Profil użytkownika
Crannberry ♀
Zamieszcza historie od: | 21 czerwca 2018 - 18:11 |
Ostatnio: | 2 października 2024 - 13:44 |
- Historii na głównej: 121 z 121
- Punktów za historie: 19425
- Komentarzy: 2386
- Punktów za komentarze: 18842
Latem tego roku agencja, w której pracuję, podjęła współpracę z nowym magazynem. Magazyn istniał na niemieckim rynku od lat 80, osiągając nawet status kultowego, na początku lat 00 zniknął, obecnie przy współpracy niemiecko-włoskiej został reaktywowany - początkiem roku na włoskim rynku, a końcem listopada ukazało się pierwsze niemieckie wydanie. Jako że tytuł znany z dawnych lat świetności, magazyn cieszył się sporym zainteresowaniem klientów i zapowiadał się bardzo dobry start.
Managerem produkcji został Włoch, Romano Italiano. Plotka głosi, że ponoć jakiś daleki pociotek wydawcy. Wyjątkowo upierdliwy typ. Wtrąca się do wszystkiego, od wizji artystycznej począwszy na księgowości skończywszy, wszystko wie najlepiej, wszystkimi chce rządzić, kwestionuje podjęte już decyzje, a do mojego szafa dzwoni przynajmniej raz, dwa razy dziennie i za każdym razem średnio 45 minut drze mordę (inaczej jego sposobu komunikacji nie da się określić). Szef kiedy widzi jego numer w rozmowie przychodzącej, ma ochotę walić głową w ścianę.
Jak wspomniałam, końcem listopada ukazało się inauguracyjne niemieckie wydanie. Napisały o tym ogólnokrajowe gazety, m.in. Süddeutsche Zeitung, Frankfurter Allgemeine, itp. Większość recenzji była bardzo pozytywna, ale znalazło się też parę krytycznych. Jak zawsze. Wierchuszka magazynu cieszyła się z pochwał, a krytykę przyjęła do wiadomości. Ale nie Romano Italiano. On postanowił załatwić sprawę po swojemu i nic nikomu nie mówiąc zaczął wysyłać krytycznym dziennikarzom pogróżki. Naczelny dowiedział się o tym, kiedy dwoje dziennikarzy skontaktowało się z nim w tej sprawie.
Kiedy otrzymali pogróżki od jakiegoś Romano Italiano, po pierwsze chcieli się dowiedzieć, kto zacz. Przeprowadzili więc małe śledztwo i dowiedzieli się ciekawych rzeczy. Na przełomie stuleci Romano Italiano, wówczas pod innym nazwiskiem, związany był z włoskim przemysłem porno. Potem zmienił branżę i pracował w magazynie modowym w jednym z krajów Europy Środkowej jako kierownik produkcji, odpowiedzialny m.in. za sesje zdjęciowe. Jednak nawyki z poprzedniej pracy chyba za bardzo weszły mu w krew, gdyż od modelek pracujących przy sesjach zaczął domagać się świadczenia usług seksualnych (normalnie Harvey Weinstein dla ubogich). Kiedy nie chciały się zgodzić, sfabrykował ich zdjęcia w wersji porno i zagroził zarówno ich publikacją, jak i rozesłaniem w branży oraz do rodzin modelek. Skończyło się to dla niego wyrokiem skazującym i dwuletnią odsiadką. Afera opisana była w tamtejszej prasie.
Tu dziennikarz zaznaczył, że sprawa co prawda sprzed 15 lat, ale tematyka, na fali ruchu #metoo, jakże aktualna. Do tego dochodzą jeszcze całkiem świeże kontakty Romano Italiano z neonazistami, z którymi bardzo chętnie się fotografuje. Na koniec dziennikarz zadał pytanie, co naczelny zamierza z tym zrobić.
W wierchuszce redakcji, jak to mówią Anglicy, guano uderzyło w wentylator. Publikacja takich rewelacji oznaczałaby koniec magazynu. Naczelny ciśnie, żeby typa wywalić na zbity pysk, wydawca z jakichś przyczyn chce go zatrzymać. Decyzja ma być podjęta końcem tygodnia.
Ale jakby tego było za mało, dzisiaj rano wybuchła kolejna afera. Twarzą inauguracyjnego niemieckiego wydania był znany niemiecki aktor, powiedzmy Till Schweiger. W numerze znajdował się sześciostronicowy artykuł na jego temat, opatrzony wieloma zdjęciami, jego wizerunek widniał również na okładce. Klienci, oprócz wykupywania powierzchni reklamowej, płacą również za to, że gwiazda numeru na zdjęciach ubrana będzie w ich produkty, czyli Till będzie miał na sobie np. garnitur Zegny, buty Fendi, okulary Lindberg itd. Taką usługę wykupił za pośrednictwem naszej agencji szwajcarski producent zegarków, powiedzmy Patek Philippe, za co zapłacił kwotę, dajmy na to pięciocyfrową. Dopilnowanie tego, żeby właściwe produkty znalazły się na zdjęciach jest zadaniem szefa produkcji, w tym wypadku Romano Italiano.
Dzisiaj rano przyszedł wku*wiony mail od szefa marketingu Patek Philippe, jakim prawem magazyn nie wywiązał się z umowy i ich produktu nie ma na ani jednym zdjęciu, a zamiast tego użyto produktu konkurencji? Otóż na ręku Tilla Schweigera dumnie błyszczał, powiedzmy, Rolex (z którym, co ciekawe, magazyn nie zawarł żadnej umowy - czyżby Romano kręcił na boku własne interesy?). Dodatkowo firma żąda natychmiastowego zwrotu zegarka, wypożyczonego na potrzeby sesji, którego do tej pory nie odzyskali (sesja odbyła się we wrześniu), a który najwyraźniej Romano sobie przywłaszczył. Klient zrywa współpracę, żąda zwrotu pieniędzy i grozi krokami prawnymi.
I tak jeden facet ma szansę doprowadzić do spektakularnego upadku dobrze rokującego magazynu. Niecierpliwie czekam na piątek…
Managerem produkcji został Włoch, Romano Italiano. Plotka głosi, że ponoć jakiś daleki pociotek wydawcy. Wyjątkowo upierdliwy typ. Wtrąca się do wszystkiego, od wizji artystycznej począwszy na księgowości skończywszy, wszystko wie najlepiej, wszystkimi chce rządzić, kwestionuje podjęte już decyzje, a do mojego szafa dzwoni przynajmniej raz, dwa razy dziennie i za każdym razem średnio 45 minut drze mordę (inaczej jego sposobu komunikacji nie da się określić). Szef kiedy widzi jego numer w rozmowie przychodzącej, ma ochotę walić głową w ścianę.
Jak wspomniałam, końcem listopada ukazało się inauguracyjne niemieckie wydanie. Napisały o tym ogólnokrajowe gazety, m.in. Süddeutsche Zeitung, Frankfurter Allgemeine, itp. Większość recenzji była bardzo pozytywna, ale znalazło się też parę krytycznych. Jak zawsze. Wierchuszka magazynu cieszyła się z pochwał, a krytykę przyjęła do wiadomości. Ale nie Romano Italiano. On postanowił załatwić sprawę po swojemu i nic nikomu nie mówiąc zaczął wysyłać krytycznym dziennikarzom pogróżki. Naczelny dowiedział się o tym, kiedy dwoje dziennikarzy skontaktowało się z nim w tej sprawie.
Kiedy otrzymali pogróżki od jakiegoś Romano Italiano, po pierwsze chcieli się dowiedzieć, kto zacz. Przeprowadzili więc małe śledztwo i dowiedzieli się ciekawych rzeczy. Na przełomie stuleci Romano Italiano, wówczas pod innym nazwiskiem, związany był z włoskim przemysłem porno. Potem zmienił branżę i pracował w magazynie modowym w jednym z krajów Europy Środkowej jako kierownik produkcji, odpowiedzialny m.in. za sesje zdjęciowe. Jednak nawyki z poprzedniej pracy chyba za bardzo weszły mu w krew, gdyż od modelek pracujących przy sesjach zaczął domagać się świadczenia usług seksualnych (normalnie Harvey Weinstein dla ubogich). Kiedy nie chciały się zgodzić, sfabrykował ich zdjęcia w wersji porno i zagroził zarówno ich publikacją, jak i rozesłaniem w branży oraz do rodzin modelek. Skończyło się to dla niego wyrokiem skazującym i dwuletnią odsiadką. Afera opisana była w tamtejszej prasie.
Tu dziennikarz zaznaczył, że sprawa co prawda sprzed 15 lat, ale tematyka, na fali ruchu #metoo, jakże aktualna. Do tego dochodzą jeszcze całkiem świeże kontakty Romano Italiano z neonazistami, z którymi bardzo chętnie się fotografuje. Na koniec dziennikarz zadał pytanie, co naczelny zamierza z tym zrobić.
W wierchuszce redakcji, jak to mówią Anglicy, guano uderzyło w wentylator. Publikacja takich rewelacji oznaczałaby koniec magazynu. Naczelny ciśnie, żeby typa wywalić na zbity pysk, wydawca z jakichś przyczyn chce go zatrzymać. Decyzja ma być podjęta końcem tygodnia.
Ale jakby tego było za mało, dzisiaj rano wybuchła kolejna afera. Twarzą inauguracyjnego niemieckiego wydania był znany niemiecki aktor, powiedzmy Till Schweiger. W numerze znajdował się sześciostronicowy artykuł na jego temat, opatrzony wieloma zdjęciami, jego wizerunek widniał również na okładce. Klienci, oprócz wykupywania powierzchni reklamowej, płacą również za to, że gwiazda numeru na zdjęciach ubrana będzie w ich produkty, czyli Till będzie miał na sobie np. garnitur Zegny, buty Fendi, okulary Lindberg itd. Taką usługę wykupił za pośrednictwem naszej agencji szwajcarski producent zegarków, powiedzmy Patek Philippe, za co zapłacił kwotę, dajmy na to pięciocyfrową. Dopilnowanie tego, żeby właściwe produkty znalazły się na zdjęciach jest zadaniem szefa produkcji, w tym wypadku Romano Italiano.
Dzisiaj rano przyszedł wku*wiony mail od szefa marketingu Patek Philippe, jakim prawem magazyn nie wywiązał się z umowy i ich produktu nie ma na ani jednym zdjęciu, a zamiast tego użyto produktu konkurencji? Otóż na ręku Tilla Schweigera dumnie błyszczał, powiedzmy, Rolex (z którym, co ciekawe, magazyn nie zawarł żadnej umowy - czyżby Romano kręcił na boku własne interesy?). Dodatkowo firma żąda natychmiastowego zwrotu zegarka, wypożyczonego na potrzeby sesji, którego do tej pory nie odzyskali (sesja odbyła się we wrześniu), a który najwyraźniej Romano sobie przywłaszczył. Klient zrywa współpracę, żąda zwrotu pieniędzy i grozi krokami prawnymi.
