Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

CzytelniczyPepe

Zamieszcza historie od: 12 czerwca 2011 - 11:33
Ostatnio: 30 marca 2019 - 21:53
O sobie:

Cham i prostak, nieuleczalny złośliwiec, pasożyt.

  • Historii na głównej: 9 z 26
  • Punktów za historie: 3294
  • Komentarzy: 77
  • Punktów za komentarze: 229
 

#84304

przez (PW) ·
| Do ulubionych
W historii #84292 pisałem o swojej niekompetentnej nauczycielce od matmy, tutaj chciałbym napisać o moich osobistych perypetiach z nią.

Z matmy zawsze byłem bardzo dobry. Był to jeden z moich ulubionych przedmiotów, zawsze sprawiał mi przyjemność, a i oceny miałem zawsze wysokie. W liceum też zacząłem od 5+, więc myślałem, że dalej będzie tak samo. Niestety, tak nie było.

Jak już pisałem, moja licealna matematyczka nie była najlepiej wykwalifikowanym nauczycielem, jakiego poznałem. Któregoś razu zwróciłem jej uwagę na błąd, który zrobiła przy rozwiązywaniu zadania na tablicy. Problem w tym, że zrobiłem to z wdziękiem słonia w składzie porcelany i zamiast powiedzieć to jakoś delikatnie, zasugerować, żeby sprawdziła rozwiązanie raz jeszcze, po prostu wystawiłem palec w stronę miejsca, gdzie był błąd i powiedziałem "Tam jest błąd!".

W sumie nawet w tamtym czasie nie myślałem, że robię coś niestosownego, co może się komuś nie spodobać, byłem nauczony mówić prawdę prosto z mostu, bezpośrednio, i tak też zrobiłem w tym wypadku. Dopiero gdy trochę ponad rok później zastanawiałem się z kolegą z ławki, dlaczego przy mniej więcej takich samych ocenach cząstkowych ja mam 4+ na semestr/koniec roku, a on 4/5, co różni się tym, że on się może poprawiać, a ja nie, kolega przypomniał mi tę sytuację.

W sumie albo powód był taki, albo nie lubiła mnie bez powodu, bo innych tego typu sytuacji sobie nie przypominam. Gdy się zorientowałem, że ona mnie zwyczajnie nie lubi (z powodem lub bez), nie pozostałem jej dłużny. Na sprawdzianach i w pracach domowych specjalnie używałem niestandardowych oznaczeń (np. trójkąt nie był ABC, tylko DUP lub QĄŹ, szukane to nie x i y, tylko ó i ż), żeby nie mogła korzystać ze swoich gotowych rozwiązań, tylko musiała uważnie sprawdzać.

Zazwyczaj rozwiązywałem zadania poprawnie, za to moją piętą achillesową było rysowanie - wykresów funkcji oraz szkiców brył czy figur geometrycznych. Strasznie fatalnie mi to wychodziło, nawet przy linijce potrafiłem narysować krzywo. No więc skoro nie dało się obciąć punktów za obliczenia, to mi obcinała za rysunki/wykresy. Czasem przez nieuwagę coś źle policzyłem i wtedy to już w ogóle miała satysfakcję.

I tak przez 3 lata moje oceny semestralne wyglądały tak:

I klasa:
I semestr - 4+ bez możliwości poprawy;
II semestr - 4+ bez możliwości poprawy;
Ocena końcowa - 4+ bez możliwości poprawy.

II klasa:
I semestr - 3+ bez możliwości poprawy;
II semestr - 5;
Ocena końcowa - 4+ bez możliwości poprawy.

III klasa:
I semestr - 4+ bez możliwości poprawy;
II semestr - 5;
Ocena końcowa - 4+ bez możliwości poprawy.

O ile we wcześniejszych latach po prostu pytałem, czy nie mogę jednak czegoś poprawić, żeby mieć 5, a ona mówiła, że nie, o tyle w klasie maturalnej na koniec roku się postawiłem.

