrócić uwagę na inną rzecz. Z jednej strony pojawia się pomysł, żeby w np. położnictwie odejść od terminu "mleko matki" (Muttermilch) i zastąpić go czymś w rodzaju "ludzkie mleko" (Menschenmilch) lub "mleko rodzica karmiącego piersią" (Milch des stillenden Elternteils), gdyż termin "mleko matki" może potencjalnie dyskryminować osoby, które urodziły dziecko i karmią je piersią, jednocześnie nie identyfikując się jako kobieta, a tym samym matka.
A z drugiej strony w tych samych postępowych, walczących z dyskryminacją Niemczech osobom homoseksualnym nie wolno być krwiodawcami. Bo nie. I to już niby wcale nie jest dyskryminujące. Nic a nic.
Niby postępowo i politycznie poprawnie, a stereotypy rodem z lat 80 mają się świetnie.
Niemcy
Ocena:
194
(222)
Na fali piekielności podróżniczo-wakacyjnych. Lipiec 2019, wysepka u wybrzeży Afryki, urlop "olekskjuzmi". Poza sezonem (sezon mają tam zimą), więc obłożenie hotelu na poziomie 40%, brak dzikich tłumów, pogoda mimo to przyjemna.
Któregoś popołudnia podeszłam po coś do picia do przybasenowego barku i zobaczyłam taka scenę. Przy barze stoi Janusz o aparycji tak memicznej, że brakowało tylko reklamówki z biedry (bardzo podobny do typa z memów "Panie Areczku") i awanturuje się z ciemnoskórym (co raczej normalne w tej części świata) barmanem. To znaczy awantura była mocno jednostronna - skołowany barman próbował dowiedzieć się, o co Januszowi chodzi, z kolei Janusz wrzeszczał na niego po polsku, wyzywając od durnych, którzy nie rozumieją ludzkiej mowy (w sensie polskiego) i tak dalej. Ponieważ nic nie wskazywało na szybkie zakończenie impasu, a mnie chciało się pić, zaproponowałam obu panom, że może ja pomogę. Okazało się, że Janusz ma dwa problemy. Pierwszy to, że on sobie nie życzy, żeby jego, białego pana, czarnoskórzy obsługiwali (nie wiem, swoją drogą, kogo się spodziewał, jadąc do Afryki - blond Norwega?), a drugi, że chciał zamówić sobie czystą wódkę, z tym, że nie shota, tylko całą szklankę, żeby kilka razy nie chodzić, ale nie umiał tego wyartykułować w zrozumiały dla barmana sposób.
Problem nr 1 zignorowałam, uznając, że jakakolwiek dyskusja nie ma sensu, rozwiązanie drugiego zajęło jakieś 3 sekundy. Barmanowi wyraźnie ulżyło, Janusz szczęśliwy, moja ty wybawicielko, całuję rączki i tak dalej.
Następnego dnia spotkaliśmy Janusza z żoną, idąc na śniadanie. Janusz mnie zauważył i powitał gromkim "moja kochana wybawicielka, całuje rączki" i tak dalej w tym stylu, po czym oddalając się, zaczął żonie tłumaczyć, że to taka cudowna pani, która go wczoraj uratowała i pomogła, bo te durne małpy... Nie wiem, co jej dalej opowiadał, bo nie słyszałam.
Kiedy w restauracji nabierałam sobie przy bufecie coś na talerz, podeszła do mnie żona Janusza i syknęła "odp...dol się wywłoko od mojego męża, bo ci oczy wydrapię", najwyraźniej uznając, że ma taki skarb, że go musi chronić wszelkimi sposobami. Do końca pobytu już ich na szczęście nie widzieliśmy.
Któregoś popołudnia podeszłam po coś do picia do przybasenowego barku i zobaczyłam taka scenę. Przy barze stoi Janusz o aparycji tak memicznej, że brakowało tylko reklamówki z biedry (bardzo podobny do typa z memów "Panie Areczku") i awanturuje się z ciemnoskórym (co raczej normalne w tej części świata) barmanem. To znaczy awantura była mocno jednostronna - skołowany barman próbował dowiedzieć się, o co Januszowi chodzi, z kolei Janusz wrzeszczał na niego po polsku, wyzywając od durnych, którzy nie rozumieją ludzkiej mowy (w sensie polskiego) i tak dalej. Ponieważ nic nie wskazywało na szybkie zakończenie impasu, a mnie chciało się pić, zaproponowałam obu panom, że może ja pomogę. Okazało się, że Janusz ma dwa problemy. Pierwszy to, że on sobie nie życzy, żeby jego, białego pana, czarnoskórzy obsługiwali (nie wiem, swoją drogą, kogo się spodziewał, jadąc do Afryki - blond Norwega?), a drugi, że chciał zamówić sobie czystą wódkę, z tym, że nie shota, tylko całą szklankę, żeby kilka razy nie chodzić, ale nie umiał tego wyartykułować w zrozumiały dla barmana sposób.
Problem nr 1 zignorowałam, uznając, że jakakolwiek dyskusja nie ma sensu, rozwiązanie drugiego zajęło jakieś 3 sekundy. Barmanowi wyraźnie ulżyło, Janusz szczęśliwy, moja ty wybawicielko, całuję rączki i tak dalej.
Następnego dnia spotkaliśmy Janusza z żoną, idąc na śniadanie. Janusz mnie zauważył i powitał gromkim "moja kochana wybawicielka, całuje rączki" i tak dalej w tym stylu, po czym oddalając się, zaczął żonie tłumaczyć, że to taka cudowna pani, która go wczoraj uratowała i pomogła, bo te durne małpy... Nie wiem, co jej dalej opowiadał, bo nie słyszałam.
Kiedy w restauracji nabierałam sobie przy bufecie coś na talerz, podeszła do mnie żona Janusza i syknęła "odp...dol się wywłoko od mojego męża, bo ci oczy wydrapię", najwyraźniej uznając, że ma taki skarb, że go musi chronić wszelkimi sposobami. Do końca pobytu już ich na szczęście nie widzieliśmy.
na wakacjach
Ocena:
186
(216)