I tak jeden facet ma szansę doprowadzić do spektakularnego upadku dobrze rokującego magazynu. Niecierpliwie czekam na piątek…
świat mediów
Ocena:
134
(150)
Latem wzięłam ślub i zmieniłam nazwisko. Dajmy na to z Crannberry na Andersson. Po licznych perypetiach z umiejscowieniem aktu ślubu w Polsce, w końcu udało mi się uzyskać nowe dokumenty i mogłam przystąpić do aktualniania danych w różnych instytucjach, między innymi w pracy. Założyłam nową skrzynkę mailową na nowe nazwisko, poczta przychodząca ze starej skrzynki przekierowana na nową, najważniejsi klienci poinformowani o zmianie, wszystko gra i tańczy. No prawie. Gdyby jeszcze ludzi czytali maile, świat byłby piękniejszym miejscem.
Ostatnio księgowa poinformowała mnie, że właśnie zauważyła, że jeden z klientów zalega z zapłatą rachunku jeszcze z początku 2020 roku. Pamiętałam, że na początku roku, klient ten, reprezentowany przez panią Petrę B. Scheuert, odmawiał zapłacenia rachunku, gdyż rościł sobie prawo do rabatu, który mu żadnym sposobem nie przysługiwał. Potem, w okolicach maja, po dłuższej korespondencji przyjęli ten fakt do wiadomości i zobowiązali się do zapłaty. Jako, że nie mam wglądu w firmowe konto, a nikt mi nie zgłaszał problemu, uznałam, że temat jest zamknięty i więcej babki nie nękałam tematem rachunku.
W listopadzie okazało się nagle, że temat jest jak najbardziej otwarty, a klient w dalszym ciągu nie zapłacił. Po prostu nikt nie sprawdzał, czy te pieniądze wpłynęły. Szef uznał, że nie ma na takie bzdety czasu, a księgowa sama nie ma dostępu do konta i polega na informacjach od szefa. A skoro on "nie ma czasu wydrukować wyciągów", to ona nie będzie się z nim szarpać. Jego firma, jego sprawa. Teraz się obudzili, że trzeba szybko ściągnąć zaległą kasę od klienta.
No dobrze, piszę do pani B.Scheuert, już z nowego konta, że jest taka sprawa i żeby jak najszybciej przelali należną sumę. Pani B.Scheuert odpisuje, że raczę sobie żartować, rachunek już na pewno dawno opłacili, a w ogóle to kim ja jestem i dlaczego nie pisze do niej pani Crannberry, tylko jakaś nowa osoba.
Upewniłam się, że przelew na pewno nie wpłynął (żebyśmy nie zrobili z siebie idiotów) i wczoraj po południu ponownie piszę do klienta, że niestety nie, nadal zalegają z taką i taką kwotą, i przy okazji wyjaśniam, że pani Crannberry i pani Andersson to ta sama osoba, tylko po zmianie nazwiska.
Dzisiaj rano dzwoni mi komórka.
- Andersson?
- Dzień dobry, mówi Petra B.Scheuert. Z kim rozmawiam?
- Dzień dobry. Anna Andersson z Januszex Media,
- Chciałabym rozmawiać z panią Crannberry,
- To ja,
- Przecież powiedziała pani, że nazywa się Andersson. I skąd pani ma komórkę pani Crannberry?
- Pisałam już pani w mailu, wyszłam za mąż, zmieniłam nazwisko i teraz nazywam się Andersson. Ale cały czas jestem tą samą osobą.
- Nie, proszę pani. Chcę rozmawiać z panią Crannberry, nie Andersson,
- Rozmawia pani, jestem tą samą osobą.
- Wie pani co? Jakoś w to nie wierzę. Nie będę z panią rozmawiać, chcę rozmawiać tylko z panią Crannberry, do widzenia.
Rozłączyła się.
W południe przysłała 2 maile. Jeden na mój stary adres, gdzie na ręce pani Crannberry składa skargę na panią Andersson, która nęka ją jej zdaniem bezpodstawnymi wezwaniami do zapłaty rachunku, który wydaje jej się, został już opłacony, oraz odmawia jej rozmowy telefonicznej z panią Crannberry.
Drugi mail został wysłany na moją nową skrzynkę, gdzie informuje panią Andersson, że rano podobnież rozmawiała przez telefon z panią Crannberry, która rzekomo potwierdziła jej, że rachunek jest już opłacony.
Jakieś pomysły, jak jeszcze mogę babie wytłumaczyć, że ja to ja, oraz że składanie do mnie skargi na mnie samą nic jej nie da, bo rachunki się płaci?
Ostatnio księgowa poinformowała mnie, że właśnie zauważyła, że jeden z klientów zalega z zapłatą rachunku jeszcze z początku 2020 roku. Pamiętałam, że na początku roku, klient ten, reprezentowany przez panią Petrę B. Scheuert, odmawiał zapłacenia rachunku, gdyż rościł sobie prawo do rabatu, który mu żadnym sposobem nie przysługiwał. Potem, w okolicach maja, po dłuższej korespondencji przyjęli ten fakt do wiadomości i zobowiązali się do zapłaty. Jako, że nie mam wglądu w firmowe konto, a nikt mi nie zgłaszał problemu, uznałam, że temat jest zamknięty i więcej babki nie nękałam tematem rachunku.
W listopadzie okazało się nagle, że temat jest jak najbardziej otwarty, a klient w dalszym ciągu nie zapłacił. Po prostu nikt nie sprawdzał, czy te pieniądze wpłynęły. Szef uznał, że nie ma na takie bzdety czasu, a księgowa sama nie ma dostępu do konta i polega na informacjach od szefa. A skoro on "nie ma czasu wydrukować wyciągów", to ona nie będzie się z nim szarpać. Jego firma, jego sprawa. Teraz się obudzili, że trzeba szybko ściągnąć zaległą kasę od klienta.
No dobrze, piszę do pani B.Scheuert, już z nowego konta, że jest taka sprawa i żeby jak najszybciej przelali należną sumę. Pani B.Scheuert odpisuje, że raczę sobie żartować, rachunek już na pewno dawno opłacili, a w ogóle to kim ja jestem i dlaczego nie pisze do niej pani Crannberry, tylko jakaś nowa osoba.
Upewniłam się, że przelew na pewno nie wpłynął (żebyśmy nie zrobili z siebie idiotów) i wczoraj po południu ponownie piszę do klienta, że niestety nie, nadal zalegają z taką i taką kwotą, i przy okazji wyjaśniam, że pani Crannberry i pani Andersson to ta sama osoba, tylko po zmianie nazwiska.
Dzisiaj rano dzwoni mi komórka.
- Andersson?
- Dzień dobry, mówi Petra B.Scheuert. Z kim rozmawiam?
- Dzień dobry. Anna Andersson z Januszex Media,
- Chciałabym rozmawiać z panią Crannberry,
- To ja,
- Przecież powiedziała pani, że nazywa się Andersson. I skąd pani ma komórkę pani Crannberry?
- Pisałam już pani w mailu, wyszłam za mąż, zmieniłam nazwisko i teraz nazywam się Andersson. Ale cały czas jestem tą samą osobą.
- Nie, proszę pani. Chcę rozmawiać z panią Crannberry, nie Andersson,
- Rozmawia pani, jestem tą samą osobą.
- Wie pani co? Jakoś w to nie wierzę. Nie będę z panią rozmawiać, chcę rozmawiać tylko z panią Crannberry, do widzenia.
Rozłączyła się.
W południe przysłała 2 maile. Jeden na mój stary adres, gdzie na ręce pani Crannberry składa skargę na panią Andersson, która nęka ją jej zdaniem bezpodstawnymi wezwaniami do zapłaty rachunku, który wydaje jej się, został już opłacony, oraz odmawia jej rozmowy telefonicznej z panią Crannberry.
Drugi mail został wysłany na moją nową skrzynkę, gdzie informuje panią Andersson, że rano podobnież rozmawiała przez telefon z panią Crannberry, która rzekomo potwierdziła jej, że rachunek jest już opłacony.
Jakieś pomysły, jak jeszcze mogę babie wytłumaczyć, że ja to ja, oraz że składanie do mnie skargi na mnie samą nic jej nie da, bo rachunki się płaci?
klient nasz pan
Ocena:
212
(232)
Po przeczytaniu historii Misguided i dyskusji na temat portali randkowych przypomniała mi się tinderowa rozmowa z chyba najbardziej żenującym typem, na jakiego się w życiu natknęłam. Nazwijmy go Jochen.
Profil wyglądał zupełnie standardowo, ot ze dwie całkiem normalne fotki, parę zdań o sobie, parę informacji na temat hobby i że niedawno wrócił do Monachium po kilkuletnim służbowym pobycie w Nowej Zelandii.
Napisał pierwszy, któregoś przedpołudnia. Rozmowa zaczęła się całkiem zwyczajnie, kim jesteśmy, co robimy zawodowo, co lubimy robić w wolnym czasie, i tak dalej. Napisał mi dość dużo o sobie, chwalił się, że ma doktorat, pracuje w firmie, powiedzmy, biochemicznej, na stanowisku dyrektora generalnego do spraw czegoś tam, a do niedawna był na kontrakcie w Auckland, gdzie nawet piastował stanowisko wiceprezesa. No ogólnie, zdolny jest niesłychanie, najpiększe ma ubranie i w ogóle klękajcie narody.
Po kilkunastu wiadomościach Jochen przystąpił jednak do rzeczy. No, bo on nie po to się zalogował w tej aplikacji, żeby pisać o najnowszych filmach czy fajnych knajpach. Postawi sprawę jasno. On jest żonaty, z tym że żona właśnie urodziła dziecko, więc przez najbliższych kilka tygodni nici z seksu, a on ma swoje potrzeby, tak więc proponuje następującą rzecz. Mam się z nim spotkać za 15 minut w garażu podziemnym w centrum miasta, wsiąść do jego samochodu i zrobić mu tam loda. Jak to określił, "wiesz, jak taka tania k…a". I żebym koniecznie założyła pierścionek, który wygląda jak obrączka, bo chce sobie wyobrazić, że jestem mężatką, która zdradza z nim swojego męża. I w ogóle uj z tym, że jestem w tej chwili w pracy, mam się urwać, bo on ma ciśnienie.
Po przeczytaniu tego na chwilę zaniemówiłam, natomiast przyjemniaczek kontynuował. Żebym mu tylko zaraz nie pisała, że nie mam ochoty, czy że ja taka nie jestem. Bo on dobrze wie, że wszystkie baby to tanie dziwki, które marzą o tym, żeby mieć w ustach przyrodzenie ważnego, bogatego faceta, a on jest i ważny, i bogaty. I że pewnie będę miała jedyną w życiu okazję zrobić loda na siedzeniu Porsche Cayenne. I że wszystkie niby zgrywamy takie cnotki, a jakoś żadna mu jeszcze nie odmówiła.
Powstrzymałam początkową chęć zablokowania typa i stwierdziłam, że takie cudo zasługuje na więcej. Bo już nawet nie chodzi o wątpliwą strategię podrywu poprzez wyzywanie obcych kobiet od tanich dziwek, ale jakim sk…synem trzeba być, żeby zdradzać partnerkę tylko dlatego, że właśnie jest w połogu.