Powiedziałem, że uważam, iż zasługuję na 5 i chciałbym pisać poprawę, tak jak kilka innych osób. Ona na to, że ją głowa boli od sprawdzania prac, ja jej, że jedna więcej chyba jej nie zbawi i o dziwo się zgodziła. Było to akurat wyjątkowo coś z liczenia, z czego miałem 3 lub 4, bo zrobiłem jakieś błędy rachunkowe na sprawdzianie, więc nie miała szans mi obciąć za wykresy i rysunki, a ja tym razem byłem bardzo uważny i dostałem to upragnione 5.

Liceum matematyka

Skomentuj (20) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 46 (138)
zarchiwizowany

#84318

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
W drugiej klasie podstawówki jeden z kolegów z klasy zsikał się w majtki w czasie lekcji religii, nie pamiętam, czy był chory, czy też tak po prostu mu się zachciało to zrobił. Co na to katechetka? Kazała mu napisać w zeszycie "Nie będę sikał w majtki na lekcji religii." 100 razy.

Lekcja religii podstawówka

Skomentuj (1) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: -6 (26)

#84292

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historie na temat szkoły i korepetycji, przede wszystkim te jotema (czy to się w ogóle odmienia? :P ), skłoniły mnie do opisania tego, dlaczego ja brałem korki.

Chodziłem do niezłego liceum. W tamtym okresie miało dobrą renomę, wysoki poziom przyjęć na państwowe dzienne studia. Nie była to szkoła z absolutnego topu, ale na pewno nie jakaś pierwsza z brzegu. W mojej klasie (profil ekonomiczno-społeczny, więc nie typowy mat-fiz, ale jednak matma rozszerzona) na 35 osób bodajże 23 zdawały matmę na maturze i to w czasie, gdy nie było to jeszcze obowiązkowe. Większość zdawała ten przedmiot na poziomie rozszerzonym. Nie rozumiem więc, czemu takiej klasie przydzielono taką nauczycielkę.

Do sedna. Nasza matematyczka była osobą z małym doświadczeniem zawodowym. Na lekcji ściśle trzymała się podręcznika i zadania rozwiązywała zgodnie z kluczem tamże. Inne sposoby rozwiązania problemu ją przerastały, musiała je długo analizować, czasem bez powodzenia. Jako że była osobą raczej nielubianą, bo była małostkowa, mało sympatyczna, to kiedyś schowaliśmy jej podręcznik. Nie była w stanie poprowadzić lekcji.

Parę razy było też tak, że to najbardziej uzdolnieni matematycznie uczniowie tłumaczyli, jak rozwiązać zadanie, bo matematyczka akurat miała z nim problem.

W pierwszych 2 latach jakoś nas to szczególnie nie martwiło, ale w klasie maturalnej zaczęło, bo zobaczyliśmy, ile materiału jeszcze nam zostało i jak szybko z nim (nie) idziemy do przodu. Dodam, że nasza nauczycielka notorycznie spóźniała się na lekcje. A to gadała przez telefon, a to plotkowała z inną nauczycielką, a to gdzieś poszła. Notowałem z tyłu zeszytu długość jej spóźnień i wyszło, że tracimy co najmniej 2 lekcje w miesiącu. A do tego jak już była, to tempo przerabiania materiału też było słabe (tu my też byliśmy trochę piekielni, jakby w odwecie, ale to już jest osobna historia, kiedyś się zbiorę i opiszę).

Dlatego też koło grudnia ja i kolega znaleźliśmy sobie korepetytorkę. Wiem, że część innych uczniów też tak zrobiła. Nie dlatego, że byliśmy głąbami, po prostu potrzebowaliśmy, żeby ktoś z nami przerobił materiał, którego w szkole nie zdążymy zrobić lub wytłumaczył zadania, na których nasza matematyczka poległa.

Wisienka na torcie: maturę z matmy napisaliśmy w większości bardzo dobrze. Ja na przykład miałem 98% z rozszerzonej. Na pierwszym zebraniu rodziców dla klasy pierwszej w nowym roczniku, nasza dawna wychowawczyni bardzo zachwalała naszą matematyczkę, że dzięki niej były takie świetne wyniki matur. Wiem to od... swojej korepetytorki. Ma syna 3 lata młodszego ode mnie i poszedł do tej szkoły, więc była na tym zebraniu. Mówiła, że ledwo powstrzymała się od komentarza.

