Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

Crannberry

Zamieszcza historie od: 21 czerwca 2018 - 18:11
Ostatnio: 7 kwietnia 2024 - 11:23
  • Historii na głównej: 109 z 109
  • Punktów za historie: 17861
  • Komentarzy: 2272
  • Punktów za komentarze: 17761
 

#87622

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Miał być komentarz w dyskusji o "skrzywdzonych mizoginach (czy ogólnie mizantropach)", ale wyszło trochę za długo, a historia w międzyczasie zniknęła.

Prawie 16 lat temu moją pierwszą pracą w Irlandii była stewardessa w Ryanair. Warunki tragiczne, ale od czegoś trzeba zacząć. W tym czasie zaczęło tam pracę całkiem sporo Polaków - dziewczyny jako personel pokładowy, chłopaki "na rampie", czyli ładowanie bagaży, podstawianie schodów itp. Większość całkiem dobrze wykształcona i traktująca tę pracę jako zaczepienie się na początek, zanim miejscowi spojrzą na nas przychylniejszym okiem i uda nam się znaleźć pracę w zawodzie. Przyjaźniłyśmy się z chłopakami z rampy, nawet jakieś pojedyncze parki się potworzyły.

Wśród kolegów z rampy był również Krzysztof. Mój rówieśnik, absolwent prawa, małomówny, raczej introwertyczny, sprawiał wrażenie dojrzalszego i poważniejszego niż koledzy. Nie ukrywam, że wpadł mi wówczas w oko. Ja chyba jemu też, a przynajmniej byłam jedyną dziewczyną, z którą on rozmawiał (mam na myśli kurtuazyjny small talk, podczas kilkuminutowych przerw, czasem nawet rzucił jakimś komplementem).

Przecierpiawszy 6 miesięcy w Ryanair (tyle doświadczenia trzeba było mieć, żeby starać się o pracę w innych liniach), udało mi się na tym samym stanowisku w irlandzkich państwowych liniach. Nadal nie praca marzeń, gdyż nie wiązałam przyszłości z lataniem, ale bez porównania lepsze warunki pracy, jak i finansowe oraz możliwość rozwoju i kariery w ramach firmy. Kiedy złożyłam wypowiedzenie w Ryanair i wieść o moim odejściu się rozeszła, Krzysztof zaprosił mnie na drinka, żeby "uczcić mój sukces".

Spotkaliśmy się wieczorem w lokalnym barze. Krzysztof przyszedł wcześniej i przed moim przyjściem zdążył wypić 3 szklaneczki whiskey. Poopowiadaliśmy trochę o sobie, co robiliśmy w Polsce, jak znaleźliśmy się w Irlandii, jakie mamy plany życiowe itd. Opowiedziałam w kilku słowach, jakie mam plany (że zamierzam polatać jeszcze góra jakieś 2 lata, potem może miejscowi w końcu przekonają się, że Polak nadaje się nie tylko "na zmywak" i dopuszczą nas do pracy w wybranych przez nas zawodach, wówczas chciałabym spróbować w takiej, takiej i takiej branży), po czym Krzysztof wygłosił długi monolog z którego dowiedziałam się, że:

- Krzysztof jako absolwent prawa chce pracować w zawodzie. Marzeniem jest adwokatura, ale to pewnie nie od razu, bo na razie nie radzi sobie za bardzo z angielskim, więc w tej chwili chciałby pracować w więziennictwie, albo w ostateczności chociaż w policji. Już nawet próbował aplikować, ale go nie przyjęli, bo nie spełniał jakichś wymagań i brakowało mu jakichś kwalifikacji (już nie pamiętam, o chodziło dokładnie, ale było to coś, co przy włożeniu pewnego wysiłku spokojnie można było uzyskać). Ale on nie będzie tych kwalifikacji uzupełniał. Ma to w dupie. Skoro go nie chcą takiego, jaki jest, to on ma ich w dupie. W ogóle Irlandczycy są poje*ani. I on ich nienawidzi. I tego kraju. On nie widzi tu dla siebie przyszłości. Jeśli ktoś widzi dla siebie przyszłość w tym kraju, jest sprzedajną dziwką. A on nienawidzi sprzedajnych dziwek. Do Polski jednak nie wróci, bo tam nie zarobi tyle, co tu.

- Niech mi się broń boziu nie wydaje, że ja tu kiedykolwiek zrobię jakąś karierę. To nie jest kraj dla Polaków. Bo oni nas nienawidzą, nie mówią nam tego wprost, ale on wie, że nas nienawidzą. Ale on ich też. Całe życie będę rozdawać drinki w samolocie. I żeby mi się przypadkiem nie wydawało, że moja praca ma jakąkolwiek wartość. Nie ma żadnej. Jestem zwykłą kelnerką. Nikim. Śmieciem. Odpadem ludzkim. Zerem. Moje życie nie ma żadnej wartości. Podobnie jak życie innych Polek. Bo on ogólnie nienawidzi Polek.

- Jak wspomniałam nienawidzi Polek. Bo to sprzedajne dziwki. Wszystkie. Wszystkie dają dupy bogatym Irlandczykom za kasę. Tych, które zostały w Polsce nienawidzi trochę mniej, bo przynajmniej są porządne i ojczyzny nie zdradziły. Nie ma to jak Finki (całkiem sporo Finek pracowało w tym czasie w Ryanair). To dopiero kobiety. I one się szanują. Nie pójdą z byle kim (tu wspomniałam, że całkiem inny obrazek widziałam na firmowym Christmas party, gdzie upojone alkoholem fińskie koleżanki oddawały się w toaletach uciechom cielesnym z kolegami z rampy). Na pewno źle widziałam. Finki takie nie są. On kocha Finki. (Spytałam, dlaczego w takim razie nie umówi się z Finką). Bo nie ma odwagi. Takie piękne i szanujące się kobiety na pewno nie umówią się z Polakiem. Więc jemu pozostały tylko polskie dziwki.

W tym momencie uznałam, że wystarczy i pod jakimś pretekstem zakończyłam spotkanie. Rozumiem, że można być niezadowolonym ze swojego życia, ale przestań mnie typie do cholery obrażać. Podziękowałam za drinka i powiedziałam, że na mnie już czas. Na to Krzysztof:
- To teraz do mnie czy do ciebie?
- Nigdzie. Ja do siebie, ty do siebie. Nie chodzę do łóżka na pierwszej randce, poza tym przez ostatnie 30 minut non stop mnie obrażałeś. Na co w tym momencie liczysz?
- No pewnie. Polak ci śmierdzi. Z bogatym Irlandczykiem na pewno byś poszła. Typowa polska dziwka.

Tia... Na pewno przyczyną była narodowość i stan konta. Bycie zakompleksionym bucem, który wylewa frustracje, bo mu Irlandczycy na powitanie czerwonego dywanu nie rozłożyli i obraża rozmówcę, wyzywając od dziwek i śmieci, nie ma z tym nic wspólnego…

Kiedy 6 lat później opuszczałam Irlandię, Krzysztof, jako jeden z nielicznych Polaków z rampy, nadal miał tę samą pracę. Inni koledzy znaleźli w międzyczasie pracę w zawodzie, ona nadal przerzucał walizki. Nie zrobił nic w celu poprawienia swojej sytuacji. Ale założę się, że miał mnóstwo teorii, czyja to może być wina.

zagranica

Skomentuj (82) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 177 (203)

#87681

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia z 2008 roku. Mieszkałam wówczas w Irlandii i byłam w związku z moim pierwszym mężem Jamesem. Byliśmy blisko zaprzyjaźnieni z mieszkającą w sąsiedztwie parą - Patricią i Stephanem. Ona była Irlandką, on Niemcem. Stephan pochodził z małej wioski leżącej w dolinie Renu, około 80km na zachód od Frankfurtu. W tamtej okolicy co roku w czerwcu odbywa się festiwal muzyczny Rock am Ring, którego Stephan był stałym bywalcem.
 
W owym roku Stephan zaproponował Jamesowi, żeby wybrał się na festiwal razem z nim i jego lokalnymi kolegami, na co James chętnie przystał. Jako że Partricię i mnie średnio kręciły festiwalowe klimaty, spanie w namiocie, chlanie od rana do nocy i brak możliwości umycia się, nie wybierałyśmy się z nimi. Poza tym, niech mają swój męski wypad.

Stephan jednak zaproponował, żebyśmy przyleciały do Niemiec w tym samym terminie i zatrzymały się u jego rodziców. Festiwal kończy się w niedzielę przed południem, my mogłybyśmy też przylecieć w niedzielę i zostalibyśmy wszyscy do poniedziałku (w który w Irlandii wypadało bodajże święto państwowe), pokazałby nam okolicę, a wieczorem wrócilibyśmy do Dublina.

A przy okazji przedstawiłby Patricię swoim rodzicom. Spytaliśmy, czy rodzice nie będą mieć nic przeciwko temu, na co Stephan oznajmił, że wszystko jest już z nimi obgadane, jesteśmy serdecznie zaproszeni, cieszą się na naszą wizytę, zresztą rodzice są tak mega wyluzowani, w ogóle nie jak typowi Niemcy, chcą żeby każdy czuł się u nich jak u siebie w domu i na przykład jak jesteś głodny, to weź sobie z lodówki na co masz ochotę. Pełen luz. Średnio nam to pasowało do naszego obrazu Niemców, no ale skoro tak mówi, to pewnie tak jest.
 
Faceci polecieli w czwartek, my doleciałyśmy w niedzielę. Ponieważ do Frankfurtu przyleciałyśmy przed południem, zanim nasi mężczyźni zdążyli wrócić z festiwalu, w drodze z lotniska zatrzymałyśmy się jeszcze na kilka godzin w Wiesbaden, gdzie przez wiele lat mieszkał mój tata i miałam kilkoro znajomych.

Po południu kolega zawiózł nas do wioski, gdzie mieszkali rodzice Stephana. Słowo "wioska" jest tutaj chyba jednak sporym nadużyciem. Było to kilka domów położonych pośrodku absolutnie niczego i gdzie można było dostać się wyłącznie samochodem. Najbliższa cywilizacja w postaci piekarni i stacji benzynowej znajdowała się w odległości 8km. Po dotarciu na miejsce przywitałyśmy się z gospodarzami, wręczając im jakieś upominki, i z resztą domowników. W domu oprócz rodziców mieszkał jeszcze brat bliźniak Stephana, z żoną Nicole i małą córeczką oraz młodszy brat i młodsza siostra.
 
Wieczorem zjedliśmy wspólnie kolację, podczas której zastanawialiśmy się, co dokładnie Stephan miał na myśli, opowiadając o "luzie" swoich rodziców.