Postanowiłam zagrać w grę w "nie jesteś parszywy bucu taki anonimowy, jak ci się wydaje". No bo na dobrą sprawę, ilu niemieckich Jochenów ze stopniem doktora mogło pracować na stanowisku wiceprezesa na tak małym rynku, jakim jest Auckland? 30 sekund z wujkiem Google i miałam go na talerzu. Wszędzie miał publiczne konta, do tego na Tinderze zamieścił zdjęcie profilowe z LinkedIn. Dowiedziałam się, że nazywa się Jochen Richter, jest żonaty z Vanessą Richter (notabene przepiękną kobietą), z którą ma dwutygodniową córeczkę, a obecnie pracuje w firmie ABC, gdzie jego bezpośrednim przełożonym jest pan XYZ.
Odpisałam mu, że propozycją jest bardzo kusząca i może bym się nawet zgodziła (tia, jasne...), tylko nie wiem co na to Vanessa, gdyby dostała skriny tej rozmowy. Pan XYZ też pewnie nie byłby szczęśliwy, wiedząc, co jego podwładny robi w godzinach pracy.
Po chwili jego konto zniknęło... Jestem złym człowiekiem :)
Profil wyglądał zupełnie standardowo, ot ze dwie całkiem normalne fotki, parę zdań o sobie, parę informacji na temat hobby i że niedawno wrócił do Monachium po kilkuletnim służbowym pobycie w Nowej Zelandii.
Napisał pierwszy, któregoś przedpołudnia. Rozmowa zaczęła się całkiem zwyczajnie, kim jesteśmy, co robimy zawodowo, co lubimy robić w wolnym czasie, i tak dalej. Napisał mi dość dużo o sobie, chwalił się, że ma doktorat, pracuje w firmie, powiedzmy, biochemicznej, na stanowisku dyrektora generalnego do spraw czegoś tam, a do niedawna był na kontrakcie w Auckland, gdzie nawet piastował stanowisko wiceprezesa. No ogólnie, zdolny jest niesłychanie, najpiększe ma ubranie i w ogóle klękajcie narody.
Po kilkunastu wiadomościach Jochen przystąpił jednak do rzeczy. No, bo on nie po to się zalogował w tej aplikacji, żeby pisać o najnowszych filmach czy fajnych knajpach. Postawi sprawę jasno. On jest żonaty, z tym że żona właśnie urodziła dziecko, więc przez najbliższych kilka tygodni nici z seksu, a on ma swoje potrzeby, tak więc proponuje następującą rzecz. Mam się z nim spotkać za 15 minut w garażu podziemnym w centrum miasta, wsiąść do jego samochodu i zrobić mu tam loda. Jak to określił, "wiesz, jak taka tania k…a". I żebym koniecznie założyła pierścionek, który wygląda jak obrączka, bo chce sobie wyobrazić, że jestem mężatką, która zdradza z nim swojego męża. I w ogóle uj z tym, że jestem w tej chwili w pracy, mam się urwać, bo on ma ciśnienie.
Po przeczytaniu tego na chwilę zaniemówiłam, natomiast przyjemniaczek kontynuował. Żebym mu tylko zaraz nie pisała, że nie mam ochoty, czy że ja taka nie jestem. Bo on dobrze wie, że wszystkie baby to tanie dziwki, które marzą o tym, żeby mieć w ustach przyrodzenie ważnego, bogatego faceta, a on jest i ważny, i bogaty. I że pewnie będę miała jedyną w życiu okazję zrobić loda na siedzeniu Porsche Cayenne. I że wszystkie niby zgrywamy takie cnotki, a jakoś żadna mu jeszcze nie odmówiła.
Powstrzymałam początkową chęć zablokowania typa i stwierdziłam, że takie cudo zasługuje na więcej. Bo już nawet nie chodzi o wątpliwą strategię podrywu poprzez wyzywanie obcych kobiet od tanich dziwek, ale jakim sk…synem trzeba być, żeby zdradzać partnerkę tylko dlatego, że właśnie jest w połogu.
Postanowiłam zagrać w grę w "nie jesteś parszywy bucu taki anonimowy, jak ci się wydaje". No bo na dobrą sprawę, ilu niemieckich Jochenów ze stopniem doktora mogło pracować na stanowisku wiceprezesa na tak małym rynku, jakim jest Auckland? 30 sekund z wujkiem Google i miałam go na talerzu. Wszędzie miał publiczne konta, do tego na Tinderze zamieścił zdjęcie profilowe z LinkedIn. Dowiedziałam się, że nazywa się Jochen Richter, jest żonaty z Vanessą Richter (notabene przepiękną kobietą), z którą ma dwutygodniową córeczkę, a obecnie pracuje w firmie ABC, gdzie jego bezpośrednim przełożonym jest pan XYZ.
Odpisałam mu, że propozycją jest bardzo kusząca i może bym się nawet zgodziła (tia, jasne...), tylko nie wiem co na to Vanessa, gdyby dostała skriny tej rozmowy. Pan XYZ też pewnie nie byłby szczęśliwy, wiedząc, co jego podwładny robi w godzinach pracy.
Po chwili jego konto zniknęło... Jestem złym człowiekiem :)
Tinder
Ocena:
215
(225)
Facebook przypomniał mi sytuację sprzed roku. Tytułem wprowadzenia: mój facet zanim związał się ze mną, przez kilka lat był związany z inną kobietą, akurat też Polką, z tym że mieszkającą na stałe w Szwecji. Dziewczyna nigdy nie pracowała, cały swój wolny czas, którego miała mnóstwo, spędzając na treningach. W związku z czym, jak łatwo się domyślić, wyrzeźbiona jest tak, że Lewandowska z Chodakowską mogłyby jej buty czyścić (czyli sylwetka, jakiej ja, choćbym nie wiem jak bardzo się starała, nigdy nie będę mieć ;) ).
Na pewnym etapie stwierdzili, że jest im ze sobą nie po drodze, oczekują zupełnie innych rzeczy tak od życia, jak i od partnera i rozstali się w pełnej zgodzie, do dzisiaj pozostając w umiarkowanej przyjaźni. Sama też miałam okazję kilkukrotnie ją spotkać, całkiem miła dziewczyna, udzieliła mi nawet kilku bardzo przydatnych rad, jak z nim postępować ;)
Rok temu, przy okazji soboty, przeglądałam rano fejsbunia i rzucił mi się w oczy wpis mojego faceta na tablicy jego byłej, o treści: "Big congratulations to the nice figure! Celebrate it with ice cream in big loads!" I nastawiane emotek. W tłumaczeniu, on jej gratuluje pięknej figury i zachęca do uczczenia jej kubłem lodów. Nie jestem specjalnie zazdrosna, ale trochę mi tutaj gul skoczył. A co tam gul, nie bawmy się w eufemizmy. Szlag mnie jasny trafił.
Idę do niego i mówię (oczywiście nie przytoczę słowo w słowo, ale wydźwięk był taki): "Wiem, że jesteś nerdem pozbawionym czasami wyczucia, co wypada, ale tym razem chyba przegiąłeś. Skoro już musisz się jarać ciałem swojej byłej, mógłbyś to robić może trochę dyskretniej? Po pierwsze zarówno ona, jak i ty, jesteście w związkach, więc wypisywanie takich rzeczy jest mocno nie na miejscu, a po drugie, skoro już nie mogłeś się powstrzymać, mogłeś to chociaż zrobić w prywatnej wiadomości, bo w tym momencie mnie upokorzyłeś. Jak ty byś się czuł, gdybym ja wypisywała do swoich byłych, jakie mają zaje*iste ciała i robiła to na oczach twoich, ich partnerek i wszystkich wspólnych znajomych".
I tak dalej w tym duchu. Że jak mogłeś, że nóż w plecy, że nie próbuj się usprawiedliwiać różnicami kulturowymi, to jest sk…syństwo pod każdą szerokością geograficzną, że skoro tak bardzo ci brakuje perfekcyjnie wyrzeźbionych bicepsów i sześciopaka twojej byłej, to na cholerę jesteś ze mną, ja nie mam zamiaru być niczyją nagrodą pocieszenia, wróć sobie do niej i sobie ją utrzymuj, bo ja niestety przy pełnoetatowej pracy nie jestem w stanie spędzać 10 godzin dzienne na siłce i osiągnąć takich efektów. A w dodatku ją namawiasz na lody, a mi cały czas powtarzasz, że mam ograniczyć węgle, świnio jedna. I tak się coraz bardziej nakręcałam.
On patrzył na mnie z coraz szerzej otwartymi oczami, ale mi nie przerywał. W końcu przemówił:
- Ale o co ci chodzi?
- No jak o co mi chodzi? O to co wypisujesz do byłej! W dodatku publicznie!
- Ale co ja niby wypisuję?
- No jak to co? Jak się jarasz jej ciałem!
- O czym ty mówisz?
- O tym! - I pokazuję mu ekran telefonu
- Ja tego nie napisałem
- To kto, krasnoludki?
- To znaczy ja, ale nie to. Zobacz…
I pokazuje mi swój telefon. Tam ten sam post, tylko w oryginale, po szwedzku. Gdzie on jej gratuluje "fina siffran". Siffra to po szwedzku liczba, cyfra, numer. Można to również tłumaczyć jako figura, ale wyłącznie w znaczeniu geometrycznym. Jego była miała tego dnia urodziny, czterdzieste. I on jej pogratulował pięknego wieku. Facebook to nieudolnie przetłumaczył, ja przeczytałam i wyciągnęłam swoje wnioski. Tego napisu drobnymi literkami pod postem, że to tłumaczenie, już nie zauważyłam.
Piekielna elektronika. I ja też. Ale łatwiej zwalić na elektronikę ;)Facebook
Na pewnym etapie stwierdzili, że jest im ze sobą nie po drodze, oczekują zupełnie innych rzeczy tak od życia, jak i od partnera i rozstali się w pełnej zgodzie, do dzisiaj pozostając w umiarkowanej przyjaźni. Sama też miałam okazję kilkukrotnie ją spotkać, całkiem miła dziewczyna, udzieliła mi nawet kilku bardzo przydatnych rad, jak z nim postępować ;)
Rok temu, przy okazji soboty, przeglądałam rano fejsbunia i rzucił mi się w oczy wpis mojego faceta na tablicy jego byłej, o treści: "Big congratulations to the nice figure! Celebrate it with ice cream in big loads!" I nastawiane emotek. W tłumaczeniu, on jej gratuluje pięknej figury i zachęca do uczczenia jej kubłem lodów. Nie jestem specjalnie zazdrosna, ale trochę mi tutaj gul skoczył. A co tam gul, nie bawmy się w eufemizmy. Szlag mnie jasny trafił.
Idę do niego i mówię (oczywiście nie przytoczę słowo w słowo, ale wydźwięk był taki): "Wiem, że jesteś nerdem pozbawionym czasami wyczucia, co wypada, ale tym razem chyba przegiąłeś. Skoro już musisz się jarać ciałem swojej byłej, mógłbyś to robić może trochę dyskretniej? Po pierwsze zarówno ona, jak i ty, jesteście w związkach, więc wypisywanie takich rzeczy jest mocno nie na miejscu, a po drugie, skoro już nie mogłeś się powstrzymać, mogłeś to chociaż zrobić w prywatnej wiadomości, bo w tym momencie mnie upokorzyłeś. Jak ty byś się czuł, gdybym ja wypisywała do swoich byłych, jakie mają zaje*iste ciała i robiła to na oczach twoich, ich partnerek i wszystkich wspólnych znajomych".