Do teraz nie wiem, czemu ktoś tak niekompetentny i tak lekceważący obowiązki uczył w takiej szkole.

Liceum matura matematyka korepetycje

Skomentuj (34) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 132 (152)

#84225

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Jakiś czas temu kupiliśmy z Żoną mieszkanie. Z rynku wtórnego, więc do remontu. Sytuacja na rynku usług budowlanych jest jaka jest, na dobrą ekipę niestety trzeba poczekać, więc przez jakiś czas po odebraniu kluczy mieszkanie stało puste, a my zamieszkaliśmy z teściami. Słysząc od naszych znajomych mnóstwo narzekań na ich ekipy remontowe, bałem się, że będę miał tu mnóstwo historii do wrzucenia, tymczasem oprócz obsuwy na wejściu, nie mogę na nich napisać złego słowa. Jedyną historię jaką mam do napisania ze spraw około-remontowych, mam na temat gazowni.

Pewnego dnia, tuż przed wejściem ekipy przyjeżdżamy do mieszkania, żeby zawieźć zakupione rzeczy czy coś pomierzyć i na ziemi widzimy plombę z licznika gazu. Odpadła sama, bo nas tam nie było jakiś czas, a poprzedni właściciele też się wyprowadzili dobre 3 miesiące wcześniej. Była to sobota, więc poczekałem do poniedziałku i zadzwoniłem do gazowni.

Dodzwoniłem się do jakiegoś działu administracyjnego, gdzie wyłuszczyłem sprawę, 2 razy podkreślając, że chodzi o założenie nowej plomby, bo stara odpadła. Pan, z którym rozmawiałem, przyjął zgłoszenie i powiedział, że przekaże mój numer telefonu do działu technicznego, gdzie umówią się ze mną na założenie plomby.

Po 15 minutach dzwoni telefon, dzwoni pan z działu technicznego [DT] i zaczyna takimi słowami:
[DT]: To co pan zrobił z tą plombą, że odpadła?
[Ja]: Nic, mieszkanie stoi puste od 3 miesięcy, sama odpadła.
[DT]: Dziwne... To na kiedy umówić wizytę monterów, kiedy będzie ktoś w mieszkaniu?
[Ja]: Może być o dowolnej godzinie, bo od dziś jest ekipa remontowa.
[DT]: Musi być ktoś z właścicieli, żeby podpisał protokół wymiany.
[Ja]: To niech będzie 17 we wtorek.
[DT]: Nie umawiamy na konkretne godziny, wyznaczamy godzinny przedział.
[Ja]: To 17-18.
[DT]: Dobrze, zapisałem, adres Piekielna 666/69, wtorek w godzinach 17-18.

Następnego dnia po pracy przyjeżdżam do mieszkania od razu po pracy, licząc, że monterzy będą bliżej 17 niż 18, bo jestem głodny, a i sporo spraw do załatwienia, jak to przy remoncie. No ale niestety nie ma tak dobrze. Czekam, czekam, czekam, o 18 jestem już wkurzony. O 18.15 zaczynam się zbierać do wyjścia, uznając, że nie zostanę zaszczycony wizytą tego dnia. Akurat się ubrałem, gdy zadzwonił domofon. Przyjechało 2 monterów, przynieśli całkiem spore pudło, co mnie trochę zdziwiło.

Z pudła wyciągnęli nowy licznik. Trochę się zdziwiłem, ale pomyślałem, że może plomba jest przypisana do licznika, albo ten blok akurat zaraz podlegałby wymianie gazomierzy, więc chcą załatwić obie rzeczy na raz.

Jeden z monterów sprawdził szczelność instalacji, a potem stanął z boku z protokołem, drugi wszedł na taboret, zerwał drugą plombę i zaczął odkręcać licznik, ale w połowie coś mu zaczęło nie grać, zerknął na jakąś naklejkę na liczniku i stwierdził, że on jednak nie podlega wymianie. Wywiązał się taki dialog:

[Ja]: Zgłaszałem założenie plomby, a nie wymianę licznika.
[M]onter: W zleceniu mamy sprawdzenie szczelności i wymianę licznika.
[Ja]: Rozmawiałem przez telefon z 2 różnymi osobami, z obiema rozmawiałem o wymianie plomby.
[M]: My tu mamy napisane co innego. Nie możemy wymienić plomby, bo nie wiemy, kogo za nią obciążyć.
[J]: Co w takiej sytuacji?
[M]: Napiszemy w protokole, że była pomyłka, ktoś do pana zadzwoni i umówi się na wymianę plomby.