Gabi, jego matka była wręcz apodyktyczna i wszystko musiało być dokładnie pod jej dyktando, natomiast luz ojca polegał na tym, że na nic nie zwracał uwagi, do nikogo się nie odzywał a w połowie posiłku wstał bez słowa od stołu i gdzieś sobie poszedł.

Dwie rzeczy w wykonaniu Gabi wprowadziły nas jednak w osłupienie.
- Zauważyliśmy, że Nicole karmi dziecko, podaje do stołu, obsługuje męża i teściów, jednak sama nie siada do stołu. Patricia spytała jej, dlaczego z nami nie usiądzie, na co odezwała się Gabi, mówiąc że Nicole (która pochodziła z terenu byłej NRD) jako "przybłęda ze wschodu", która w dodatku "wrobiła jej syna w dziecko" nie jest równa im, prawdziwym Niemcom i nie ma prawa siedzieć z nimi przy jednym stole.

Patricia w pierwszym odruchu próbowała coś zaprotestować, Stephan ja uciszył, kopiąc ją pod stołem, a ja postanowiłam nie przyznawać się, że sama pochodzę z Polski, bo mnie jeszcze babsztyl wyrzuci na ulicę jako niegodną przebywania w jej domu, co na tym zadupiu będzie średnio przyjemne.

- Po kolacji James chciał skorzystać z toalety, a Gabi na głos przy wszystkich udzieliła mu instruktażu, jakie w jej domu panują zasady odnośni pozycji, w jakiej należy oddawać mocz. W sensie, że na stojąco nie wolno, trzeba usiąść. Już pomijając absurd narzucania obcym ludziom tak intymnych kwestii, to naprawdę można to zrobić dyskretniej i innym tonem, a nie rugać dorosłego chłopa jak uczniaka. Ale najwidoczniej Gabi miała inne zdanie.

Wieczorem posiedzieliśmy jeszcze z Patricią, Stephaniem i jego rodzeństwem w ogrodzie i poszliśmy spać. Następnego dnia rano okazało się, że Stephan pojechał do dentysty na wybielanie zębów i wróci dopiero koło południa (o czym nas wcześniej nie poinformował).

Poszliśmy w trójkę do kuchni, gdzie zastaliśmy Gabi. Spytaliśmy ją, co moglibyśmy sobie wziąć na śniadanie, na co usłyszeliśmy: "Widzicie, gdzie jest lodówka. Chyba nie oczekujecie, że ktoś będzie koło was skakał". No cóż, Stephan owszem mówił, że goście obsługują się sami, jednak jest pewna różnica między "czujcie się jak w domu" a "nikt nie będzie koło was skakał".

No ale ok, wzięliśmy sobie chleb, masło, jakiś ser, wędlinę i pomidory, do tego Patricia wzięła sobie jakiś jogurt. Gabi przystartowała do nas i kazała nam to odłożyć, bo jogurt jest dla dziecka, pomidory potrzebne do obiadu, a ser i wędlina są nieotwarte i "na później". Czyli został nam chleb z masłem.

Gdyby w pobliżu był jakikolwiek sklep, kawiarnia czy cokolwiek, gdzie można byłoby dostać coś do jedzenia, olalibyśmy ją i zjedli śniadanie poza domem. Jednak najbliższa infrastruktura znajdowała się zbyt daleko, żeby dostać się tam pieszo, nie wiedzieliśmy zresztą, w jakim kierunku się udać, a nie były to jeszcze czasy smatrfonów z nawigacją.

Zdani byliśmy zatem na chleb z masłem od Gabi. Sięgnęliśmy do szafki po talerze i... znowu zebraliśmy opierdziel. Te talerze w szafce są "niedzielne". W tym domu w tygodniu je się z innych. Ale że te "powszednie" są niestety w zmywarce, mamy zjeść z deski do krojenia. Przeklinaliśmy w myślach Stephana, że nas wpakował w taką sytuację i w dodatku zostawił samych.

Koło południa wrócił Stephan i poszliśmy na spacer po okolicy. Opowiedzieliśmy mu (w sumie Patricia opowiedziała, bo to głównie jej problem, my tej baby więcej możemy nie oglądać, a ona miała potencjalnie w tę rodzinę wejść) sytuację ze śniadania, po czym się trochę posprzeczali, bo Stephan uznał, że wymyślamy, bo "mama taka nie jest", poza tym u siebie w domu ma prawo mieć swoje zasady (zasady zasadami, ale istnieje jeszcze elementarna kultura osobista).

Patricia spytała go jeszcze, czy w przyszłości może się spodziewać takiego samego traktowania jak Nicole, na co Stephan odpowiedział, że absolutnie nie. Nicole jest z NRD, więc jest gorszym gatunkiem, a Patricia z Irlandii, więc jest prawie równa Niemcom, tak więc zupełnie inna sytuacja i nie ma się czego obawiać.

Po obiedzie, a przed naszym wyjazdem w ogrodzie odbyło się jeszcze małe przyjęcie z okazji 2 urodzin bratanicy Stephana.

Uczestniczyli w nim domownicy plus nasza czwórka, podany został tort i woda mineralna. Na stole leżały papierowe talerzyki, w dwóch kolorach - białe i żółte, każdy miał miał sobie sam wziąć jeden i nałożyć kawałek tortu. Wzięliśmy pierwsze z brzegu talerzyki, akurat żółte (bo co to za różnica) i to był nasz błąd. Zebraliśmy kolejny opierdziel od Gabi, że co my sobie wyobrażamy, że przecież widać, że te żółte talerzyki są droższe niż te białe i że to chyba logiczne, że są wyliczone, akurat dla domowników (minus Nicole, dla niej był biały), że nie respektujemy zasad panujących w jej domu (które ewidentnie musimy czytać w jej myślach, bo nie jest uprzejma ich zakomunikować, z wyjątkiem może sytuacji z sikaniem, bo tę zakomunikowała aż nadto) i narażamy ją na koszty (przypominam, chodzi o jednorazowe papierowe talerzyki, które się wywala po jednym użyciu).

Na szczęście niedługo później musieliśmy się zbierać na samolot i brat Stephana zawiózł nas na lotnisko. Patricia była średnio zachwycona wizytą u przyszłych teściów, a ja, o ironio, kazałam jej się zastanowić, czy na pewno chce się w ten układ pakować (no ale na moje usprawiedliwienie, było to jeszcze zanim matka Jamesa zaczęła mieć jeszcze gorsze jazdy niż Gabi i wydawała się w miarę normalna).

Nie wiem, czy zachowanie Gabi wynikało z jej charakteru, czy też nasza wizyta była jej tak bardzo nie na rękę, ale sądząc po tym, jak traktowała swoją synową, obstawiam to pierwsze. Jeśli jednak to drugie, to mogła się na tę wizytę po prostu nie zgodzić, nikt się naprawdę do niej na siłę nie pchał i nikt by z tego powodu nie płakał.

A z drugiej strony Stephan też mógł dogadać w szczegółach temat wizyty swoich znajomych, przestawić panujące zasady i czego kto się może spodziewać, a przede wszystkich nie zostawiać nas na pół dnia samych z matką, która odreagowywała jakieś swoje frustracje.

Postscriptum. Dwa lata później Patricia i Stephan wzięli ślub. Stephanowi bardzo zależało na przeprowadzce w swoje rodzinne strony, bo w Irlandii "się nie odnajdował". Przeprowadzili się i pod naciskiem Stephana "tymczasowo" zamieszkali u jego rodziców. Nie wiem, jak Patricia była tam traktowana, bo niedługo przed ich ślubem urwał nam się kontakt, ale parę lat później LinkedIn mi wyświetlił, że wróciła do Irlandii (sama) i do panieńskiego nazwiska.

wizyta w niemieckim domu

Skomentuj (31) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 154 (178)

#87635

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Jak już zaczęłam rozpamiętywać nieudane związki z odległej przeszłości, myślę, że nada się jeszcze jeden, z początku mojego pobytu w Irlandii. Z Eamonnem skąpcem.  
 
Eamonna poznałam w  pracy. Obydwoje pracowaliśmy wówczas w irlandzkich narodowych liniach lotniczych. Był ode mnie ponad 10 lat starszy i wydawał się mieć poważniejsze podejście do życia i związków niż moi rówieśnicy. Wychowany w konserwatywnej, katolickiej rodzinie, mówił, że zależy mu na stworzeniu stałego związku, z perspektywami na przyszłość, na ułożeniu sobie życia, założeniu rodziny i tak dalej. Swoim zachowaniem też pokazywał, że ma wobec mnie poważne zamiary. Spotykaliśmy się prawie codziennie (jeśli tylko grafiki na to pozwalały), kiedy tylko mógł, woził mnie i odbierał z pracy (nawet jeśli ja kończyłam pracę koło północy, a on miał następnego dnia na 5 rano, to wstawał w nocy i po mnie wyjeżdżał), gotował rosół i jeździł do apteki, kiedy byłam chora; szybko przedstawił mnie swojej rodzinie, moją też chętnie odwiedzał, wszem wobec opowiadając chęci spędzenia ze mną życia.  
 
Ponieważ, jak wspomniałam, pochodził z bardzo tradycyjnej, katolickiej rodziny, wspólnie mieszkanie nie wchodziło w grę. Owszem, nocował czasem u mnie, nie zdarzało się to jednak często. Spędzaliśmy raczej czas na "klasycznych" randkach: to poszliśmy na spacer, to pojechaliśmy na wycieczkę, to przyjechał do mnie do domu, to ja do niego (chociaż głównie to on przyjeżdżał do mnie - u niego nie bardzo było warunki, gdyż wszystkie pokoje w domu wynajmował lokatorom, samemu śpiąc na kanapie w salonie), to jechaliśmy na weekend do jego rodziców, to lecieliśmy do Polski do moich. Wspólne wyjścia na kolację czy drinka były bardzo utrudnione ze względu na nieregularne godziny pracy - albo zaczynało się prace o 5 rano, albo kończyło około 23, rzadko kiedy mieliśmy też wolne w ten sam dzień (jedna z wad pracy w tej branży - życie towarzyskie ograniczone jest do kolegów, z którymi akurat masz kompatybilny grafik). A jak już udało się coś zaplanować, jemu zawsze zmieniał się grafik i musiał iść do pracy.   
  