I tak dalej w tym duchu. Że jak mogłeś, że nóż w plecy, że nie próbuj się usprawiedliwiać różnicami kulturowymi, to jest sk…syństwo pod każdą szerokością geograficzną, że skoro tak bardzo ci brakuje perfekcyjnie wyrzeźbionych bicepsów i sześciopaka twojej byłej, to na cholerę jesteś ze mną, ja nie mam zamiaru być niczyją nagrodą pocieszenia, wróć sobie do niej i sobie ją utrzymuj, bo ja niestety przy pełnoetatowej pracy nie jestem w stanie spędzać 10 godzin dzienne na siłce i osiągnąć takich efektów. A w dodatku ją namawiasz na lody, a mi cały czas powtarzasz, że mam ograniczyć węgle, świnio jedna. I tak się coraz bardziej nakręcałam.
On patrzył na mnie z coraz szerzej otwartymi oczami, ale mi nie przerywał. W końcu przemówił:
- Ale o co ci chodzi?
- No jak o co mi chodzi? O to co wypisujesz do byłej! W dodatku publicznie!
- Ale co ja niby wypisuję?
- No jak to co? Jak się jarasz jej ciałem!
- O czym ty mówisz?
- O tym! - I pokazuję mu ekran telefonu
- Ja tego nie napisałem
- To kto, krasnoludki?
- To znaczy ja, ale nie to. Zobacz…
I pokazuje mi swój telefon. Tam ten sam post, tylko w oryginale, po szwedzku. Gdzie on jej gratuluje "fina siffran". Siffra to po szwedzku liczba, cyfra, numer. Można to również tłumaczyć jako figura, ale wyłącznie w znaczeniu geometrycznym. Jego była miała tego dnia urodziny, czterdzieste. I on jej pogratulował pięknego wieku. Facebook to nieudolnie przetłumaczył, ja przeczytałam i wyciągnęłam swoje wnioski. Tego napisu drobnymi literkami pod postem, że to tłumaczenie, już nie zauważyłam.
Piekielna elektronika. I ja też. Ale łatwiej zwalić na elektronikę ;)
Ocena:
155
(205)
Początkiem września opisywałam jak to mój szef Janusz moimi rękoma aplikował na studia w imieniu swojego, niezainteresowanego tematem syna, Juniora. Historia tu: https://piekielni.pl/87084 (nie umiem streścić w dwóch zdaniach).
Ciąg dalszy. A więc list jakimś cudem doszedł i w dodatku jeszcze większym cudem został prawidłowo przypisany do profilu Juniora (a ja w ramach podziękowań za ogarnięcie tematu dostałam butelkę dobrego szampana). Na tym jednak zapas cudów się wyczerpał, gdyż Junior się na studia nie dostał. Co jakoś specjalnie nie dziwi, zwłaszcza że wybrał sobie 2 najbardziej oblegane kierunki, czyli informatyka biznesowa oraz medycyna.
Janusz dostał te złe wieści w poniedziałek rano. Nie mógł uwierzyć, jak do tego mogło dojść, że Juniora nie przyjęli, bardzo się tym stresował i zastanawiał, co dalej. Janusz oczywiście, nie Junior. Junior miał tradycyjnie wyjebongo. Tak więc Janusz głośno rozmyślał i radził się mnie, co teraz zrobić, bo podróży dookoła świata Junior nie ma teraz jak odbyć, do pracy przecież nie pójdzie, szkoła pomaturalna czy studia zaoczne są poniżej ambicji. Myślał, myślał, po czym nagle eureka: Weźmie prawnika i pozwie uczelnię!
Musiałam wzbić się na wyżyny opanowania i samokontroli, żeby w pierwszym odruchu nie parsknąć mu w twarz. Wymamrotałam coś w stylu: "nie no, jeśli uważasz, że to pomoże, zawsze masz oczywiście takie prawo…". Janusz niezwłocznie przystąpił do działania. I tak dwóch dni dzwoni po adwokatach i nie może zrozumieć, dlaczego żaden nie chce się podjąć sprawy.
Czekam na rozwój sytuacji…
Ciąg dalszy. A więc list jakimś cudem doszedł i w dodatku jeszcze większym cudem został prawidłowo przypisany do profilu Juniora (a ja w ramach podziękowań za ogarnięcie tematu dostałam butelkę dobrego szampana). Na tym jednak zapas cudów się wyczerpał, gdyż Junior się na studia nie dostał. Co jakoś specjalnie nie dziwi, zwłaszcza że wybrał sobie 2 najbardziej oblegane kierunki, czyli informatyka biznesowa oraz medycyna.
Janusz dostał te złe wieści w poniedziałek rano. Nie mógł uwierzyć, jak do tego mogło dojść, że Juniora nie przyjęli, bardzo się tym stresował i zastanawiał, co dalej. Janusz oczywiście, nie Junior. Junior miał tradycyjnie wyjebongo. Tak więc Janusz głośno rozmyślał i radził się mnie, co teraz zrobić, bo podróży dookoła świata Junior nie ma teraz jak odbyć, do pracy przecież nie pójdzie, szkoła pomaturalna czy studia zaoczne są poniżej ambicji. Myślał, myślał, po czym nagle eureka: Weźmie prawnika i pozwie uczelnię!
Musiałam wzbić się na wyżyny opanowania i samokontroli, żeby w pierwszym odruchu nie parsknąć mu w twarz. Wymamrotałam coś w stylu: "nie no, jeśli uważasz, że to pomoże, zawsze masz oczywiście takie prawo…". Janusz niezwłocznie przystąpił do działania. I tak dwóch dni dzwoni po adwokatach i nie może zrozumieć, dlaczego żaden nie chce się podjąć sprawy.
Czekam na rozwój sytuacji…
praca
Ocena:
138
(150)
W sierpniu przeprowadziliśmy się do nowego mieszkania. Budynek, w którym teraz mieszkamy, to jednopiętrowy pawilon, gdzie na pierwszym piętrze znajduje się 10 lokali, z czego część to biura, a część prywatne mieszania, a na parterze i w suterenie - sklepy, restauracje i różne lokale użytkowe (poczta, siłownia, pralnia, szkoła baletowa itd.). Większość lokali zajmowana/zamieszkana jest przez najemców, w związku z czym ich właścicieli na co dzień nie widujemy.
Herbert - facet, od którego kupiliśmy mieszkanie, jest właścicielem dwóch lokali użytkowych w budynku (restauracji oraz klubu e-sportowego) oraz przewodniczącym naszej niewielkiej wspólnoty mieszkaniowej. Zebrania wspólnoty zwykle odbywają się na wiosnę. W tym roku spotkanie nie odbyło się ze względu na obowiązujący w tym czasie lockdown.
Jakoś w połowie października Herbert wysłał listy do członków wspólnoty, w których poinformował nas o nagłej sprawie. Mianowicie firma, która dotychczas zajmowała się administracją, nie jest zainteresowana dalszą współpracą i do końca grudnia wypowiada nam umowę. Tak więc musimy szybko znaleźć inną firmę, która przejmie obowiązki tamtej od 1 stycznia 2021. I że on podzwonił, gdzie się dało, nie było łatwo, gdyż ponoć nikomu nie opłaca się administracja małej wspólnoty, ale w końcu znalazł jakąś firmę, która się zgodziła.
Firma robi dobre wrażenie i kosztuje podobnie jak poprzednia. W związku z czym chciałby zorganizować zebranie wspólnoty w trybie awaryjnym, żebyśmy mogli poznać potencjalnego nowego administratora i zagłosować za jego przyjęciem bądź odrzuceniem. Gdyby ktoś jednak wiedział o istnieniu innych firm, gotowych podjąć się administracji naszej wspólnoty, Herbert bardzo prosi o przesłanie ofert, bo wiadomo, zawsze lepiej mieć wybór. Zaproponowany termin zebrania wypadał dzisiaj wieczorem (9.11) o godz. 19.00.
Końcem października w Niemczech wprowadzono nowe obostrzenia w związku z Covidem, gdzie zakazano m.in. spotkań w większym gronie niż 2 gospodarstwa domowe. Herbert poinformował wszystkich mailowo, że to stawia pod znakiem zapytania nasze zebranie, z tym że on już wysłał prośbę do wydziału zdrowia przy urzędzie powiatowym, o wydanie jednorazowej zgody ze względu na naglącą naturę sprawy oraz to, że spotkanie ma charakter nie prywatny, lecz biznesowy. Od tamtej pory cisza.
Przed chwilą sprawdziłam pocztę i widzę, że w ciągu dnia przyszło całkiem sporo maili dotyczących zabrania wspólnoty. Czytam pierwszy. Herbert dostał zgodę wydziału zdrowia, przesyła ją w załączniku. Ponieważ restauracje są zamknięte, jako miejsce spotkanie proponuje swój klub e-sportowy, gdyż ze względu na dużą przestrzeń jest tam możliwość pomieszczenia wszystkich z zachowaniem zalecanej odległości. Tematy do przedyskutowania to nowy administrator oraz kwestia naprawy bojlera grzejącego wodę w całym budynku, który ostatnio co chwilę się psuje, przez co średnio raz w tygodniu mieszkańcy pozbawieni są ciepłej wody. Prosi wszystkich o potwierdzenie obecności, i tak dalej.
Zerknęłam w odpowiedzi. Słodki jeżu... Zostałam zbombardowana absolutną esencją niemieckości.
Pani nr 1 prosi o podstawę prawną, na mocy której Herbertowi wolno zorganizować zebranie podczas lockdownu. Herbert przypomina o załączonej zgodzie wydziału zdrowia. Pani nr 1 nie o to chodzi, ona widziała ten dokument i pyta, na jakiej podstawie wydział zdrowia taką zgodę wydał. Jej zdaniem nie powinno było do tego dojść i ona to skonsultuje z prawnikiem.
Pan nr 2 doczytał się gdzieś, że żeby przetarg był uczciwy, muszą stanąć do niego co najmniej 3 firmy (no racja, tylko że innych chętnych nie było), poza tym on nie rozumie, skąd taki pospiech (stąd, że za niecałe 2 miesiące tracimy administratora) i w ogóle jemu to wszystko śmierdzi jakimś kryminalnym przekrętem i on to pokaże prawnikowi. Poza tym rezygnacja dotychczasowego administratora na pewno jest winą Herberta, który pewnie nieodpowiednio z nim rozmawiał i on tego swojego prawnika jeszcze dopyta, jak odwołać przewodniczącego wspólnoty.
Pani nr 3 pyta, jakim prawem mail został wysłany tylko do niej, a nie do wszystkich członków jej gospodarstwa domowego, czyli męża, dzieci i teściów, co to ma być, zebranie wspólnoty, czy jakaś potajemna schadzka dla wybranych? Ona nie zamierza brać w czymś takim udziału, gdyż nie godzi się na zastosowaną "politykę wykluczenia". Ale przynajmniej nic nie wspomniała na temat konsultacji z prawnikiem.
Pani nr 4 wyraża oburzenie z powodu organizowania jakichkolwiek spotkań w czasach pandemii, jest to świadome narażanie zdrowia i życia członków wspólnoty oraz ich rodzin. Takie zebranie powinno było zostać zorganizowane latem, albo powinno poczekać do lata przyszłego roku. Ona nie zamierza się tam pojawiać, a jej prawnik (a jakże!) skontaktuje się z prokuraturą w celu podjęcia odpowiednich kroków przeciw Herbertowi, który celowo i z premedytacją naraża innych na zarażenie.