Czekałem ponad 2 tygodnie, nikt nie zadzwonił. Najpierw stwierdziłem, że poczekam, ale potem uznałem, że lepiej to załatwić zanim przy liczniku będzie na nowo pomalowane, bo jeszcze coś mi ubrudzą przy wymianie, więc w końcu zadzwoniłem sam. Znów musiałem 2 razy przedstawiać sprawę, tym razem na szczęście skutecznie, choć na początku pan z DT nie poczuwał się do winy za poprzedni błąd. Wkurzyło mnie tylko, że obciążono mnie kosztem nowej plomby.

Może nie jest to jakoś bardzo piekielne, ot tylko straciłem 2 godziny, ale w czasie remontu jest to bardzo irytujące.

Gazownia

Skomentuj (4) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 99 (113)

#83874

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Mojego byłego szefa, M., opisywałem w kilku historiach, między innymi https://piekielni.pl/83841.

Generalnie mnie oszczędzał drobnych uszczypliwości, które znosić musieli mniej doświadczeni koledzy i koleżanki z zespołu, ale jedno spięcie się pojawiło, chyba testował, czy stulę uszy po sobie, czy będę walczył. Ale po kolei...

W jednej z historii o M. opisywałem spotkania dzienne, które u nas wprowadził. Na początku M. reklamował je jako dobre narzędzie do komunikowania spraw organizacyjnych i omawiania ich. Problem w tym, że szybko okazało się, iż to działa tylko w jedną stronę - jak M. chciał nas o czymś poinformować, czy wydać polecenie, to spotkania do tego służyły, jak mieliśmy pytania, to mówił, że nie ma teraz czasu, nie wie lub musi się zastanowić. Wiedzieliśmy, że wkrótce będziemy się przesiadać do innej części biurowca i często padały pytania o rozdział miejsc. M. zawsze mówił, że nie wie, ale w swoim czasie się dowiemy.

Dowiedzieliśmy się. Z maila. Mail zawierał rysunek z podziałem miejsc oraz dopisek, że "jeśli komuś nie podoba się miejsce, to może zgłosić się do niego z reklamacją, ale reklamacja nie zostanie i tak uwzględniona :)”.

W zespole zawrzało, bo szef był nielubiany, miał chamskie odzywki do niektórych osób (ale najlepiej, jak nikt nie słyszy lub na tyle niejednoznaczne, żeby nie dało się mu za wiele zarzucić), a do tego nie był pomocny, za to wymagający (od innych), sypiący złotymi myślami typu "nadgodziny to dla ciebie szansa na rozwój" czy "mnie to nie obchodzi, jak to zrobisz, ma być zrobione". Jedna osoba nawet stwierdziła, że "chciał zażartować, a znów wyszedł na chama".

Miejsce przydzielone mnie było od strony korytarza, daleko od okien, a ja mam wadę wzroku i przy słabym świetle widzę gorzej, szybciej męczą mi się też oczy. Dodam też, że mam dużą różnicę wad między oczami, więc noszę soczewki, gdyż okulary są niewskazane, różnica między szkłami nie powinna przekraczać 3 Dioptrii, jak różnicę 5D. Niemniej ze swoją wadą się nie kryję i nie raz była obiektem żartów.

Z racji tego, że przydzielone mi miejsce było kiepskie z punktu widzenia mojego wzroku, postanowiłem "złożyć reklamację". Napisałem więc maila do M. z prośbą o zmianę, wyłuszczając mu powody. W odpowiedzi dostałem maila, który podniósł mi ciśnienie. Zaczynał się od "decyzja została podjęta", pisanie w stronie biernej irytuje mnie wyjątkowo, bo decyzje się generalnie same nie podejmują i warto wskazać, kto jest za nią odpowiedzialny. Dalej szedł jakiś bełkot w stylu "2 miejsca temu miałeś jeszcze ciemniejsze miejsce, więc co narzekasz".