Z tego względu, że nie mieliśmy za bardzo warunków na "zabawę w dom" i wspólne wykonywanie codziennych czynności, do tego miałam w głowie stereotyp "polskiej dziwki lecącej na kasę" i bardzo starałam się tego unikać, pewna kwestia nie rzuciła mi się w oczy od razu, tylko zdałam sobie z niej sprawę dopiero po kilku miesiącach (tyle mniej więcej trwała nasza znajomość). Eamonn był skąpy. Nie oszczędny, skąpy. I nie piszę tego z perspektywy obrażonej Karyny, której facet odmawia sponsoringu. Mam na myśli ten rodzaj skąpstwa, o którym brzydko mówi się, że ktoś by "gó…no spod siebie zjadł i szkłem dupę podtarł", byle tylko zaoszczędzić. Taki, co odmawia sobie dosłownie wszystkiego, łącznie z myciem w ciepłej wodzie (jeśli sam musi za nią zapłacić - jeśli płaci ktoś inny, będzie godzinę siedział w wannie). Nie wiem, skąd mu się to brało, rodzina, z której pochodził, finansowo zawsze radziła sobie bardzo dobrze i nigdy nie musieli na niczym oszczędzać (siostry kilka razy w roku latały do Nowego Jorku na zakupy), jemu samemu też nigdy niczego nie brakowało. 
 
Dwa przykłady. Bywając u niego w domu, zauważyłam ze na bardzo długo starcza mu butelka żelu pod prysznic. Zagadnęłam go o to z ciekawości, jak on to robi, ponieważ mój kończy się zawsze trzy razy szybciej. On na to, że oszczędza. Żelu pod prysznic używa co drugi, czasami nawet trzeci dzień (zależnie od potrzeb), w pozostałe dni myjąc się samą wodą. Kiedy zdarzało nam się jeść razem kolację, jedliśmy u mnie. Ja robiłam zakupy i gotowałam. Któregoś dnia postanowił się zrewanżować i zaprosić mnie na kolację do siebie.  Kolacją okazało się być kilka kromek najtańszego chleba tostowego. Do tego masełka, dżemiki i herbata torebkowa, które wyniósł z pracy. "Frykasów" w postaci sera, wędliny czy jakichś warzyw nie miał, że o czymś na ciepło nawet nie wspomnę, bo to, jak stwierdził, fanaberie i niepotrzebne trwonienie pieniędzy. Chlebem też się można najeść.  
 
Okazało się, że z własnym wyżywieniem Eamonn bazował na darmowych posiłkach, które dostawaliśmy w pracy i wałówce, którą dostawał od rodziców, a jak miał wolne, to albo przyjeżdżał jeść do mnie, albo dopychał się chlebem tostowym. Zanim mnie poznał, w dni wolne albo jeździł do rodziców, albo brał nadgodziny, żeby móc zjeść w pracy (i przy okazji sobie dorobić). I nie robił tego z biedy. Mieliśmy jeszcze tzw. "stare kontrakty" z czasów, kiedy liniom lotniczym świetnie się powodziło i sowicie wynagradzały pracowników. Ze wszystkimi obrywami, typu dodatki za pracę w uciążliwych godzinach, diety czy prowizje, dostawaliśmy na rękę w okolicach 4000eur. No więc, naprawdę nie było potrzeby oszczędzania na środkach higieny osobistej czy podstawowych produktach spożywczych. Aha, a te nagłe zmiany w grafiku za każdym razem, kiedy mieliśmy w planach iść do restauracji, okazało się później, że sam sobie ustawiał, żeby tylko nie musieć wydawać pieniędzy. 
 
O ile na samym początku, przez to, że na siłę próbowałam unikać bycia posądzoną o "lecenie na kasę", nie zwracałam uwagi na to, że facet nigdy nie wydaje na nic pieniędzy, oszczędzanie na sobie samym traktowałam może jak nieszkodliwe dziwactwo, to jego późniejsze zachowania skłoniły mnie jednak do zrewidowania tej znajomości. 
 
Ponieważ moja pierwsza praca w Irlandii, w cieszących się najgorszą sławą tanich liniach, nie należała do dobrze płatnych, moim pierwszym lokum był pokój wynajęty w sporym domu, zamieszkałym przez innych lokatorów, delikatnie mówiąc niezbyt ciekawych. Po kilku miesiącach pracy w tych "normalnych" liniach, zebrałam się w końcu, żeby zmienić miejsce zamieszkania i wspólnie z jedną przyjaciółką wynająć trzypokojowe mieszkanie. Miałyśmy trudności ze znalezieniem pasującego nam lokum. Boom budowlany z czasów tygrysa celtyckiego jeszcze się nie zaczął, nowych budynków było bardzo mało, a w tych starszych panował brytyjski standard, czyli grzyb i pleśń. Ale… wiedziałam, że oprócz domu, w którym mieszkał, Eamonn miał jeszcze mieszkanie, w nowo wybudowanym apartamentowcu, do tego 3km od lotniska, więc w idealnej lokalizacji. Mieszkanie kupił rok wcześniej, na wynajem. Było ono co prawda na tamta chwilę wynajęte, ale zwolnienie go było kwestą wręczenia lokatorce 4-tygodniowego wypowiedzenia. Spytałam Eamonna, czy byłaby taka opcja, żeby wymówił lokatorce i wynajął nam. Jej czynsz płaciła opieka społeczna w wysokości 600 euro miesięcznie (to też była osobna piekielność - dziewczyna z Mołdawii, żyła z zasiłków dla samotnej, niepracującej matki, opieka społeczna płaciła jej za wszystko, podczas gdy dziecko było w Mołdawii u jej rodziców, a ona mieszkała sama z kochasiem, również bezrobotnym, do tego oboje powtarzali, ze w tym kraju tylko frajerzy pracują), my byłyśmy gotowe płacić powiedzmy 1000 euro. Więc wywalając patusów i wynajmując nam, wyszedłby finansowo na plus. Ku mojemu zaskoczeniu Eamonn odmówił. A dlaczego? Jak to tłumaczył, lokatorce płaci czynsz opieka społeczna. Może jest niski, ale za to gwarantowany. Natomiast co w sytuacji jeśli ja stracę pracę lub zachoruję, lub przydarzy mi się inne nieszczęście i nie będę w stanie płacić mu czynszu? On nie chce być stratny, więc nic z tego. No cóż… Niby jego mieszkanie i może je wynajmować, komu chce, ale nastąpił pierwszy zgrzyt. Miłe z jego strony to nie było. Na szczęście tydzień później znalazłyśmy inne, fajne mieszkanie, a Eamonn pomógł w przeprowadzce.   
 
Kiedy już mieszkałam w nowym mieszkaniu, na kilka dni przyjechali moi rodzice. Ponieważ oboje z Eamonnem mieliśmy wtedy wolne, postanowiliśmy zabrać ich na dwudniową wycieczkę do Galway na zachodzie kraju. W tamtych okolicach mieszkała rodzina Eamonna, a jego przemiła siostra Olivia, która miała tam swój dom (w którym nie mieszkała i stał pusty), zaproponowała, żebyśmy tam w czwórkę przenocowali. Obiecała również zostawić nam w lodówce produkty na śniadanie, żebyśmy nie musieli rano szukać sklepu.  
 
Kiedy rano zeszliśmy do kuchni, chcąc zrobić śniadanie, lodówka okazała się jednak być pusta. Nie było nawet butelki wody. Byłam zaskoczona, no ale może Olivia nie zdążyła zrobić zakupów. Na szczęście moja mama przezornie zabrała ze sobą jakieś pieczywo, herbatę, kawę i coś do chleba, więc mieliśmy co jeść. Eamonn też chętnie się częstował.  
 
Po powrocie zdzwoniłyśmy się z Olivią, podziękowałam za możliwość noclegu, a ona spytała, jak rodzicom smakowało typowe irlandzkie śniadanie. I wtedy się wydało. Olivia przygotowała dla nas wszystkie produkty na irlandzki "fry-up", czyli kiełbaski, bekon, jajka, black pudding, fasolkę, pomidory.  Do tego tosty, masło, dżem, owoce, mleko, kawę, herbatę i sok pomarańczowy. Produkty potajemnie pozbierał jednak Eamonn, który wstał zanim inni się obudzili, spakował je do swojej torby i miał prowiant na następne dni. Kolejne brzydkie zachowanie, które dało mi do myślenia.  
 
Czarę goryczy przelała jednak inna sytuacja, która nastąpiła jakieś 2 tygodnie później. Mieliśmy jechać na pierwsze wspólne wakacje.  Może wakacje to za dużo powiedziane, ot, przedłużony weekend. 4 dni w Hiszpanii, odskocznia od irlandzkiej deszczowej aury. Eamonn miał wtedy wolne, mnie udało się pozamieniać z koleżankami i wreszcie nadarzyła się okazja, żeby wspólnie spędzić kilka dni poza domem. Bardzo się na ten wyjazd cieszyłam. Bilety na samolot mieliśmy pracownicze, hotel Eamonn zarezerwował używając swojej karty kredytowej, moją część miałam mu zwrócić w dzień wylotu, w gotówce.  
 
Wylot miał nastąpić w piątek o 5 rano. W czwartek wieczorem, kiedy kończyłam się pakować, zadzwonił Eamonn. Nici z wyjazdu. W pracy pojawiła się oferta nadgodzin i szukali ochotnika na weekend. Eamonn się entuzjastycznie zgłosił i, nie konsultując tego ze mną, odwołał rezerwację. Jak to tłumaczył, wakacje nie są niezbędne do życia, a na koncie zawsze lepiej jest mieć więcej kasy niż mniej.  
 
W tym momencie stwierdziłam, że wystarczy. To nie ma dłużej sensu, gość będzie ewidentnie szczęśliwszy w związku ze swoim kontem bankowym i ja nie będę mu stać na drodze. Opie*doliłam go z góry na dół, wykrzyczałam całą zbierającą się od jakiegoś czasu frustrację i zakończyłam znajomość.  Jemu nie było to w smak (nie wiem, czy ze względu na uczucia, czy darmowe obiadki), najpierw nie rozumiał, o co mi chodzi, potem prosił, żebym przemyślała swoją decyzję, on się zmieni i tak dalej. Pisał, wydzwaniał, prosił o spotkanie, nachodził mnie w domu. Kiedy to nie przyniosło efektu, przedstawił mi wyciągi ze swojej karty kredytowej, na której pozaznaczał różowym markerem wszystkie wydatki, które poniósł na mnie (kwoty w przybliżeniu): 
Kolacja na naszej pierwszej randce - 50 euro (kwota za 2 osoby) 
Prezent, który dał mi na urodziny - 30 euro (na 24 urodziny dał mi krem przeciwzmarszczkowy do cery dojrzałej, ale był akurat w promocji na lotnisku)  
Kwiaty, które kupił mojej mamie przy pierwszej wizycie u moich rodziców - 20 euro 
Hotel w Hiszpanii, w którym mieliśmy się zatrzymać - 300 euro 
Do tego zażądał zwrotu prezentów, które dostałam na urodziny od jego sióstr, czyli balsamu do ciała i świeczki zapachowej (on zażądał zwrotu, nie siostry). 
 