Pan nr 5 zgadza się na nowego administratora, nie zgadza się jednak na naprawę bojlera, gdyż on sam tam nie mieszka i ciepła woda nie jest mu do niczego potrzebna, a jeśli jego lokator będzie narzekał, to może się wyprowadzić, on sobie w 5 minut znajdzie nowego.
Zapowiada się ekscytujący wieczór...
Herbert - facet, od którego kupiliśmy mieszkanie, jest właścicielem dwóch lokali użytkowych w budynku (restauracji oraz klubu e-sportowego) oraz przewodniczącym naszej niewielkiej wspólnoty mieszkaniowej. Zebrania wspólnoty zwykle odbywają się na wiosnę. W tym roku spotkanie nie odbyło się ze względu na obowiązujący w tym czasie lockdown.
Jakoś w połowie października Herbert wysłał listy do członków wspólnoty, w których poinformował nas o nagłej sprawie. Mianowicie firma, która dotychczas zajmowała się administracją, nie jest zainteresowana dalszą współpracą i do końca grudnia wypowiada nam umowę. Tak więc musimy szybko znaleźć inną firmę, która przejmie obowiązki tamtej od 1 stycznia 2021. I że on podzwonił, gdzie się dało, nie było łatwo, gdyż ponoć nikomu nie opłaca się administracja małej wspólnoty, ale w końcu znalazł jakąś firmę, która się zgodziła.
Firma robi dobre wrażenie i kosztuje podobnie jak poprzednia. W związku z czym chciałby zorganizować zebranie wspólnoty w trybie awaryjnym, żebyśmy mogli poznać potencjalnego nowego administratora i zagłosować za jego przyjęciem bądź odrzuceniem. Gdyby ktoś jednak wiedział o istnieniu innych firm, gotowych podjąć się administracji naszej wspólnoty, Herbert bardzo prosi o przesłanie ofert, bo wiadomo, zawsze lepiej mieć wybór. Zaproponowany termin zebrania wypadał dzisiaj wieczorem (9.11) o godz. 19.00.
Końcem października w Niemczech wprowadzono nowe obostrzenia w związku z Covidem, gdzie zakazano m.in. spotkań w większym gronie niż 2 gospodarstwa domowe. Herbert poinformował wszystkich mailowo, że to stawia pod znakiem zapytania nasze zebranie, z tym że on już wysłał prośbę do wydziału zdrowia przy urzędzie powiatowym, o wydanie jednorazowej zgody ze względu na naglącą naturę sprawy oraz to, że spotkanie ma charakter nie prywatny, lecz biznesowy. Od tamtej pory cisza.
Przed chwilą sprawdziłam pocztę i widzę, że w ciągu dnia przyszło całkiem sporo maili dotyczących zabrania wspólnoty. Czytam pierwszy. Herbert dostał zgodę wydziału zdrowia, przesyła ją w załączniku. Ponieważ restauracje są zamknięte, jako miejsce spotkanie proponuje swój klub e-sportowy, gdyż ze względu na dużą przestrzeń jest tam możliwość pomieszczenia wszystkich z zachowaniem zalecanej odległości. Tematy do przedyskutowania to nowy administrator oraz kwestia naprawy bojlera grzejącego wodę w całym budynku, który ostatnio co chwilę się psuje, przez co średnio raz w tygodniu mieszkańcy pozbawieni są ciepłej wody. Prosi wszystkich o potwierdzenie obecności, i tak dalej.
Zerknęłam w odpowiedzi. Słodki jeżu... Zostałam zbombardowana absolutną esencją niemieckości.
Pani nr 1 prosi o podstawę prawną, na mocy której Herbertowi wolno zorganizować zebranie podczas lockdownu. Herbert przypomina o załączonej zgodzie wydziału zdrowia. Pani nr 1 nie o to chodzi, ona widziała ten dokument i pyta, na jakiej podstawie wydział zdrowia taką zgodę wydał. Jej zdaniem nie powinno było do tego dojść i ona to skonsultuje z prawnikiem.
Pan nr 2 doczytał się gdzieś, że żeby przetarg był uczciwy, muszą stanąć do niego co najmniej 3 firmy (no racja, tylko że innych chętnych nie było), poza tym on nie rozumie, skąd taki pospiech (stąd, że za niecałe 2 miesiące tracimy administratora) i w ogóle jemu to wszystko śmierdzi jakimś kryminalnym przekrętem i on to pokaże prawnikowi. Poza tym rezygnacja dotychczasowego administratora na pewno jest winą Herberta, który pewnie nieodpowiednio z nim rozmawiał i on tego swojego prawnika jeszcze dopyta, jak odwołać przewodniczącego wspólnoty.
Pani nr 3 pyta, jakim prawem mail został wysłany tylko do niej, a nie do wszystkich członków jej gospodarstwa domowego, czyli męża, dzieci i teściów, co to ma być, zebranie wspólnoty, czy jakaś potajemna schadzka dla wybranych? Ona nie zamierza brać w czymś takim udziału, gdyż nie godzi się na zastosowaną "politykę wykluczenia". Ale przynajmniej nic nie wspomniała na temat konsultacji z prawnikiem.
Pani nr 4 wyraża oburzenie z powodu organizowania jakichkolwiek spotkań w czasach pandemii, jest to świadome narażanie zdrowia i życia członków wspólnoty oraz ich rodzin. Takie zebranie powinno było zostać zorganizowane latem, albo powinno poczekać do lata przyszłego roku. Ona nie zamierza się tam pojawiać, a jej prawnik (a jakże!) skontaktuje się z prokuraturą w celu podjęcia odpowiednich kroków przeciw Herbertowi, który celowo i z premedytacją naraża innych na zarażenie.
Pan nr 5 zgadza się na nowego administratora, nie zgadza się jednak na naprawę bojlera, gdyż on sam tam nie mieszka i ciepła woda nie jest mu do niczego potrzebna, a jeśli jego lokator będzie narzekał, to może się wyprowadzić, on sobie w 5 minut znajdzie nowego.
Zapowiada się ekscytujący wieczór...
wspólnota mieszkaniowa
Ocena:
187
(201)
Kilka dni temu dostałam wiadomość od koleżanki z Polski o treści "Zobacz, Twoje zdjęcie. Normalnie celebrytka z Ciebie ;) A spytali Cię w ogóle o zgodę? Pewnie nie?" Załączony był artykuł o ciekawostkach ze Szwecji opublikowany na jakimś facebookowym fanpejdżu, o nazwie, powiedzmy "fantastyczne.pl".
Zaczęłam go przeglądać i faktycznie - jeden z punktów zilustrowany był zdjęciem z jednego z moich pobytów w Sztokholmie, skopiowanym z mojego instagrama. Na zdjęciu widniała moja twarz - z profilu, bo z profilu, ale jednak najwidoczniej rozpoznawalna. Problem w tym, że, jak słusznie domyśliła się znajoma, nikt tego ze mną nie konsultował. Ktoś, szukając zdjęć do artykułu, skopiował sobie moje zdjęcie i upublicznił mój wizerunek bez mojej wiedzy.
Strona jest komercyjna, po sporej liczbie nachalnie wyświetlających się reklam, wnioskuję, że ma z nich wpływy, stać ich chyba na zakupienie stosownych zdjęć ze stocka, nie muszą ich kraść z prywatnych kont. A jeśli ich nie stać, bądź nie znaleźli nic odpowiedniego, mogli się chociaż spytać o zgodę. Wysłanie krótkiej wiadomości do właściciela konta nie jest ani skomplikowane, ani przesadnie czasochłonne.
Nie wiem, jak to wygląda od strony prawnej, może gdzieś na 158 stronie regulaminu użytkownika Instagrama jest wspomniane, że każdy może sobie kopiować cudze zdjęcia i wykorzystywać wedle uznania (w co raczej wątpię), ale oprócz podstaw prawnych istnieje chyba jeszcze jakaś przyzwoitość (specjalnie nie używam określenia "rzetelność dziennikarska", bo to w ostatnich czasach oksymoron) i kiedy korzysta się z cudzej własności (bo własność intelektualna to też własność), już nawet pomijam wypłacenie honorarium, ale wypada chociaż spytać, czy można.
Próby kontaktu z adminami strony pozostały bez odpowiedzi.
Zaczęłam go przeglądać i faktycznie - jeden z punktów zilustrowany był zdjęciem z jednego z moich pobytów w Sztokholmie, skopiowanym z mojego instagrama. Na zdjęciu widniała moja twarz - z profilu, bo z profilu, ale jednak najwidoczniej rozpoznawalna. Problem w tym, że, jak słusznie domyśliła się znajoma, nikt tego ze mną nie konsultował. Ktoś, szukając zdjęć do artykułu, skopiował sobie moje zdjęcie i upublicznił mój wizerunek bez mojej wiedzy.
Strona jest komercyjna, po sporej liczbie nachalnie wyświetlających się reklam, wnioskuję, że ma z nich wpływy, stać ich chyba na zakupienie stosownych zdjęć ze stocka, nie muszą ich kraść z prywatnych kont. A jeśli ich nie stać, bądź nie znaleźli nic odpowiedniego, mogli się chociaż spytać o zgodę. Wysłanie krótkiej wiadomości do właściciela konta nie jest ani skomplikowane, ani przesadnie czasochłonne.
Nie wiem, jak to wygląda od strony prawnej, może gdzieś na 158 stronie regulaminu użytkownika Instagrama jest wspomniane, że każdy może sobie kopiować cudze zdjęcia i wykorzystywać wedle uznania (w co raczej wątpię), ale oprócz podstaw prawnych istnieje chyba jeszcze jakaś przyzwoitość (specjalnie nie używam określenia "rzetelność dziennikarska", bo to w ostatnich czasach oksymoron) i kiedy korzysta się z cudzej własności (bo własność intelektualna to też własność), już nawet pomijam wypłacenie honorarium, ale wypada chociaż spytać, czy można.
Próby kontaktu z adminami strony pozostały bez odpowiedzi.
fanpejdż
Ocena:
151
(169)
Przypomniało mi się przy okazji wczorajszej dyskusji na temat "kosmitów" na portalach randkowych.
Historia zaczęła się ponad cztery lata temu (w tej chwili to będzie nawet prawie pięć), kiedy zaczęłam uczyć się szwedzkiego. Ponieważ uczyłam się sama, gramatykę, słownictwo, oraz umiejętność pisania udawało mi się dość szybko opanować, miałam natomiast ogromny problem z mówieniem i rozumieniem ze słuchu z racji braku kontaktu z żywym językiem. Jakieś oferty kursów znalazłam, ale niestety nie odpowiadały mi albo godziny, albo lokalizacja, albo poziom zaawansowania. Zresztą nie chciało mi się wydawać pieniędzy na coś, co mogę opanować sama, zależało mi, żeby od czasu do czasu móc z kimś w tym języku pogadać. Ponieważ byłam w tamtym czasie zalogowana na Tinderze, postanowiłam skorzystać z tego medium.