Odpisałem mniej więcej tak:
"Przez kogo została podjęta ta decyzja? Chętnie bym z tą osobą porozmawiał na temat zmiany miejsca. Co do tego umiejscowienia 2 miejsca temu, to faktycznie było tam gorzej i bolała mnie głowa, gdy tam siedziałem, a także pogłębiła mi się wada wzroku”.

Dzień później M. wezwał mnie do salki i próbował mnie opieprzyć:

[M]: Twoja komunikacja w sprawie podziału miejsc była nieodpowiednia. Siedzimy nie tak daleko od siebie, mogłeś podejść i pogadać.

[J]a: Ty mówisz o nieodpowiedniej komunikacji? Przy takim tekście o reklamacjach? Poza tym, to ty narzuciłeś taką formę komunikacji - mailową. Co najmniej 3 razy pytaliśmy cię na spotkaniach dziennych, jaki będzie rozdział miejsc, mówiłeś, że nie wiesz, mogłeś to pokazać na spotkaniu dziennym, ale wolałeś napisać, to tak też odpowiedziałem.

[M]: Stawiasz mnie w niezręcznej sytuacji, bo już zakomunikowałem miejsca, a teraz ty chcesz zmiany, twoja komunikacja była niewłaściwa, przeczytaj sobie jeszcze raz formę twojej wypowiedzi. Nie wiedziałem, że masz wadę wzroku, nie zgłaszałeś jej, więc nie uwzględniałem tego, a teraz twoja prośba mnie wkurzyła.

[J]: Pracujemy ze sobą tyle lat, ciężko mi uwierzyć, że nie wiedziałeś o mojej wadzie wzroku, o której nie raz i nie dwa mówiłem i niejednokrotnie z tego w zespole żartowaliśmy. A moja komunikacja była dostosowana formą do twojej, sam taką formę narzuciłeś, to ty wyjechałeś z nieuwzględnianiem reklamacji, to było takie "może wam się nie podobać, ale gówno z tym zrobicie”.

[M]: To był żart, widziałeś tam emotkę?

[J]: No cóż, jakoś zespół nie załapał żartu, byliśmy niezadowoleni, ktoś nawet stwierdził "chciał zażartować, a znów wyszedł na chama”.

[M]: Poza tym wyjeżdżasz teraz z wadą wzroku, z bólami głowy, ja myślę, że ta rzekoma wada wzroku to tylko pretekst, bo nie podoba ci się towarzystwo, w którym siedzisz. Ok, nie dałeś mi wyboru, pisząc o wadzie i bólach wzroku, muszę ci to miejsce przy oknie dać, ale postawiłeś mnie w głupiej sytuacji, bo muszę wysłać nową komunikację do zespołu. Od tego momentu nie chcę o tej sytuacji więcej słyszeć, nie chcę wracać do tematu.

[J]: Ok, dzięki za przemyślenie sprawy i zmianę miejsca, natomiast pozwolę sobie jeszcze do tematu wrócić. Mam dokumentację poświadczającą moją wadę sięgającą 15 lat wstecz i nie życzę sobie insynuacji, że na ten temat ściemniam, żeby coś ugrać.

Na tym temat powinien się zakończyć i może byłbym trochę zły na formę rozmowy, ale był ciąg dalszy. Następnego dnia koło 13 dostałem wezwanie do salki. M. stwierdził, że kwestia tego, co napisałem w mailu nie daje mu spokoju i nie powinienem był tego robić na piśmie, bo on ma teraz kłopot i go to wkurza, że stracił 5 godzin na grzebanie w tym. Otóż sprawdził moje badania i na wstępnych miałem informację o wadzie, a na okresowych (robione 2 miesiące przed sytuacją) już nie, więc on uznaje, że mi się poprawiło (tak, jasne - nagle po 3 latach siedzenia przy kompie, w tym przez rok prawie po ciemku), więc skoro ja twierdzę, że jest inaczej, to on mnie ponownie wysyła na badania. Powiedziałem, że raczej nielogiczne jest uważanie, że mi się poprawiło po pracy przy kompie, ale jak chce, to te badania zrobię. I wręczył mi skierowanie.