Odnośnie hotelu zwróciłam mu uwagę, że anulując rezerwację, całą kwotę odzyskał, co zresztą widnieje jako następna pozycja na wyciągu z karty. Resztę roszczeń wyśmiałam. Myślałam, ze to zakończyło temat. Ale nie... 
 
Jakieś dwa tygodnie później moja mama dostała od niego list, w którym skarżył się, że nie dość, że zabawiłam się jego kosztem i złamałam mu serce, to jeszcze zrujnowałam go finansowo, że poniosła porażkę, wychowując mnie na pasożyta i parę innych ciepłych słów. Do listu dołączony był wspomniany wyciąg z karty z zaznaczonymi pozycjami (tym razem odpuścił jednak hotel w Hiszpanii), domagając się zwrotu kosztów od mojej mamy, bo skoro ja się nie poczuwam, to niech ona przynajmniej będzie honorowa. Pozbierawszy szczękę z podłogi, mama do niego zadzwoniła z propozycją, żebyśmy rozliczyli się wzajemnie. Ona też bardzo chętnie wystawi jemu rachunek za jego wizyty w Polsce, wożenie go z lotniska i na wycieczki, gotowanie dla niego, zapraszanie go do restauracji i może jeszcze za ciepłą wodę i prąd, które zużył, nocując u niej w domu. I zapewnia go, że kwota wyjdzie znacznie wyższa niż 100 euro. Eamonn nie skorzystał z propozycji i odpuścił temat rozliczeń.

Irlandia

Skomentuj (62) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 204 (218)

#87619

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Już dawno nie pisałam o szefie Januszu. Nie było powodu, przez ostatnie prawie pół roku w pracy była wręcz sielanka i zero głupich pomysłów. Do czasu.

Za miesiąc przeprowadzamy się do innego biura. Janusz do tej pory nie wspominał nic na temat organizacji przeprowadzki, więc myślałam, że temat ogarnął sobie we własnym zakresie.

Od kwietnia zeszłego roku pracuję zdalnie, w ograniczonym wymiarze godzin, w biurze pojawiam się średnio raz na 2 tygodnie, więc nie jestem ze wszystkim na bieżąco i pewne sprawy dzieją się poza mną.

W ramach pomocy przedsiębiorcom państwo płaci pozostałą część mojej pensji, a Januszowi w zasadzie nie wolno mnie w tym czasie zwolnić.

Ale jednak nie. Najpierw zapytał mnie, czy, skoro niedawno się przeprowadzałam do nowego mieszkania, mam może namiary na jakieś godne polecenia firmy przeprowadzkowe. I jeśli tak, to czy mogłabym pozbierać od nich oferty i ogólnie zająć się tematem, bo mu się przypomniało, że w sumie czas nagli.

Rzeczy do przewiezienia byłoby około 40 metrów sześciennych. Oprócz mebli biurowych i sprzętu IT, również czasopisma, których wyjdzie jakieś 60-80 kartonów oraz fortepian. Przedwojenny, zabytkowy, po ojcu czy nawet dziadku Janusza, który Janusz z jakichś przyczyn trzyma w biurze.

Ze względu na ten ostatni, firma przeprowadzkowa musi posiadać odpowiedni sprzęt, uprawnienia oraz stosowne ubezpieczenie w razie, gdyby fortepian uległ uszkodzeniu.

Udało mi się znaleźć trzy firmy spełniające te warunki i dysponujące jeszcze wolnymi terminami końcem lutego - tę, która zajmowała się moją przeprowadzką i dwie inne polecane przez wszystkich wokół.

Ze wszystkimi trzema umówiłam się na oglądanie, co jest do zabrania, na zeszłą środę - odpowiednio na 9, 10 i 11. Terminy uzgodnione z Januszem, wszystko mu pasowało, ja też miałam wtedy przyjechać do biura. Nadeszła środa rano, przyjechałam ja, przyjechał pierwszy pan przeprowadzkowy, za to Janusz nie przyjechał.

Do tego zamknął obydwa biura na klucz i nie mieliśmy jak dostać się do środka. Swój elektroniczny klucz musiałam już w kwietniu pożyczyć facetowi, któremu na czas mojej pracy zdalnej Janusz podnajął moje miejsce parkingowe w garażu podziemnym.

Dzwoniłam do niego kilkakrotnie, za każdym razem mówił, że już jedzie. Przyjechał dopiero po 12. Bo zimno, śnieg padał i nie chciało mu się wstawać. Całe szczęście, że biura mają szklane drzwi więc co nieco było widać i dało się mniej więcej oszacować, jak dużo będzie do zabrania.

Końcem tygodnia dostałam wyceny - od każdej firmy mniej więcej tyle samo - około 1400 euro. Cena bardzo przyzwoita, przyznam, że nawet sporo mniej niż się spodziewałam (obstawiałam około 2000), zwłaszcza że z powodu zamkniętych sklepów nie mamy jak kupić własnych kartonów i musi je nam udostępnić firma przeprowadzkowa, co znacznie podbija cenę. Propozycje wraz z moimi komentarzami wysłałam Januszowi.

Janusz dzwoni.
- Cran, dzięki za oferty, ale to chyba jakiś żart.
- W sensie, że tak tanio? Wszystkie firmy są z polecenia, mają świetne opinie, wszystkie potrzebne uprawnienia i …
- Nie, właśnie strasznie drogo. Ja tyle nie dam za przewiezienie paru rzeczy
- Jakiej ceny się spodziewałeś?
- No Michael (facet, który podnajmował od nas jedno biuro) zapłacił swojej firmie przeprowadzkowej 300 euro
- Ale Michael miał jedno biurko, jedno krzesło i dwie małe szafki, prawie puste. I tak dużo zapłacił. U nas same kartony będą kosztować prawie 300 euro, do tego twój fortepian to kolejne 400. 7 stówek za resztę to nie jest wygórowana cena
- Kartony powinni nam dać za darmo. Moja propozycja to 300 euro plus referencje
- Janusz, żadna licencjonowana firma nie zrobi ci przeprowadzki za wpis w cv. Znam mniej więcej realia rynku i taniej zrobią ci to najwyżej czarnoroby bez uprawnień, bez wystawiania rachunku i bez ubezpieczenia. Coś się stanie lub coś ci ukradną - twoje ryzyko.
- Nie, takich to nie. Musi być legalnie. To ja poszukam sam.

I stanęło na tym, że sam będzie szukał. Pobawię się teraz w szklaną kulę i spróbuję przewidzieć, co się stanie w najbliższych tygodniach.

O ile Janusz w ogóle się za to zabierze, nikogo nie znajdzie za taką cenę. Na tydzień, góra dwa przed przeprowadzką zorientuje się, że nie ma nikogo i postanowi jednak przeboleć te 1400 euro. Żadna z tych firm nie będzie mieć już jednak wolnego terminu (są dobrzy i niedrodzy, więc są rozchwytywani, a koniec miesiąca to zawsze czas przeprowadzek, do tego ze względu na obostrzenia i zakaz kontaktów nie można sobie przeprowadzki zorganizować prywatnie, więc firmy maja urwanie głowy) i zacznie się szukanie na gwałt kogokolwiek.

Ostatecznie albo znajdzie kogoś, ale zapłaci dwa razy tyle, albo nie znajdzie i do zapłacenia dojdzie mu jeszcze czynsz za dodatkowy miesiąc w starym biurze, bo nie zdąży się wyprowadzić na czas.

EDIT: Update z ostatniej chwili. Janusz wykminił, że jednak nie będzie płacił firmie przeprowadzkowej, a przeprowadzkę ogarnie mu jego Junior z kolegami (o Juniorze pisałam już w poprzednich historiach). No cóż, pozostaje mi tylko udać się po popcorn. Przynieść komuś?

przeprowadzka

Skomentuj (19) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 220 (226)

#87584

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Chyba większość osób mieszkających w atrakcyjnych turystycznie miejscowościach zetknęła się z tematem najazdów gości. Nie mówię tu o tych zaproszonych, z którymi utrzymuje się na co dzień bliskie relacje, a o tych dawno niewidzianych, którzy zaprosili się sami w imię "nadrabiania więzi" rodzinnych czy towarzyskich, a to nadrabianie więzi dziwnym trafem zbiega się w czasie z sezonem turystycznym w danym miejscu (u nas najczęściej w czasie trwania Oktoberfestu). O ile z pierwszą grupą i nawet sporą częścią tej drugiej spędza się bardzo miło czas, to niestety zdarzają się wyjątki w stylu rodziców z "bombelkiem" hodowanym bezsasadowo, którzy przy kompletnym braku reakcji rodziców niszczy wszystko, co mu wpadnie w małe rączki, kolega będący mocno na bakier z higiena osobistą, znajomy, który zapewniał, że "je wszystko", a w momencie, kiedy stawiasz przed nim talerz z obiadem, oznajmia, że jednak jest weganinem uczulonym na gluten, czy goście "nie rób sobie kłopotu", którzy w ramach nierobienia kłopotu narobią kłopotu, np. nie chcąc robić kłopotu ze śniadaniem, nie poczekają, aż je przygotujesz, tylko za twoimi plecami wyjedzą wszystkie produkty, z których miałaś zamiar później zrobić obiad.

To są na szczęście ekstrema, ale najczęściej zdarza się, że nadrabiacz więzi, będący np. synem stryjecznego szwagra pociotka kuzynki cioci Basi, z którym kontakt ogranicza się do tego, że rodzice byli u tej części rodziny kilkanaście lat temu na jakimś weselu, postanowi odwiedzić cię w ramach "nadrabiania więzi", w temat zaangażuje całą bliższą i dalszą rodzinę (zapewne żeby zminimalizować ryzyko odmowy), przyjedzie, wysiedzi się, zwiedzi zamek Neuschwanstein, wykąpie się w Chiemsee, zrobi zdjęcie z kuflem piwa w Hofbräuhaus, wyjedzie i natychmiast zerwie wszystkie kontakty, dodatkowo blokując w mediach społecznościowych (może aby uniknąć ewentualnej rewizyty, kto wie). Jednymi z takich nadrabiaczy byli "Państwo Doktorostwo z Warszawy" (wiem, że trąci stereotypem, no ale widocznie znikąd się te stereotypy nie biorą).