I tak poznalam Kimmiego. Kimmi pochodził z Malmö i akurat przez kilka dni przebywał służbowo w Monachium. Umówiliśmy się po pracy na spacer. Ponieważ świetnie nam się ze sobą rozmawiało, a kolega był bardzo sympatyczny (oraz sądząc po otwartości i gadatliwości bardzo nieskandynawski) po spacerze poszliśmy jeszcze na kolację, a potem na drinka i spędziliśmy bardzo miły wieczór. Przed jego wyjazdem zdążyliśmy się spotkać jeszcze raz. Czysto towarzysko, do niczego między nami nie doszło, po prostu dobrze się dogadywaliśmy i fajnie nam się spędzało razem czas (przynajmniej ja to tak widziałam).
Po jego wyjeździe utrzymywaliśmy kontakt, pisząc do siebie i co kilka dni rozmawiając na Skypie. W którymś momencie Kimmi poruszył temat mojego przyjazdu do jego kraju. On serdecznie zaprasza, mogę się zatrzymać u niego i tak dalej... Nocleg u w gruncie rzeczy obcego faceta nie wzbudzał mojego entuzjazmu, zwłaszcza że wiadomo, z czym to się z reguły wiąże, a jego owszem polubiłam, ale nie miałam ochoty iść z im do łóżka, zwłaszcza że sytuacja była na mój gust zbyt jednorazowa i nierokująca na przyszłość. Może dmuchałam na zimne, ale nie chciałam stawiać się później w niezręcznej sytuacji.
Zaproponowałam coś innego. Za kilka tygodni planowałam wyjazd z przyjaciółką do Sztokholmu, więc spytałam, czy nie chciałby się do nas przyłączyć. Wiem, że to daleko, więc absolutnie nie naciskam, ale gdyby miał ochotę, będę się bardzo cieszyć. Pomysł go zainteresował, kolega przemyślał temat i parę dni później potwierdził spotkanie w Sztokholmie.
Spędziliśmy w trójkę super weekend. Pozwiedzane, pobalowane (i to jak pobalowane), pogadane w miejscowym języku, pełen sukces. Po powrocie Kimmi stwierdził, że on też świetnie się z nami bawił i zaproponował, żebyśmy przyleciały w najbliższym czasie na weekend do Malmö/Kopenhagi. To znaczy w dzień zwiedzamy Kopenhagę (w Malmö nie ma specjalnie czego oglądać), a wieczorne balety oraz nocleg planujemy w Malmö, bo dużo taniej. Jeśli chodzi o nocleg, to mamy absolutnie nie przepłacać za hotel, on może albo przenocować nas u siebie w mieszkaniu (z tym że ma 2 pokoje, więc może być ciasno), albo druga opcja - w jego apartamentowcu są też małe apartamenty "gościnne", które mieszkańcy mogą rezerwować dla swoich gości za niewielką opłatą (to było chyba 60 euro za noc). Jako że byłyśmy w tamtym czasie zafascynowane serialem "Most nad Sundem" i perspektywa zobaczenia Malmö i Kopenhagi była bardzo atrakcyjna, zgodziłyśmy się od razu. Z noclegiem wybrałyśmy opcję numer 2, to zawsze swobodniej, jeśli rano chcesz przejść w majtkach do łazienki. Bilety zarezerwowane, miałyśmy lecieć za miesiąc.
Kimmi najpierw dopytywał o godziny naszych lotów, planował weekend, dokąd pójdziemy, co zobaczymy, pytał, co chcemy jeść i tak dalej, a nagle, jakieś 2 tygodnie przed planowanym spotkaniem jakby zamilkł. Normalnie wysyłał mi po kilka wiadomości dziennie, prowadząc narrację swojego dnia, przemyśleń i otaczającego świata, a nagle trzeba było czekać 2 lub 3 dni na odpowiedź od niego, a przychodzące wiadomości były coraz bardziej lakoniczne. Pomyślałam, że pewnie jest zajęty, więc dałam mu przestrzeń. Aż tu 2 dni przed wylotem przysłał mi wiadomość głosową:
"Słuchaj Crannerry, głupia sprawa, ja wiem, ze kupiłyście już bilety i miałyście pojutrze przyjechać, ale wiesz, ja sobie właśnie uświadomiłem, że od dłuższego czasu jestem w poważnym związku, w dodatku moja kobieta ze mną mieszka, więc musisz zrozumieć, że nie ma opcji, żebym nocował w swoim budynku 2 obce dziewczyny i spędzał z nimi czas. Nie robi się takich rzeczy, to nie jest fair wobec partnera. Rezerwację apartamentu spróbuję odwołać, jeśli się uda, to nie będziecie musiały mi zwracać kasy (- już widzę, jak zwracam mu kasę za nocleg, którego mnie w ostatniej chwili pozbawił -), a jeśli uda wam się znaleźć inny nocleg, to w sumie możecie przyjechać (- o łaskawco -), z tym że ja się z wami nie spotkam, bo to nie wypada".
Trochę mi opadły ręce. Ponad czterdziestolenni facet zapomina i przypomina sobie, że jest w związku, jak mu wygodnie. Ale już pomijając związek, zapraszać kogoś, a potem cofać zaproszenie w ostatniej chwili, kiedy ktoś poniósł już koszty związane z podróżą to nie jest żadna "głupia sprawa", tylko zwykłe sku*wysyństwo. Nie zdążyłam mu jednak nic odpowiedzieć, bo mnie zablokował. Odwaga cywilna level master...
Z koleżanką stwierdziłyśmy, że kij mu w oko, z wyjazdu nie rezygnujemy, umiemy sobie doskonale same czas zorganizować, a inny nocleg "nie za miliony" też udało się bez problemu znaleźć, mimo ostatniej chwili. Jakiś tydzień po naszym powrocie Kimmi mnie odblokował, napisał, że przeprasza, że trochę niezręcznie wyszło i że ma nadzieję, że mimo wszystko spędziłyśmy miło czas, po czym, nie czekając na odpowiedź, ponownie mnie zablokował.
Na tym w zasadzie mogłaby się historia zakończyć. Ale... Minęły cztery lata, w międzyczasie poznałam mojego partnera i ułożyłam sobie życie, o incydencie z Kimmim zdążyłam dawno zapomnieć. Nagle końcem lutego 2020, Kimmi przysłał mi długą wiadomość. Rozstał się z partnerką, jest obecnie sam, często o mnie myśli, bo nie ukrywa, wówczas spodobałam mu się jako kobieta, ma trochę wyrzuty sumienia, że głupio wyszło z tym przyjazdem i ma nadzieję, że rozumiem jego sytuację i nie mam do niego żalu. A w ogóle co u mnie słychać, bardzo jest ciekaw, co się u mnie przez te lata działo i liczy na odnowienie kontaktu. No i może na coś więcej niż tylko odnowienie kontaktu, bo nie ukrywa, że bardzo mu się podobam.
Odpowiedziałam coś ogólnikowo, że u mnie w porządku, nie omieszkałąm wspomnieć, że jestem od 4 lat w związku i w czerwcu biorę ślub, do tematu niedoszłej wizyty nie wracałam (bo szkoda "strzępić ryj", i tak nie zrosumie, co zrobił) i życzyłam mu wszystkiego dobrego. Na następne wiadomości już nie odpisałam. Dodał mnie do znajomych na fejsie, odrzuciłam zaproszenie.
Począkiem kwietnia Kimmi odezwał się ponownie, pytając, czy nadal jestem w związku i wysłał mi jakieś swoje przemyslenia okołocovidowe (do czego zmierza ten świat, kto by przypuszczał, że stanie się coś takiego, dokąd zmierzamy jako ludzkość, może to czas, żeby sie zatrzymać i zastanowić nad sobą i stanem świata). Nie odpisałam. W maju zaczął mnie obserwować na instagramie.
Na przełomie czerwca i lipca wypatrzył, że jestem w Szwecji, do tego w okolicach Malmö i ponownie do mnie napisał, proponując spotkanie. U siebie w domu. Z noclegiem. Motywując to "no bo sama rozumiesz, Covid i te sprawy, no chyba jesteś odpowiedzialna i nie będziesz mnie ciągnąć na miasto i narażać na zarażenie". Jako termin zaproponował piątek, czyli dzień w którym miałam brać ślub.
Odpisałam, że nie będę go nigdzie ciągnąć ani na nic narażać, do niego do domu też nie przyjadę. Po tym w jak nieelegancki sposób sam zakończył naszą znajomość, ja nie mam ochoty na jej odnawianie, a tym bardziej na intymną relację. A w piątek biorę ślub. Tak więc życzę mu wszystkiego dobrego, ale zakończmy to.
Przez 24 godziny nie było żadnej odpowiedzi, a potem się zaczęło. Przysłał mi szereg wiadomości o treści mniej więcej:
"Myślałem o naszym spotkaniu i doszedłem do wniosku, że to nie ma kompletnie sensu. Nie widzieliśmy się kilka lat, zresztą już wtedy nie mieliśmy ze sobą o czym rozmawiać, więc tym bardziej teraz. Więc spadaj i przestań do mnie wypisywać i mi się narzucać".w
Potem:
"A jeśli myślałaś, że zaciągniesz mnie do łóżka, to jesteś w błędzie. Mnie się podobają wyłącznie modelki, każda kobieta powyżej rozmiaru 30 to dla mnie wieloryb, więc nie masz czego szukać, nie dotknąłbym cię nawet kijem. Nie wiem na co liczyłaś, próbując wepchać mi się do domu i chcąc zostać na noc"
Słowo daję, takiego mechanizmu wyparcia, połączonego z projekcją nie powstydziłby się sam Freud.
Następnie przysłał mi skrin fejsbukowego profilu mojego męża ze słowami:
"To jest ten twój facet, prawda? Naciesz się końcówką tego związku, bo zobaczysz, jak cię kopnie w dupę, jak mu zaraz wyślę skriny naszych wiadomości i napiszę, jaką dziwkę sobie znalazł, która pcha się innym facetom do łóżka"
Nie napisał. A szkoda, mogło być zabawnie…
Historia zaczęła się ponad cztery lata temu (w tej chwili to będzie nawet prawie pięć), kiedy zaczęłam uczyć się szwedzkiego. Ponieważ uczyłam się sama, gramatykę, słownictwo, oraz umiejętność pisania udawało mi się dość szybko opanować, miałam natomiast ogromny problem z mówieniem i rozumieniem ze słuchu z racji braku kontaktu z żywym językiem. Jakieś oferty kursów znalazłam, ale niestety nie odpowiadały mi albo godziny, albo lokalizacja, albo poziom zaawansowania. Zresztą nie chciało mi się wydawać pieniędzy na coś, co mogę opanować sama, zależało mi, żeby od czasu do czasu móc z kimś w tym języku pogadać. Ponieważ byłam w tamtym czasie zalogowana na Tinderze, postanowiłam skorzystać z tego medium.
I tak poznalam Kimmiego. Kimmi pochodził z Malmö i akurat przez kilka dni przebywał służbowo w Monachium. Umówiliśmy się po pracy na spacer. Ponieważ świetnie nam się ze sobą rozmawiało, a kolega był bardzo sympatyczny (oraz sądząc po otwartości i gadatliwości bardzo nieskandynawski) po spacerze poszliśmy jeszcze na kolację, a potem na drinka i spędziliśmy bardzo miły wieczór. Przed jego wyjazdem zdążyliśmy się spotkać jeszcze raz. Czysto towarzysko, do niczego między nami nie doszło, po prostu dobrze się dogadywaliśmy i fajnie nam się spędzało razem czas (przynajmniej ja to tak widziałam).