Oprócz tego na skrzynce czekała już na mnie korespondencja z dyrektorem działu (K., szefem M.) w kopii, informująca mnie, że miejsce przy oknie dostanę, że on nie był świadom mojej wady i w dokumentach tego nie ma, więc kieruje mnie na badania.

Badania robi się w godzinach pracy, więc skoro wolał mnie wysłać ponownie, żebym sterczał w poczekalni, zamiast robić coś pożytecznego, to jego wybór. Oprócz tego doczytałem przepisy i okazało się, że refundację można mieć też na soczewki, więc przy okazji załatwiłem stosowny kwit i wykupiłem szkła na koszt pracodawcy.

Dodawanie K. też było błędem. Ta sytuacja oraz kwestia ślubu (https://piekielni.pl/83842 oraz https://piekielni.pl/83844) sprawiły, że postanowiłem udać się do K. na rozmowę. Nie na jawną skargę, ale na swego rodzaju negocjacje. Miesiąc później kończyła mi się umowa. Obaw o przedłużenie nie miałem, byłem najbardziej doświadczonym specjalistą, dodatkowo zaangażowanym w ważny projekt, więc większy problem byłby dla nich, gdybym powiedział, że odchodzę niż dla mnie, gdyby mnie pożegnali. Generalnie przedłużenie umów wygląda u nas tak, że ostatniego dnia (mniej więcej) szef wzywa do salki i podsuwa umowę do podpisu, zwykle z jakąś podwyżką, która jest nienegocjowalna, bo umowa już jest przygotowana itd.

Budżetem płacowym dysponuje K., kierownicy i menedżerowie mają co najwyżej głos doradczy. Poszedłem więc do K. 3 tygodnie przed końcem umowy, ze 2 tygodnie po sytuacji z miejscami, z pytaniem, czy przewiduje dla mnie przyszłość w firmie, a jeśli tak, to z jakim zakresem obowiązków (mamy menedżera, a pod nim nie ma kierownika - czy jest szansa) i jaką stawką.

[K]: Tak, umowa będzie na czas nieokreślony, stawka X, co do kierownika, to M. uważa, że sam sobie poradzi w kierowaniu zespołem, więc nie przewidujemy.
[J]: Uważam, że dobrze pracuję, zrobiłem to, to i tamto, mam też możliwości w innym mieście, z którego pochodzi moja żona, więc myślałem raczej o stawce Y.

[K]: No cóż, umowa już jest w przygotowaniu, mój szef ją zatwierdził, mogę ci obiecać stawkę Y od nowego roku, gdy będę miał budżet na roczne podwyżki, a teraz chciałbym X.

[J]: Nie do końca podoba mi się obecna sytuacja w zespole, więc uważam, że już teraz powinienem dostać Y.

[K]: Spytam swojego szefa, czy się zgadza i dam ci znać, nic obiecać nie mogę.

Dzień później, rano, dostałem info, że będzie stawka Y. Czyli w sumie mogłem chyba chcieć jeszcze więcej.

2 i pół miesiąca później K. oznajmił nam, że M. rekrutował się wewnętrznie na inne stanowisko (menedżer do spraw projektów, bez zarządzania ludźmi) i dostaniemy nowego szefa - G., znanego nam gościa, bardzo fajnego kolegę, pracował u nas jako specjalista, odszedł do innego zespołu, żeby się rozwijać.

Nikt nie wierzył, że M. sam się rekrutował na to stanowisko, jego mina nie mówiła, że cieszy się ze zmiany, to raczej K. słyszał, jak źle się dzieje i mu zasugerował zmianę.

Myślę, że moja rozmowa z K. miała wpływ na to, co się stało, ale inni też przyłożyli rękę do tego. Ja poszedłem po podwyżkę, jedna koleżanka odeszła do innego działu i na rekrutacji wewnętrznej wprost powiedziała, że u nas nie chce już być, bo jest źle, inna koleżanka też się rekrutowała, ale chyba K. zatrzymał jej przejście.

G. też, odchodząc, powiedział jakiś czas wcześniej, że rozwój to jedno, ale pod M. nie chce już być.

Po pół roku męczarni byliśmy uratowani. Ale to niestety nie był koniec...

CDN.

Korpo

Skomentuj (3) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 70 (136)

#83841

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia z pracy w korpo, o moim byłym szefie, nazwijmy go M.