Moja babcia ma wieloletnią przyjaciółkę. Co prawda nie należy ona do rodziny, ale jest tak blisko z nami związana, że ja ją zawsze nazywałam ciocią Stasią. Bardzo miła, ciepła osoba, z sercem na dłoni, od zawsze wraz z mężem uczestniczyła w życiu naszej rodziny. Ciocia Stasia ma 2 córki, jedną starszą ode mnie o kilkanaście lat, drugą bodajże o sześć. Z racji różnicy wieku nigdy nie miałam z nimi specjalnie kontaktu, starsza mnie czasami doglądała, kiedy byłam zupełnie malutka, co pamiętam jak przez mgłę, natomiast ostatnie wspomnienie z tą młodszą mam, kiedy spędzałam u babci wakacje przez 7 klasą, a ciocia Stasia przyszła z nią, pochwalić się, że Agnieszka dostała się właśnie na medycynę w Warszawie. Więcej jej nie widziałam aż do 2009 roku, kiedy korzystając z pobytu u babci, odwiedziłam ciocię Stasię, chcąc wręczyć jej zaproszenie na mój ślub.

Akurat była u niej Agnieszka z mężem, dwójką dzieci i trzecim w drodze. Jako że w dorosłym wieku różnica 6 lat nie jest już tak drastyczna, nawiązaliśmy kontakt i trochę pogadaliśmy, opowiadając, co u kogo słychać. Otóż, Agnieszka obecnie ma w Warszawie gabinet medycyny estetycznej, mąż Wojtek jest protetykiem dentystycznym, maja willę w Konstancinie, dzieciaczki, a w wolnych chwilach dużo podróżują. Ogólnie powiodło im się w życiu. Rozmawiało się bardzo miło, wymieniliśmy się adresami i numerami telefonów, obiecaliśmy sobie, że koniecznie trzeba się będzie spotkać i lepiej się poznać, pożegnaliśmy się, i na tym kontakt się urwał.

Minęło prawie 8 lat, było lato 2017 roku. Mieszkałam wówczas sama, z moim facetem odwiedzaliśmy się co drugi weekend. Któregoś dnia dzwoni do mnie babcia i mówi, że dzwoniła do niej ciocia Stasia, mówiąc, że Agnieszka z Wojtkiem bardzo chcieliby mnie lepiej poznać, więc czy mogliby mnie kiedyś odwiedzić (standard - po co spytać samemu, mając wszystkie moje dane kontaktowe, lepiej zaangażować w temat kilka innych osób). Jako że babcia z ciocią Stasią niczego sobie wzajemnie nie odmówią, babcia już to w sumie wstępnie potwierdziła, a że ja mojej babci też niczego nie odmówię, zgodziłam się od razu. Zastanawiało mnie tylko, co ich nagle naszło, bo rozmawialiśmy ze sobą raptem raz w życiu, ale wszystko wyjaśnił telefon od Wojtka. Otóż wraz z dziećmi i jeszcze jednym kolegą (łącznie w 6 osób) wybierają się na trzytygodniowe wczasy na Lazurowym Wybrzeżu (z jakichś przyczyn samochodem) i chcieliby po drodze przenocować. Nocleg wypadłby w następny weekend z piątku na sobotę. Trochę zaniepokoiła mnie ich liczba, więc uprzedziłam, że miejsca noclegowe mam dość ograniczone. Będą mieć do dyspozycji rozkładaną a kanapę w pokoju gościnnym, drugą w salonie oraz jeden dmuchany materac i muszą się tym jakoś podzielić. Wojtek na to ze śmiechem: "nie przesadzaj, na pewno nie jest tak źle". Nie wiem, co miał na myśli - czy oczekiwał, że sobie na szybko dobuduję dodatkowe piętro? Zignorowałam uwagę, kazałam im przywieźć sobie dwie własne poduszki, bo ja aż tylu nie mam, i dać mi znać, o której będą, żebym zdążyła wrócić z pracy.

Przyjechali w piątek po południu. Przywitali się i zaczęli wypakowywać jakieś swoje rzeczy. Może mam drobnomieszczańskie nawyki, ale nawet kiedy idę do koleżanki na ploty, przynoszę przynajmniej "coś do kawy", nie wspominając już o korzystaniu z grzecznościowego noclegu u de facto obcych ludzi. Od Państwa Doktorostwa dostałam w prezencie plastikowy długopis z logo gabinetu protetyki dentystycznej Wojtka oraz notesik z logo gabinetu medycyny estetycznej Agnieszki. Kto wie, może uznali, że tak źle wyglądam, że powinnam niezwłocznie zarezerwować sobie u nich wizytę.

Na kolację zaproponowałam wyjście do lokalnej, całkiem klimatycznej, bawarskiej restauracji. Byli zaskoczeni, że nie podjęłam ich domowym obiadem, ale wytłumaczyłam, że niestety obowiązki zawodowe nie pozwoliły mi na gotowanie dla 7 osób. Ponownie zaskoczeni byli, kiedy odmówiłam opłacenia rachunku za wszystkich. Ale muszę przyznać, że poza tymi drobiazgami całkiem sympatycznie się z nimi rozmawiało.

Wieczorem posiedzieliśmy jeszcze trochę u mnie w mieszkaniu i poszli spać. Rano zrobiłam im śniadanie, zjedli, podziękowali, pożegnali się i pojechali.

Trzy tygodnie później spędzałam weekend u mojego faceta. W sobotę późnym popołudniem zadzwonił do mnie Wojtek.
- Cran, gdzie ty jesteś?
- W tej chwili w Kopenhadze
- Jakiej Kopenhadze?
- Tej duńskiej, a czemu? Coś się stało?
- A za ile możesz być w domu? Bo my stoimy u ciebie pod drzwiami.
- Jak to stoicie u mnie pod drzwiami? Przecież nie umawialiśmy się na ten weekend. Nie ma mnie, w domu będę dopiero w poniedziałek po pracy.
- No przecież mówiliśmy, że jedziemy na wczasy na trzy tygodnie. Mogłaś się domyślić, kiedy będziemy wracać.
- Nic nie wspominaliście o chęci noclegu również w drodze powrotnej, inaczej zostawiłabym wam klucze u sąsiadów.
- Bo to chyba było logiczne?
- Dla mnie nie. Szkoda, że nic nie powiedzieliście, bo teraz mogę wam tylko podać kilka namiarów na pensjonaty w okolicy.
- Nie trzeba. Damy sobie radę. Cześć.

Najwidoczniej dali sobie radę, bo więcej nie dzwonili. Babci nic nie opowiadałam, bo nie chciałam robić kwasu.

Parę miesięcy później zmarł mój dziadek. Państwo Doktorostwo byli na pogrzebie, ale do nikogo z naszej rodziny nawet nie podeszli powiedzieć "dzień dobry". Nie wiem, czy się obrazili, czy po prostu nie było im w danej chwili nic potrzebne, więc nie zawracali sobie głowy kontaktami.

W te święta rozmawiałam z moją babcią. Okazało się, że ciocia Stasia ma prośbę. Ponieważ Agnieszka z Wojtkiem są zapalonymi narciarzami, a w Polsce wszystko pozamykane, postanowili w okresie ferii zimowych wybrać się z dzieciakami na narty do Szwajcarii. A ze jadą samochodem, a odległość spora, potrzebują po drodze przenocować, więc czy byłabym tak miła… Odpowiedziałam, że bardzo mi przykro, ale "niestety" mamy w Bawarii całkowity lockdown i kategoryczny zakaz przyjmowania w domach jakichkolwiek gości.

Jak im szkoda na samolot, to niech siedzą na tyłkach w domu.

nadrabianie więzi

Skomentuj (24) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 206 (214)

#87575

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Lunaskamander na początku swojej historii chyba telepatycznie wywołała mnie do tablicy, gdyż również nosiłam się z zamiarem opisania swojej ponad trzymiesięcznej przeprawy z telefonią komórkową, czekałam tylko na jej zakończenie.

Temat niemieckiej "obsługi klienta" (cudzysłów celowy) przewija się w moich historiach do wyrzygania i ta również będzie go dotyczyć. Tym razem do pakietu piekielnych cech doszło jeszcze prymitywne cwaniactwo.

Telefon w sieci O2 mam od początku pobytu w Niemczech, czyli już prawie 10 lat. Końcem września kończyła mi się umowa, więc 22 września udałam się do jednego z salonów tej sieci, mieszczącego się w galerii handlowej Riem Arcaden i położonego najbliżej mojego domu, celem jej przedłużenia i nabycia nowego telefonu.

Formalności zostały dopełnione, telefon wybrany, umowa podpisana. Na koniec sprzedawca wręczył mi jeszcze dodatkową kartę SIM. Tłumaczył, że karta jest darmowa przez okres jednego roku, tylko muszę pamiętać, żeby miesiąc przed upływem roku ją anulować i że wystarczy zrobić to dzwoniąc na infolinię. Nie chciałam jej przyjąć, gdyż nie jest mi do niczego potrzebna, jeden numer w zupełności mi wystarcza, poza tym bałam się, że przez rok zupełnie o niej zapomnę, nie anuluję na czas i wpędzę się w koszty. Pan jednak nalegał, mówiąc, że jest częścią pakietu, na który się zdecydowałam i ani jemu nie wolno mi jej nie dać, ani ja nie mogę z niej zrezygnować. Przepychanka trwała kilka minut, w końcu poddałam się i wzięłam te kartę.

28 września dostałam mailem informację o fakturze z O2 na 39 euro. Nie udało mi się kliknąć w "szczegóły", gdyż wyskakiwał jakiś błąd techniczny. Uznałam, że jest to pewnie jakaś końcowa faktura ze starej umowy (ponieważ opłaty za wszystkie subskrypcje, zakupy w iTunes oraz raty za telefon mam doliczane do rachunku, przez co kwoty rachunków wahają się między 120 i 150 euro, to 39 euro wyglądało jak jakaś końcówka czy wyrównanie i nie wzbudziło moich podejrzeń).

Jednak, kiedy kilka dni później pieniądze zostały pobrane mi z konta, obok transakcji widniał zupełnie inny numer klienta. Zadzwoniłam na infolinię, chcąc dowiedzieć się, o co chodzi i za co jest ta faktura. Dowiedziałam się, że jest to miesięczny abonament plus opłata aktywacyjna za tę drugą kartę, lecz jako że karta miała być darmowa, opłata została naliczona omyłkowo i zostanie mi zwrócona. Zwrotu może jednak niestety dokonać tylko salon O2, gdyż podpisałam umowę w salonie, i muszę się tam udać osobiście. Tego samego dnia pojechałam do salonu w Riem Arcaden, tam przeproszono mnie za pomyłkę z opłatą i zapewniono, że w ciągu 14 dni otrzymam zwrot pieniędzy.