Po jego wyjeździe utrzymywaliśmy kontakt, pisząc do siebie i co kilka dni rozmawiając na Skypie. W którymś momencie Kimmi poruszył temat mojego przyjazdu do jego kraju. On serdecznie zaprasza, mogę się zatrzymać u niego i tak dalej... Nocleg u w gruncie rzeczy obcego faceta nie wzbudzał mojego entuzjazmu, zwłaszcza że wiadomo, z czym to się z reguły wiąże, a jego owszem polubiłam, ale nie miałam ochoty iść z im do łóżka, zwłaszcza że sytuacja była na mój gust zbyt jednorazowa i nierokująca na przyszłość. Może dmuchałam na zimne, ale nie chciałam stawiać się później w niezręcznej sytuacji.
Zaproponowałam coś innego. Za kilka tygodni planowałam wyjazd z przyjaciółką do Sztokholmu, więc spytałam, czy nie chciałby się do nas przyłączyć. Wiem, że to daleko, więc absolutnie nie naciskam, ale gdyby miał ochotę, będę się bardzo cieszyć. Pomysł go zainteresował, kolega przemyślał temat i parę dni później potwierdził spotkanie w Sztokholmie.
Spędziliśmy w trójkę super weekend. Pozwiedzane, pobalowane (i to jak pobalowane), pogadane w miejscowym języku, pełen sukces. Po powrocie Kimmi stwierdził, że on też świetnie się z nami bawił i zaproponował, żebyśmy przyleciały w najbliższym czasie na weekend do Malmö/Kopenhagi. To znaczy w dzień zwiedzamy Kopenhagę (w Malmö nie ma specjalnie czego oglądać), a wieczorne balety oraz nocleg planujemy w Malmö, bo dużo taniej. Jeśli chodzi o nocleg, to mamy absolutnie nie przepłacać za hotel, on może albo przenocować nas u siebie w mieszkaniu (z tym że ma 2 pokoje, więc może być ciasno), albo druga opcja - w jego apartamentowcu są też małe apartamenty "gościnne", które mieszkańcy mogą rezerwować dla swoich gości za niewielką opłatą (to było chyba 60 euro za noc). Jako że byłyśmy w tamtym czasie zafascynowane serialem "Most nad Sundem" i perspektywa zobaczenia Malmö i Kopenhagi była bardzo atrakcyjna, zgodziłyśmy się od razu. Z noclegiem wybrałyśmy opcję numer 2, to zawsze swobodniej, jeśli rano chcesz przejść w majtkach do łazienki. Bilety zarezerwowane, miałyśmy lecieć za miesiąc.
Kimmi najpierw dopytywał o godziny naszych lotów, planował weekend, dokąd pójdziemy, co zobaczymy, pytał, co chcemy jeść i tak dalej, a nagle, jakieś 2 tygodnie przed planowanym spotkaniem jakby zamilkł. Normalnie wysyłał mi po kilka wiadomości dziennie, prowadząc narrację swojego dnia, przemyśleń i otaczającego świata, a nagle trzeba było czekać 2 lub 3 dni na odpowiedź od niego, a przychodzące wiadomości były coraz bardziej lakoniczne. Pomyślałam, że pewnie jest zajęty, więc dałam mu przestrzeń. Aż tu 2 dni przed wylotem przysłał mi wiadomość głosową:
"Słuchaj Crannerry, głupia sprawa, ja wiem, ze kupiłyście już bilety i miałyście pojutrze przyjechać, ale wiesz, ja sobie właśnie uświadomiłem, że od dłuższego czasu jestem w poważnym związku, w dodatku moja kobieta ze mną mieszka, więc musisz zrozumieć, że nie ma opcji, żebym nocował w swoim budynku 2 obce dziewczyny i spędzał z nimi czas. Nie robi się takich rzeczy, to nie jest fair wobec partnera. Rezerwację apartamentu spróbuję odwołać, jeśli się uda, to nie będziecie musiały mi zwracać kasy (- już widzę, jak zwracam mu kasę za nocleg, którego mnie w ostatniej chwili pozbawił -), a jeśli uda wam się znaleźć inny nocleg, to w sumie możecie przyjechać (- o łaskawco -), z tym że ja się z wami nie spotkam, bo to nie wypada".
Trochę mi opadły ręce. Ponad czterdziestolenni facet zapomina i przypomina sobie, że jest w związku, jak mu wygodnie. Ale już pomijając związek, zapraszać kogoś, a potem cofać zaproszenie w ostatniej chwili, kiedy ktoś poniósł już koszty związane z podróżą to nie jest żadna "głupia sprawa", tylko zwykłe sku*wysyństwo. Nie zdążyłam mu jednak nic odpowiedzieć, bo mnie zablokował. Odwaga cywilna level master...
Z koleżanką stwierdziłyśmy, że kij mu w oko, z wyjazdu nie rezygnujemy, umiemy sobie doskonale same czas zorganizować, a inny nocleg "nie za miliony" też udało się bez problemu znaleźć, mimo ostatniej chwili. Jakiś tydzień po naszym powrocie Kimmi mnie odblokował, napisał, że przeprasza, że trochę niezręcznie wyszło i że ma nadzieję, że mimo wszystko spędziłyśmy miło czas, po czym, nie czekając na odpowiedź, ponownie mnie zablokował.
Na tym w zasadzie mogłaby się historia zakończyć. Ale... Minęły cztery lata, w międzyczasie poznałam mojego partnera i ułożyłam sobie życie, o incydencie z Kimmim zdążyłam dawno zapomnieć. Nagle końcem lutego 2020, Kimmi przysłał mi długą wiadomość. Rozstał się z partnerką, jest obecnie sam, często o mnie myśli, bo nie ukrywa, wówczas spodobałam mu się jako kobieta, ma trochę wyrzuty sumienia, że głupio wyszło z tym przyjazdem i ma nadzieję, że rozumiem jego sytuację i nie mam do niego żalu. A w ogóle co u mnie słychać, bardzo jest ciekaw, co się u mnie przez te lata działo i liczy na odnowienie kontaktu. No i może na coś więcej niż tylko odnowienie kontaktu, bo nie ukrywa, że bardzo mu się podobam.
Odpowiedziałam coś ogólnikowo, że u mnie w porządku, nie omieszkałąm wspomnieć, że jestem od 4 lat w związku i w czerwcu biorę ślub, do tematu niedoszłej wizyty nie wracałam (bo szkoda "strzępić ryj", i tak nie zrosumie, co zrobił) i życzyłam mu wszystkiego dobrego. Na następne wiadomości już nie odpisałam. Dodał mnie do znajomych na fejsie, odrzuciłam zaproszenie.
Począkiem kwietnia Kimmi odezwał się ponownie, pytając, czy nadal jestem w związku i wysłał mi jakieś swoje przemyslenia okołocovidowe (do czego zmierza ten świat, kto by przypuszczał, że stanie się coś takiego, dokąd zmierzamy jako ludzkość, może to czas, żeby sie zatrzymać i zastanowić nad sobą i stanem świata). Nie odpisałam. W maju zaczął mnie obserwować na instagramie.
Na przełomie czerwca i lipca wypatrzył, że jestem w Szwecji, do tego w okolicach Malmö i ponownie do mnie napisał, proponując spotkanie. U siebie w domu. Z noclegiem. Motywując to "no bo sama rozumiesz, Covid i te sprawy, no chyba jesteś odpowiedzialna i nie będziesz mnie ciągnąć na miasto i narażać na zarażenie". Jako termin zaproponował piątek, czyli dzień w którym miałam brać ślub.
Odpisałam, że nie będę go nigdzie ciągnąć ani na nic narażać, do niego do domu też nie przyjadę. Po tym w jak nieelegancki sposób sam zakończył naszą znajomość, ja nie mam ochoty na jej odnawianie, a tym bardziej na intymną relację. A w piątek biorę ślub. Tak więc życzę mu wszystkiego dobrego, ale zakończmy to.
Przez 24 godziny nie było żadnej odpowiedzi, a potem się zaczęło. Przysłał mi szereg wiadomości o treści mniej więcej:
"Myślałem o naszym spotkaniu i doszedłem do wniosku, że to nie ma kompletnie sensu. Nie widzieliśmy się kilka lat, zresztą już wtedy nie mieliśmy ze sobą o czym rozmawiać, więc tym bardziej teraz. Więc spadaj i przestań do mnie wypisywać i mi się narzucać".w
Potem:
"A jeśli myślałaś, że zaciągniesz mnie do łóżka, to jesteś w błędzie. Mnie się podobają wyłącznie modelki, każda kobieta powyżej rozmiaru 30 to dla mnie wieloryb, więc nie masz czego szukać, nie dotknąłbym cię nawet kijem. Nie wiem na co liczyłaś, próbując wepchać mi się do domu i chcąc zostać na noc"
Słowo daję, takiego mechanizmu wyparcia, połączonego z projekcją nie powstydziłby się sam Freud.
Następnie przysłał mi skrin fejsbukowego profilu mojego męża ze słowami:
"To jest ten twój facet, prawda? Naciesz się końcówką tego związku, bo zobaczysz, jak cię kopnie w dupę, jak mu zaraz wyślę skriny naszych wiadomości i napiszę, jaką dziwkę sobie znalazł, która pcha się innym facetom do łóżka"
Nie napisał. A szkoda, mogło być zabawnie…
Kosmita z Tindera
Ocena:
152
(174)
Ciąg dalszy historii #87149 o USC (DR;TL: początkiem lipca wzięłam ślub w Szwecji i od tamtej pory za pośrednictwem konsulatu próbuję umiejscowić go w polskim USC.
USC zażyczył sobie dodatkowo aktu urodzenia męża, mimo że szwedzki akt ślubu zawiera te same informacje oraz nowego aktu ślubu, gdyż w obecnym brakowało informacji o miejscu ceremonii, nie przyjmując do wiadomości, ze szwedzkie urzędy takiej informacji nie wpisują.
Jedynym sposobem wyjścia z impasu wydawało się wysłanie im symbolicznego pamiątkowego dyplomu, wystawionego po fakcie przez Mistrza Ceremonii udzielającego nam ślubu. Nie ma on co prawda mocy prawnej, ale zawarte w nim były wszystkie informacje, których brakowało USC. Bez tego kategorycznie odmówili rejestracji małżeństwa.
16 września wysłałam brakujący symboliczny akt ślubu i uzbroiłam się w cierpliwość, nie spodziewając się odpowiedzi wcześniej niż za miesiąc.
Ku mojemu zaskoczeniu, dzisiaj (24 września) przyszła przesyłka z konsulatu, a w niej polski akt małżeństwa oraz zwrócony odpis aktu urodzenia mojego męża, który wysłaliśmy w sierpniu.