Minęło 14 dni, zwrotu brak. W międzyczasie otrzymałam za to kolejną fakturę za tę "darmową" kartę, tym razem na 11 euro. Ponownie udałam się do salonu w Riem Arcaden domagając się wyjaśnień. Tym razem obsługiwał mnie jakiś Turek, który niestety nie najlepiej posługiwał się niemieckim, co bardzo utrudniało rozmowę. Dowiedziałam się, że zwrotu środków może dokonać tylko pracownik, z którym podpisałam umowę lub menadżer sklepu. Żadna z tych opcji nie była jednak na ten moment możliwa, gdyż menadżera nie było i nie było wiadomo, kiedy znowu raczy się pojawić (ponoć wpadał góra raz w tygodniu), a pracownik, który obsługiwał mnie we wrześniu został w międzyczasie zwolniony dyscyplinarnie, ponoć za oszustwa (miło wiedzieć).

Po zapoznaniu się z informacjami w systemie, Turek oznajmił mi również, że ta niby darmowa karta nie dość, że wcale nie jest darmowa, bo w systemie widnieje jako drugi płatny abonament na moje nazwisko, to w dodatku nie mam możliwości rozwiązania umowy przed upływem 24 miesięcy. Czyli mam umowę, o której nic nie wiem i której nie podpisałam.

Pracownik na pytanie, jak mogło do tego dość, rozkłada ręce. (podejrzewam, że stało się tak: kiedy dostałam moją "prawdziwą" umowę do podpisania, podpisałam ją w bodajże 3 egzemplarzach, za każdym razem, rzecz jasna, czytając, co podpisuję. Tylko że podpis składa się na innej stronie niż ta z warunkami umowy, więc gdybam, że po moim wyjściu sprzedawca mógł podłożyć jedną stronę z moim podpisem do innej umowy. To by w sumie tłumaczyło tę dyscyplinarkę, jeśli robił tak z większą liczbą klientów i sprawa się w końcu rypła. (Ale to tylko moje gdybanie).

On nic nie wie i nic nie może dla mnie zrobić. Mam sobie pójść i nie zawracać głowy, a jak menadżer któregoś dnia się pojawi, to może do mnie zadzwoni. Taka opcja nie wchodziła w grę. Zażądałam natychmiastowej rozmowy z menadżerem sklepu, lub kimkolwiek decyzyjnym, kto może mi pomóc się z tego wyplątać. Ten na to, że nie ma takiej możliwości. Jeśli menadżer za kilka dni przyjdzie do sklepu, to może do mnie zadzwoni, mam czekać. On sam nie będzie po niego dzwonił, bo nie. W tym momencie też "zmienił płytę" i zaczął mnie oskarżać, że na pewno sama tę umowę podpisałam, a teraz próbuję oszukać ich firmę. Robił się przy tym coraz bardziej arogancki i agresywny. Ja nie dawałam się zbyć i ostatecznie doszło do awantury, po której zostałam w zasadzie wyrzucona ze sklepu. Oczywiście pies z kulawą nogą do mnie nie zadzwonił.

W międzyczasie poprosiłam mój bank o cofnięcie tego przelewu na 39 euro, gdyż wyglądało to na jedyny możliwy sposób odzyskania pieniędzy. Bank zrobił to bez najmniejszego problemu, poinformowali mnie jednak, że najprawdopodobniej O2 będzie się ze mną kontaktować w sprawie wycofanej płatności. Czekałam na to z utęsknieniem.

Rzeczywiście jakoś w okolicach 10 listopada odebrałam telefon od O2, z numeru z Düsseldorfu. Pracownik przedstawił się jako przedstawiciel Centrali i poinformował, że dzwoni, chcąc dowiedzieć się, czy jestem zadowolona z otrzymywanych usług oraz czy mam z ich siecią jakieś problemy, które mógłby mi pomóc rozwiązać. Opowiedziałam mu całe story z "darmową" kartą SIM, poskarżyłam na salon w Riem Arcaden i poprosiłam o pomoc w rozwiązaniu tej umowy i anulowaniu wystawionych faktur.

Pracownik przeprosił za wynikłe problemy, zapewnił mnie, że dodatkowa umowa została niniejszym anulowana, a wszystkie opłaty również zostaną anulowane / zwrócone. Jako rekompensatę od sieci zaproponował obniżenie miesięcznego abonamentu na mój "prawdziwy" numer o 50% do końca trwania umowy (czyli prawie 2 lata). Oczywiście chętnie na to przystałam. Pracownik poinformował mnie, że w związku z tym otrzymam nową kartę SIM, zapewniając, że mój numer telefonu się nie zmieni. Kartę powinnam otrzymać za kilka dni, jednak z przyczyn technicznych aktywować będę mogła ją dopiero 10 dni po otrzymaniu.

Rzeczywiście, kilka dni później otrzymałam nową kartę SIM. Postanowiłam nie czekać 10 dni i spróbowałam aktywować ją od razu. I bardzo dobrze, że tak zrobiłam. Ku mojemu zdziwieniu karta miała inny numer telefonu. Zadzwoniłam na infolinię, chcąc dowiedzieć się, o co chodzi tym razem.

Pracownica infolinii bardzo przeprosiła i poinformowała mnie, że osoba, która się ze mną skontaktowała, nie była pracownikiem centrali, ale sprzedawcą, który w ten sposób podstępem wcisnął mi umowę na trzeci abonament. Do tego druga umowa, wbrew temu, co pan deklarował, oczywiście nadal nie została anulowana. Pani stwierdziła, że ​​jest to niestety bardzo powszechna praktyka wśród sprzedawców O2, którzy mają ciśnienie na jak najwyższą sprzedaż.

Na szczęście, ponieważ umowa została wystawiona przez pracownika call center, a ja zmieściłam się w 14 dniach, które formalnie miałam na odstąpienie od umowy, mogła ją natychmiast anulować. W kwestii drugiego abonamentu nie mogła niestety pomóc, gdyż umowy zawarte w salonie, można rozwiązać tylko w salonie.

27 listopada otrzymałam kolejną fakturę za drugą kartę SIM, na 43 euro. Tym razem wybrałam się do innego sklepu O2, w centrum Monachium, na Marienplatz. Pracownica sklepu wysłuchała historii, z przykrością stwierdziła, że niestety nie może anulować tej umowy, ponieważ może ją anulować tylko ten sam salon, w którym została podpisana.

Doradziła mi jednak inne rozwiązanie. O2 ma biuro w Norymberdze, które zajmuje się reklamacjami. Można u nich również wypowiedzieć umowę, kontaktując się z nimi listownie. Dała mi formularz wypowiedzenia umowy i poprosiła o przesłanie go na podany adres, wraz z formalnym listem reklamacyjnym. Poinformowała mnie również, że salon w Riem Arcaden nie jest oficjalnym salonem O2, tylko salonem partnerskim, prowadzonym, jak to określiła, przez tureckiego cwaniaczka, który takich samych tureckich cwaniaczków u siebie zatrudnia. Są na nich co chwilę skargi i trzeba ich omijać szerokim łukiem.

Wypełniłam formularz, napisałam oficjalną skargę, załączyłam kopie dokumentów i wysłałam wszystko do biura w Norymberdze. 5 stycznia zadzwoniła do mnie pani z centrali w Monachium (tam mieści się główny oddział firmy). Bardzo przeprosiła za całą skandaliczną sytuację, potwierdziła rozwiązanie drugiej umowy, obiecała zwrot pobranych opłat oraz zapowiedziała wyciągnięcie konsekwencji służbowych wobec pracowników. Potwierdzenie rozwiązania umowy mam w najbliższych dniach otrzymać listownie, zwrot kosztów z następnym rachunkiem. Dla pewności dzisiaj zadzwoniłam jeszcze na infolinię, aby potwierdzić, czy druga umowa faktycznie została rozwiązana. Tak, została rozwiązana. Po ponad 3 miesiącach szarpaniny.

Telefonia komórkowa O2

Skomentuj (10) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 130 (150)

#87467

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Z naszymi klientami mamy różne układy. Z niektórymi czysto biznesowe i profesjonalne, z innymi każdą rozmowę szef trzy dni odchorowuje, a jeszcze z innymi (zwłaszcza z tymi, z którymi mój szef zna się od lat) relacje są bardzo ciepłe, wręcz przyjacielskie. Ci ostatni bardzo często oferują nam spore zniżki na swoje produkty. Ja korzystam z tego w znikomym stopniu, gdyż większość produktów, nawet ze zniżką, jest daleko poza moim zasięgiem cenowym (typu dywan za 20 kawałków, czy piekarnik za siedem), mój szef za to w ten sposób urządził sobie dom.

Ostatnio chciałam kupić pewną rzecz mojej mamie na gwiazdkę. Dla potrzeb historii niech to będzie powiedzmy filiżanka ze spodeczkiem z miśnieńskiej porcelany o wartości rynkowej w okolicach 140 euro. Jako że marka jest trudno dostępna, pytam szefa, jako eksperta od dóbr luksusowych, gdzie najlepiej będzie mi to dostać. On na to: "jak to gdzie? U mojego dobrego przyjaciela pana Schulza (wiceprezesa do spraw marketingu u producenta). Zadzwoń do niego, pozdrów go ode mnie serdecznie, powiedz, który produkt Cię interesuje i poproś o ofertę cenową."

Z panem Schulzem miałam już wielokrotnie wcześniej kontakt, jest to przesympatyczny człowiek, tak więc zadzwoniłam, przeprosiłam, że z taką prywatą i mówię, o co chodzi. On się bez problemu zgodził, z tym, że powiedział, że on mi zaraz wyśle wybrany przeze mnie produkt, a rachunek i dane do płatności będą w środku w paczce. Ceny przez telefon niestety nie może mi podać, ale "stratna nie będę".

Po kilku dniach do biura przyszła paczka, a w niej nie jedna filiżanka, tylko cały komplet, a zamiast rachunku kartka z podziękowaniem za miłą współpracę i życzeniami wesołych świąt. Pytam mojego szefa, co mam z tym zrobić, jest mi strasznie głupio i absolutnie nie mogę przyjąć tak drogiego prezentu. Szef się zaśmiał, mówi, że jak zna Schulza, to wiedział, że tak będzie i żebym mu po prostu wysłała kartkę z podziękowaniami i może butelkę jakiegoś dobrego alkoholu.

Doradził mi stronę internetową, z której on sam zawsze kupuje alkohol i pomógł wybrać butelkę dobrego szampana z odpowiedniego rocznika. Oprócz tego poinformował mnie, że produkty z tego sklepu są odpowiednio zabezpieczone do transportu, do tego bardzo ładnie zapakowane, więc żeby zamówić z wysyłką bezpośrednio na adres pana Schulza. Wrzuciłam szampana do wirtualnego koszyka, dołączyłam kartkę z podziękowaniem, wpisałam dane pana Schulza jako adresata, swoje dane jako płatnika i kliknęłam przycisk "dalej", żeby dokonać płatności.

Tutaj mały wtręt. W Niemczech, kupując coś przez internet, zwykle ma się do wyboru 5 rodzajów płatności: PayPalem, kartą kredytową, przelewem bankowym, którego dokonuję samodzielnie na podany nr konta; przez tzw. Lastschrift, czyli ja podaję swój IBAN, a sklep sam mi ściągnie pieniądze z konta oraz "na rachunek", czyli zapłaty nie dokonuję w momencie składania zamówienia, tylko razem z towarem przyjdzie faktura z numerem konta, na które w ciągu 14 dni trzeba przelać pieniądze.

A więc przechodzę dalej, żeby dokonać płatności i tu mały zonk. Ku mojemu zaskoczeniu, zamiast opcji płatności pojawiła się informacja, że bardzo dziękują za złożenie zamówienia i że zostanie ono zrealizowane w ciągu 2-3 dni roboczych. Jako metodę płatności sklep z automatu narzucił mi opcję "na rachunek". Sprawdzam jeszcze pocztę, czy może faktura przyszła mailem. Mail ze sklepu owszem przyszedł, z tym że było w nim tylko potwierdzenie złożenia zamówienia oraz informacja, że faktura z danymi do przelewu będzie w paczce z towarem. Którą dostanie pan Schulz… Czyli meganiezręczna sytuacja, której chciałabym uniknąć.

Natychmiast dzwonię na infolinię sklepu, żeby odkręcać sprawę. Odebrał miły pan, mówię, co się stało i dlaczego to się nie powinno stać, że to prezent, w dodatku dla klienta, on tego rachunku absolutnie nie może dostać i niech pan coś wymyśli. Pan na to, że przy zamówieniach złożonych online nie ma niestety takiej możliwości, ale on może zrobić coś innego. Anuluje moje zamówienie w systemie i sporządzimy je jeszcze raz przez telefon, tym razem on wpisze wszystkie potrzebne informacje, łącznie z tą, że jest to prezent i do paczki nie wolno włożyć faktury, którą ja muszę otrzymać mailem. Zaproponowałam jeszcze, żeby może dla bezpieczeństwa wysłać paczkę pod mój adres i ja po upewnieniu się, że nie ma w niej faktury, prześlę ją dalej. Pan na to, że mi to stanowczo odradza, bo oni mają swojego kuriera, gdzie mogą dać gwarancję, że produkt dojdzie w idealnym stanie, natomiast te wszystkie DHLe i inne UPSy wiadomo jak obchodzą się z paczkami, mając w głębokim poważaniu, że na opakowaniu wyraźnie stoi "uwaga szkło". W sumie racja. Mówię który produkt, dyktuję tekst na kartkę z podziękowaniami, podaję dane do faktury oraz nazwisko i adres odbiorcy. Pan jeszcze raz zapewnia, że faktura niebawem przyjdzie mailem.

Dzisiaj rano przychodzi mail ze sklepu, że zamówienie zostało wysłane i jest w drodze do odbiorcy. Faktury za to ni hu hu. Dzwonię na infolinię, przedstawiam sytuację i pytam, co z fakturą. No jak to co? Zapakowana razem z butelką jest już w drodze do odbiorcy. Inaczej się nie da, taka polityka firmy. No ale przecież wasz pracownik deklarował coś innego i podobno zamieścił z zamówieniu stosowną notatkę? Ano kolega zamieszczać mógł sobie, co miał ochotę, ale polityka firmy jest, jaka jest. Zdziwiło mnie to bardzo, bo wiele sklepów internetowych, chociażby Swarovski, ma nawet w formularzu zamówienia pole "prezent", po zaznaczeniu którego, towar przychodzi ładnie zapakowany i bez informacji o cenie, a rachunek wysyłany jest osobno, więc taka "polityka firmy" w sklepie z markowymi alkoholami, które kupuje się głównie na prezent, wydaje się co najmniej niedorzeczna.

No ale nic to, najwyżej zadzwonię czy napiszę do pana Schulza i wytłumaczę, że sklep niechcąco umieścił w paczce rachunek, który ma zignorować, a najlepiej wyrzucić bez patrzenia. Pytam jeszcze pani, kiedy mogę się spodziewać rachunku mailem, bo chciałabym zapłacić. Okazuje się, że nie mogę. Rachunek jest w paczce z towarem, mailem nie mogą wysłać, bo "polityka firmy" (też przedziwnie, zawsze, kiedy zamawiam coś przez internet "na rachunek", fakturę przysyłają i w paczce, i elektronicznie, poza tym, po co w takim razie każą podać dane do rachunku, skoro wysyłają go gdzie indziej - odpowiedź: polityka firmy). Pytam się pani, że już pomijając wynikłą żenującą sytuację, to jak ja mam im zapłacić rachunek, który otrzymał ktoś inny? Pani na to, że to przecież żaden problem, mogę poprosić odbiorcę przesyłki, żeby zeskanował fakturę albo wysłał mi ją pocztą.

No tak, świetny pomysł. Facet mi wyświadcza niesamowitą grzeczność, a ja jakbym nie miała już wystarczających wyrzutów sumienia, jeszcze go będę po pocztach ciągać i angażować w wysyłanie rachunku, którego nie miał prawa dostać. Pani jest przykro, ale "polityka firmy" i nic więcej nie może dla mnie zrobić, anulować zamówienia też już nie mogę, bo jest w drodze, więc jeśli to wszystko, to pani się żegna i życzy mi miłego dnia.

Biłam się jakiś czas z myślami, jak ugryźć temat, bo to jednak wstyd jak nie wiem, po czym postanowiłam zadzwonić jeszcze raz za parę godzin. Może trafię na mniej betonowego konsultanta i uda się znaleźć jakieś wyjście z impasu. Dzwonię, i tym razem od innej pani dowiaduję się, że jednak się da. Jednak mogą zrobić wyjątek i wysłać mi fakturę listem. Natomiast jeśli chodzi o fakturę dołączoną do paczki, to tutaj pani niestety nie ma dostępu do takiej informacji. Może dołączono, bo "polityka firmy", a może nie, bo notka kolegi, żeby tego nie robić. Jaki jest stan faktyczny, nie wiadomo. Wiem za to, z którego sklepu już nigdy więcej nic nie zamówię.

sklep z alkoholem

Skomentuj (22) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 162 (176)

#87475

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Latem tego roku agencja, w której pracuję, podjęła współpracę z nowym magazynem. Magazyn istniał na niemieckim rynku od lat 80, osiągając nawet status kultowego, na początku lat 00 zniknął, obecnie przy współpracy niemiecko-włoskiej został reaktywowany - początkiem roku na włoskim rynku, a końcem listopada ukazało się pierwsze niemieckie wydanie. Jako że tytuł znany z dawnych lat świetności, magazyn cieszył się sporym zainteresowaniem klientów i zapowiadał się bardzo dobry start.

Managerem produkcji został Włoch, Romano Italiano. Plotka głosi, że ponoć jakiś daleki pociotek wydawcy. Wyjątkowo upierdliwy typ. Wtrąca się do wszystkiego, od wizji artystycznej począwszy na księgowości skończywszy, wszystko wie najlepiej, wszystkimi chce rządzić, kwestionuje podjęte już decyzje, a do mojego szafa dzwoni przynajmniej raz, dwa razy dziennie i za każdym razem średnio 45 minut drze mordę (inaczej jego sposobu komunikacji nie da się określić). Szef kiedy widzi jego numer w rozmowie przychodzącej, ma ochotę walić głową w ścianę.

Jak wspomniałam, końcem listopada ukazało się inauguracyjne niemieckie wydanie. Napisały o tym ogólnokrajowe gazety, m.in. Süddeutsche Zeitung, Frankfurter Allgemeine, itp. Większość recenzji była bardzo pozytywna, ale znalazło się też parę krytycznych. Jak zawsze. Wierchuszka magazynu cieszyła się z pochwał, a krytykę przyjęła do wiadomości. Ale nie Romano Italiano. On postanowił załatwić sprawę po swojemu i nic nikomu nie mówiąc zaczął wysyłać krytycznym dziennikarzom pogróżki. Naczelny dowiedział się o tym, kiedy dwoje dziennikarzy skontaktowało się z nim w tej sprawie.

Kiedy otrzymali pogróżki od jakiegoś Romano Italiano, po pierwsze chcieli się dowiedzieć, kto zacz. Przeprowadzili więc małe śledztwo i dowiedzieli się ciekawych rzeczy. Na przełomie stuleci Romano Italiano, wówczas pod innym nazwiskiem, związany był z włoskim przemysłem porno. Potem zmienił branżę i pracował w magazynie modowym w jednym z krajów Europy Środkowej jako kierownik produkcji, odpowiedzialny m.in. za sesje zdjęciowe. Jednak nawyki z poprzedniej pracy chyba za bardzo weszły mu w krew, gdyż od modelek pracujących przy sesjach zaczął domagać się świadczenia usług seksualnych (normalnie Harvey Weinstein dla ubogich). Kiedy nie chciały się zgodzić, sfabrykował ich zdjęcia w wersji porno i zagroził zarówno ich publikacją, jak i rozesłaniem w branży oraz do rodzin modelek. Skończyło się to dla niego wyrokiem skazującym i dwuletnią odsiadką. Afera opisana była w tamtejszej prasie.

Tu dziennikarz zaznaczył, że sprawa co prawda sprzed 15 lat, ale tematyka, na fali ruchu #metoo, jakże aktualna. Do tego dochodzą jeszcze całkiem świeże kontakty Romano Italiano z neonazistami, z którymi bardzo chętnie się fotografuje. Na koniec dziennikarz zadał pytanie, co naczelny zamierza z tym zrobić.

W wierchuszce redakcji, jak to mówią Anglicy, guano uderzyło w wentylator. Publikacja takich rewelacji oznaczałaby koniec magazynu. Naczelny ciśnie, żeby typa wywalić na zbity pysk, wydawca z jakichś przyczyn chce go zatrzymać. Decyzja ma być podjęta końcem tygodnia.