Bardzo zdziwiona, że tak szybko zdążyli otrzymać dokumenty z konsulatu, wystawić akt ślubu i wysłać z powrotem do konsulatu, a konsulat odesłać do mnie, rzucam okiem na datę wystawienia dokumentu. 15 września, czyli zanim zdążyłam dosłać to, czego im brakowało. Czytam akt ślubu - miejsca ceremonii brak, nazwisk świadków też. Czyli wystawili go bez informacji, która była im tak niezbędna i bez której nie dało się ruszyć z miejsca.
Dzwonię do pani z konsulatu, która zajmowała się moją sprawą i pytam, o co tu chodzi, bo się trochę w tym gubię. Ona w śmiech i mówi:
"Wie pani co, ja już do tych bab z USC nie mam siły. Sama byłam zdziwiona, jak przyszedł ten akt ślubu, bo wcześniej przecież zaklinały się, że bez informacji o miejscu się nie da, dzwonię do nich i słyszę, że tamta koleżanka poszła na urlop, sprawę przejęła inna i stwierdziła, że te dokumenty w sumie nie są potrzebne. Ani akt urodzenia pana młodego (bo wszystkie potrzebne informacje były w szwedzkim akcie ślubu), ani symboliczny akt ślubu. Koleżanka po prostu inaczej interpretuje przepisy i w sumie to sprawę można było załatwić już w lipcu, bo już wtedy mieli wszystko, co było im potrzebne".
Ja na to, że stawiają mnie w niezręcznej sytuacji, bo muszę teraz świecić oczami przed panią, bo zupełnie niepotrzebnie fatygowałam panią po coraz to nowe dokumenty i marnowałam pani czas. Ona na to, że to nie jej problem i ona nie odpowiada za decyzje koleżanek. Potwierdziła jednak, że wszystkie zmiany są już wpisane w bazie danych, a jak tylko dostanie ten symboliczny dyplom, to wystawi nowy akt ślubu, na który naniesie brakujące informacje."
Dobra wiadomość jest taka, że już mogę wyrobić sobie dokumenty na nowe nazwisko. A zła, że okazuje się, że lista wymaganych dokumentów, tempo załatwiania prostej sprawy oraz to, czy w ogóle się ją załatwi nie jest oczywiste, tylko zależy głównie od "widzimisiów" pani, na którą akurat trafi się w urzędzie.
USC zażyczył sobie dodatkowo aktu urodzenia męża, mimo że szwedzki akt ślubu zawiera te same informacje oraz nowego aktu ślubu, gdyż w obecnym brakowało informacji o miejscu ceremonii, nie przyjmując do wiadomości, ze szwedzkie urzędy takiej informacji nie wpisują.
Jedynym sposobem wyjścia z impasu wydawało się wysłanie im symbolicznego pamiątkowego dyplomu, wystawionego po fakcie przez Mistrza Ceremonii udzielającego nam ślubu. Nie ma on co prawda mocy prawnej, ale zawarte w nim były wszystkie informacje, których brakowało USC. Bez tego kategorycznie odmówili rejestracji małżeństwa.
16 września wysłałam brakujący symboliczny akt ślubu i uzbroiłam się w cierpliwość, nie spodziewając się odpowiedzi wcześniej niż za miesiąc.
Ku mojemu zaskoczeniu, dzisiaj (24 września) przyszła przesyłka z konsulatu, a w niej polski akt małżeństwa oraz zwrócony odpis aktu urodzenia mojego męża, który wysłaliśmy w sierpniu.
Bardzo zdziwiona, że tak szybko zdążyli otrzymać dokumenty z konsulatu, wystawić akt ślubu i wysłać z powrotem do konsulatu, a konsulat odesłać do mnie, rzucam okiem na datę wystawienia dokumentu. 15 września, czyli zanim zdążyłam dosłać to, czego im brakowało. Czytam akt ślubu - miejsca ceremonii brak, nazwisk świadków też. Czyli wystawili go bez informacji, która była im tak niezbędna i bez której nie dało się ruszyć z miejsca.
Dzwonię do pani z konsulatu, która zajmowała się moją sprawą i pytam, o co tu chodzi, bo się trochę w tym gubię. Ona w śmiech i mówi:
"Wie pani co, ja już do tych bab z USC nie mam siły. Sama byłam zdziwiona, jak przyszedł ten akt ślubu, bo wcześniej przecież zaklinały się, że bez informacji o miejscu się nie da, dzwonię do nich i słyszę, że tamta koleżanka poszła na urlop, sprawę przejęła inna i stwierdziła, że te dokumenty w sumie nie są potrzebne. Ani akt urodzenia pana młodego (bo wszystkie potrzebne informacje były w szwedzkim akcie ślubu), ani symboliczny akt ślubu. Koleżanka po prostu inaczej interpretuje przepisy i w sumie to sprawę można było załatwić już w lipcu, bo już wtedy mieli wszystko, co było im potrzebne".
Ja na to, że stawiają mnie w niezręcznej sytuacji, bo muszę teraz świecić oczami przed panią, bo zupełnie niepotrzebnie fatygowałam panią po coraz to nowe dokumenty i marnowałam pani czas. Ona na to, że to nie jej problem i ona nie odpowiada za decyzje koleżanek. Potwierdziła jednak, że wszystkie zmiany są już wpisane w bazie danych, a jak tylko dostanie ten symboliczny dyplom, to wystawi nowy akt ślubu, na który naniesie brakujące informacje."
Dobra wiadomość jest taka, że już mogę wyrobić sobie dokumenty na nowe nazwisko. A zła, że okazuje się, że lista wymaganych dokumentów, tempo załatwiania prostej sprawy oraz to, czy w ogóle się ją załatwi nie jest oczywiste, tylko zależy głównie od "widzimisiów" pani, na którą akurat trafi się w urzędzie.
USC
Ocena:
149
(175)
Firma, w której pracuję, dzieli powierzchnię biurową z kilkoma innymi. My figurujemy jako główny najemca, inne firmy podnajmują swoje biura od nas. Janusz płaci całość czynszu właścicielowi obiektu, a im wystawiamy faktury za należną część. Czynsz dzielony jest w ten sposób, że każda firma płaci za używane przez siebie pomieszczenia biurowe oraz procent powierzchni wspólnej oraz niewynajętych pomieszczeń, do tego procent kosztów mediów i prądu, zależny od metrażu używanego przez siebie biura. Czyli im większe biuro zajmuje dana firma, tym większy wkład wnosi w media oraz część wspólną.
Do tej pory powierzchnię biurową podnajmowały od nas 3 firmy (czyli koszt dzielony procentowo na 4), jednak we wrześniu udało nam się znaleźć dodatkowego najemcę, który zajmuje nieużywane dotychczas biuro (na czynsz, za powierzchnię, którego do tej pory składaliśmy się w czwórkę). Po jego wprowadzce przypadło mi pasjonujące zadanie ponownego przeliczenia procentowego udziału we wspólnych powierzchniach, podzielenia kwoty na 5 najemców, sporządzenia nowych umów najmu i wystawienia faktur pozostałym firmom (normalnie zajmuje się takimi rzeczami nasza księgowa, jednak obecnie przebywa na 2-tygodniowym urlopie, a sprawa ponoć nie mogła czekać).
Końcem zeszłego tygodnia wyliczyłam wszystko, sporządziłam nowe umowy i wysłałam Januszowi do sprawdzenia (przy jakichkolwiek bardziej skomplikowanych obliczeniach wolę, jak ktoś jeszcze rzuci okiem, niż żebym miała się pomylić i później bawić w sporządzanie aneksów, anulowanie faktur itp.). Dzisiaj przychodzi odpowiedź:
"Crannberry, czy mógłbym Cię prosić, żebyś przyjechała jutro do biura i wyliczymy to jeszcze raz razem. Nie rozumiem Twoich obliczeń. Jakim sposobem wyszło Ci, że wszyscy będą teraz płacić mniej niż do tej pory? Przecież jest inflacja i ceny rosną, a nie maleją".
Odpisałam, że ano takim sposobem, że do tej pory na czynsz zrzucały się 4 firmy, a teraz doszedł dodatkowy najemca i zrzucamy się w piątkę. Dlatego każdy płaci mniej. A inflacja nie ma nic do tego, bo całościowy czynsz nam nie urósł. Nadal płacimy tyle samo, tylko dzielimy kwotę między większą liczbę osób.
Odpowiedź Janusza: "No nie, tak nie może być. Nie zgadzam się z tym. Skoro jest nas teraz pięcioro, to przecież każdy powinien płacić więcej niż do tej pory, a nie mniej. Policzmy to jutro jeszcze raz".
Tak więc zanim pojadę jutro do biura, pytanie do tych z Was, którzy mają dzieci w wieku wczesnoszkolnym. W jaki sposób najprzystępniej wytłumaczyć dzieciaczkowi, który ma problem z matematyką różnicę między dzieleniem przez 4 i przez 5? Użyć zapałek, dzieląc je na kupki?
Do tej pory powierzchnię biurową podnajmowały od nas 3 firmy (czyli koszt dzielony procentowo na 4), jednak we wrześniu udało nam się znaleźć dodatkowego najemcę, który zajmuje nieużywane dotychczas biuro (na czynsz, za powierzchnię, którego do tej pory składaliśmy się w czwórkę). Po jego wprowadzce przypadło mi pasjonujące zadanie ponownego przeliczenia procentowego udziału we wspólnych powierzchniach, podzielenia kwoty na 5 najemców, sporządzenia nowych umów najmu i wystawienia faktur pozostałym firmom (normalnie zajmuje się takimi rzeczami nasza księgowa, jednak obecnie przebywa na 2-tygodniowym urlopie, a sprawa ponoć nie mogła czekać).
Końcem zeszłego tygodnia wyliczyłam wszystko, sporządziłam nowe umowy i wysłałam Januszowi do sprawdzenia (przy jakichkolwiek bardziej skomplikowanych obliczeniach wolę, jak ktoś jeszcze rzuci okiem, niż żebym miała się pomylić i później bawić w sporządzanie aneksów, anulowanie faktur itp.). Dzisiaj przychodzi odpowiedź:
"Crannberry, czy mógłbym Cię prosić, żebyś przyjechała jutro do biura i wyliczymy to jeszcze raz razem. Nie rozumiem Twoich obliczeń. Jakim sposobem wyszło Ci, że wszyscy będą teraz płacić mniej niż do tej pory? Przecież jest inflacja i ceny rosną, a nie maleją".
Odpisałam, że ano takim sposobem, że do tej pory na czynsz zrzucały się 4 firmy, a teraz doszedł dodatkowy najemca i zrzucamy się w piątkę. Dlatego każdy płaci mniej. A inflacja nie ma nic do tego, bo całościowy czynsz nam nie urósł. Nadal płacimy tyle samo, tylko dzielimy kwotę między większą liczbę osób.
Odpowiedź Janusza: "No nie, tak nie może być. Nie zgadzam się z tym. Skoro jest nas teraz pięcioro, to przecież każdy powinien płacić więcej niż do tej pory, a nie mniej. Policzmy to jutro jeszcze raz".
Tak więc zanim pojadę jutro do biura, pytanie do tych z Was, którzy mają dzieci w wieku wczesnoszkolnym. W jaki sposób najprzystępniej wytłumaczyć dzieciaczkowi, który ma problem z matematyką różnicę między dzieleniem przez 4 i przez 5? Użyć zapałek, dzieląc je na kupki?
praca
Ocena:
209
(213)