Ale jakby tego było za mało, dzisiaj rano wybuchła kolejna afera. Twarzą inauguracyjnego niemieckiego wydania był znany niemiecki aktor, powiedzmy Till Schweiger. W numerze znajdował się sześciostronicowy artykuł na jego temat, opatrzony wieloma zdjęciami, jego wizerunek widniał również na okładce. Klienci, oprócz wykupywania powierzchni reklamowej, płacą również za to, że gwiazda numeru na zdjęciach ubrana będzie w ich produkty, czyli Till będzie miał na sobie np. garnitur Zegny, buty Fendi, okulary Lindberg itd. Taką usługę wykupił za pośrednictwem naszej agencji szwajcarski producent zegarków, powiedzmy Patek Philippe, za co zapłacił kwotę, dajmy na to pięciocyfrową. Dopilnowanie tego, żeby właściwe produkty znalazły się na zdjęciach jest zadaniem szefa produkcji, w tym wypadku Romano Italiano.

Dzisiaj rano przyszedł wku*wiony mail od szefa marketingu Patek Philippe, jakim prawem magazyn nie wywiązał się z umowy i ich produktu nie ma na ani jednym zdjęciu, a zamiast tego użyto produktu konkurencji? Otóż na ręku Tilla Schweigera dumnie błyszczał, powiedzmy, Rolex (z którym, co ciekawe, magazyn nie zawarł żadnej umowy - czyżby Romano kręcił na boku własne interesy?). Dodatkowo firma żąda natychmiastowego zwrotu zegarka, wypożyczonego na potrzeby sesji, którego do tej pory nie odzyskali (sesja odbyła się we wrześniu), a który najwyraźniej Romano sobie przywłaszczył. Klient zrywa współpracę, żąda zwrotu pieniędzy i grozi krokami prawnymi.

I tak jeden facet ma szansę doprowadzić do spektakularnego upadku dobrze rokującego magazynu. Niecierpliwie czekam na piątek…

świat mediów

Skomentuj (11) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 132 (148)

#87441

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Latem wzięłam ślub i zmieniłam nazwisko. Dajmy na to z Crannberry na Andersson. Po licznych perypetiach z umiejscowieniem aktu ślubu w Polsce, w końcu udało mi się uzyskać nowe dokumenty i mogłam przystąpić do aktualniania danych w różnych instytucjach, między innymi w pracy. Założyłam nową skrzynkę mailową na nowe nazwisko, poczta przychodząca ze starej skrzynki przekierowana na nową, najważniejsi klienci poinformowani o zmianie, wszystko gra i tańczy. No prawie. Gdyby jeszcze ludzi czytali maile, świat byłby piękniejszym miejscem.

Ostatnio księgowa poinformowała mnie, że właśnie zauważyła, że jeden z klientów zalega z zapłatą rachunku jeszcze z początku 2020 roku. Pamiętałam, że na początku roku, klient ten, reprezentowany przez panią Petrę B. Scheuert, odmawiał zapłacenia rachunku, gdyż rościł sobie prawo do rabatu, który mu żadnym sposobem nie przysługiwał. Potem, w okolicach maja, po dłuższej korespondencji przyjęli ten fakt do wiadomości i zobowiązali się do zapłaty. Jako, że nie mam wglądu w firmowe konto, a nikt mi nie zgłaszał problemu, uznałam, że temat jest zamknięty i więcej babki nie nękałam tematem rachunku.

W listopadzie okazało się nagle, że temat jest jak najbardziej otwarty, a klient w dalszym ciągu nie zapłacił. Po prostu nikt nie sprawdzał, czy te pieniądze wpłynęły. Szef uznał, że nie ma na takie bzdety czasu, a księgowa sama nie ma dostępu do konta i polega na informacjach od szefa. A skoro on "nie ma czasu wydrukować wyciągów", to ona nie będzie się z nim szarpać. Jego firma, jego sprawa. Teraz się obudzili, że trzeba szybko ściągnąć zaległą kasę od klienta.

No dobrze, piszę do pani B.Scheuert, już z nowego konta, że jest taka sprawa i żeby jak najszybciej przelali należną sumę. Pani B.Scheuert odpisuje, że raczę sobie żartować, rachunek już na pewno dawno opłacili, a w ogóle to kim ja jestem i dlaczego nie pisze do niej pani Crannberry, tylko jakaś nowa osoba.

Upewniłam się, że przelew na pewno nie wpłynął (żebyśmy nie zrobili z siebie idiotów) i wczoraj po południu ponownie piszę do klienta, że niestety nie, nadal zalegają z taką i taką kwotą, i przy okazji wyjaśniam, że pani Crannberry i pani Andersson to ta sama osoba, tylko po zmianie nazwiska.

Dzisiaj rano dzwoni mi komórka.
- Andersson?
- Dzień dobry, mówi Petra B.Scheuert. Z kim rozmawiam?
- Dzień dobry. Anna Andersson z Januszex Media,
- Chciałabym rozmawiać z panią Crannberry,
- To ja,
- Przecież powiedziała pani, że nazywa się Andersson. I skąd pani ma komórkę pani Crannberry?
- Pisałam już pani w mailu, wyszłam za mąż, zmieniłam nazwisko i teraz nazywam się Andersson. Ale cały czas jestem tą samą osobą.
- Nie, proszę pani. Chcę rozmawiać z panią Crannberry, nie Andersson,
- Rozmawia pani, jestem tą samą osobą.
- Wie pani co? Jakoś w to nie wierzę. Nie będę z panią rozmawiać, chcę rozmawiać tylko z panią Crannberry, do widzenia.

Rozłączyła się.

W południe przysłała 2 maile. Jeden na mój stary adres, gdzie na ręce pani Crannberry składa skargę na panią Andersson, która nęka ją jej zdaniem bezpodstawnymi wezwaniami do zapłaty rachunku, który wydaje jej się, został już opłacony, oraz odmawia jej rozmowy telefonicznej z panią Crannberry.

Drugi mail został wysłany na moją nową skrzynkę, gdzie informuje panią Andersson, że rano podobnież rozmawiała przez telefon z panią Crannberry, która rzekomo potwierdziła jej, że rachunek jest już opłacony.

Jakieś pomysły, jak jeszcze mogę babie wytłumaczyć, że ja to ja, oraz że składanie do mnie skargi na mnie samą nic jej nie da, bo rachunki się płaci?

klient nasz pan

Skomentuj (36) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 210 (230)

#87413

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Po przeczytaniu historii Misguided i dyskusji na temat portali randkowych przypomniała mi się tinderowa rozmowa z chyba najbardziej żenującym typem, na jakiego się w życiu natknęłam. Nazwijmy go Jochen.

Profil wyglądał zupełnie standardowo, ot ze dwie całkiem normalne fotki, parę zdań o sobie, parę informacji na temat hobby i że niedawno wrócił do Monachium po kilkuletnim służbowym pobycie w Nowej Zelandii.

Napisał pierwszy, któregoś przedpołudnia. Rozmowa zaczęła się całkiem zwyczajnie, kim jesteśmy, co robimy zawodowo, co lubimy robić w wolnym czasie, i tak dalej. Napisał mi dość dużo o sobie, chwalił się, że ma doktorat, pracuje w firmie, powiedzmy, biochemicznej, na stanowisku dyrektora generalnego do spraw czegoś tam, a do niedawna był na kontrakcie w Auckland, gdzie nawet piastował stanowisko wiceprezesa. No ogólnie, zdolny jest niesłychanie, najpiększe ma ubranie i w ogóle klękajcie narody.

Po kilkunastu wiadomościach Jochen przystąpił jednak do rzeczy. No, bo on nie po to się zalogował w tej aplikacji, żeby pisać o najnowszych filmach czy fajnych knajpach. Postawi sprawę jasno. On jest żonaty, z tym że żona właśnie urodziła dziecko, więc przez najbliższych kilka tygodni nici z seksu, a on ma swoje potrzeby, tak więc proponuje następującą rzecz. Mam się z nim spotkać za 15 minut w garażu podziemnym w centrum miasta, wsiąść do jego samochodu i zrobić mu tam loda. Jak to określił, "wiesz, jak taka tania k…a". I żebym koniecznie założyła pierścionek, który wygląda jak obrączka, bo chce sobie wyobrazić, że jestem mężatką, która zdradza z nim swojego męża. I w ogóle uj z tym, że jestem w tej chwili w pracy, mam się urwać, bo on ma ciśnienie.

Po przeczytaniu tego na chwilę zaniemówiłam, natomiast przyjemniaczek kontynuował. Żebym mu tylko zaraz nie pisała, że nie mam ochoty, czy że ja taka nie jestem. Bo on dobrze wie, że wszystkie baby to tanie dziwki, które marzą o tym, żeby mieć w ustach przyrodzenie ważnego, bogatego faceta, a on jest i ważny, i bogaty. I że pewnie będę miała jedyną w życiu okazję zrobić loda na siedzeniu Porsche Cayenne. I że wszystkie niby zgrywamy takie cnotki, a jakoś żadna mu jeszcze nie odmówiła.

Powstrzymałam początkową chęć zablokowania typa i stwierdziłam, że takie cudo zasługuje na więcej. Bo już nawet nie chodzi o wątpliwą strategię podrywu poprzez wyzywanie obcych kobiet od tanich dziwek, ale jakim sk…synem trzeba być, żeby zdradzać partnerkę tylko dlatego, że właśnie jest w połogu.

Postanowiłam zagrać w grę w "nie jesteś parszywy bucu taki anonimowy, jak ci się wydaje". No bo na dobrą sprawę, ilu niemieckich Jochenów ze stopniem doktora mogło pracować na stanowisku wiceprezesa na tak małym rynku, jakim jest Auckland? 30 sekund z wujkiem Google i miałam go na talerzu. Wszędzie miał publiczne konta, do tego na Tinderze zamieścił zdjęcie profilowe z LinkedIn. Dowiedziałam się, że nazywa się Jochen Richter, jest żonaty z Vanessą Richter (notabene przepiękną kobietą), z którą ma dwutygodniową córeczkę, a obecnie pracuje w firmie ABC, gdzie jego bezpośrednim przełożonym jest pan XYZ.

Odpisałam mu, że propozycją jest bardzo kusząca i może bym się nawet zgodziła (tia, jasne...), tylko nie wiem co na to Vanessa, gdyby dostała skriny tej rozmowy. Pan XYZ też pewnie nie byłby szczęśliwy, wiedząc, co jego podwładny robi w godzinach pracy.

Po chwili jego konto zniknęło... Jestem złym człowiekiem :)

Tinder

Skomentuj (26) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 210 (220)