Na początek trochę wprowadzenia, bo planuję o nim kilka historii...

Gdy ja przyszedłem do firmy, M. już tam był, pracował jako specjalista. Chwilę pracowaliśmy razem w zespole, ten się rozrósł i M po roku awansował na kierownika zespołu. W sumie tego się spodziewałem - on był wyciągnięty do tego projektu z wnętrza firmy, więc pewnie dostał jakąś mniej lub bardziej mglistą obietnicę, że jak projekt wypali i zespół się rozrośnie, to zostanie jego kierownikiem. Należy też mu oddać, że ciężko na ten awans pracował. Czasem moim zdaniem nie do końca fair - zaraz po nim do zespołu trafiły 2 osoby z zewnątrz (jedna to ja), ale nie mieliśmy nad sobą kierownika, jako dział pilotażowy podlegaliśmy bezpośrednio dyrektorowi jednostki, w ramach której stworzono ten zespół i to M, jako osoba obeznana z firmą i ludźmi, komunikował się z dyrektorem, odcinając mnie i kolegę od możliwości wzięcia ambitniejszych zadań czy ogólnie pokazania się. Jednocześnie trzeba mu oddać, że w swój awans włożył sporo pracy, harówki w nadgodzinach, delegacje. To, co dostał z takich ambitniejszych zadań - zrobił dobrze.

Zespół się rozrósł, przestaliśmy być tylko projektem, zostaliśmy przeniesieni w struktury istniejącego działu, żebyśmy raportowali do kogoś niższego stanowiskiem, sprawa kierownika też była kwestią czasu i wiadomo było, że to M. na 99% to stanowisko dostanie.

Na początku miałem wrażenie, że uderzyła mu lekka sodówka do głowy, nawet raz mu na to zwróciłem uwagę, ale potem już nie było raczej problemów czy scysji, więc myślałem, że nabrał doświadczenia w zarządzaniu ludźmi i nauczył się na błędach.

Przez 2 lata M. był kierownikiem i nad sobą miał menadżera, nazwijmy go W., wspaniałego człowieka, za którego jego podwładni daliby się pociąć. Nasz zespół był jednak dla niego taką jakby doczepką, dodatkiem do zespołów zajmujących się czym innym. Nie zawsze miał dla nas tyle czasu, ile by chciał, więc bardzo polegał na M., który jako cwany korpo-gracz umiał się dobrze kryć ze swoją piekielnością i swoje zadania wypełniał dobrze. Dlatego też dyrekcja wydzieliła nasz zespół spod W. i awansowała M. na menadżera.

Szybko okazało się niestety, że M. dobrze się krył ze swoją piekielnością lub po prostu W. hamował jego zapędy do zarządzania zespołem z perspektywy wieżyczki strażniczej w obozie pracy. W. wychodził z założenia, że szef ma wspierać, pomagać, służyć radą. M., że wymagać, pilnować, stać z batem. Zaczęło się od zebrania zespołu 3 dni po ogłoszeniu awansu, jeszcze przed jego wejściem w życie.

M. oznajmił nam, że z zespołu odchodzi K., całkiem doświadczona koleżanka, robiąca dobrą robotę, i nikogo za nią nie dostaniemy, więc czeka nas ciężka praca. W. w takiej sytuacji zdjąłby z nas część biurokracji, natomiast M. postanowił dołożyć nam kilka dodatkowych raporcików do wypełniania, gdyż chciał móc mierzyć naszą wydajność. Do tego wprowadził spotkanie dzienne zespołu, na którym każdy miał mówić, co będzie robił (3 priorytety na dzień), w ten sposób traciliśmy 15 minut dziennie (razy 13 osób) na gadanie o tym, co będziemy robić, gdy tak naprawdę każdy wiedział, co ma robić.

Jakby tego było mało, zaczął wzywanie nielubianych (a przede wszystkim tych słabych mentalnie) podwładnych do salki, gdzie ich opieprzał za różne pierdoły - jedna koleżanka wyszła 2 minuty za wcześnie, kolega też miał w systemie jakieś niedoczasy w 3 dniach miesiąca (łącznie 4 minuty, ale za to w inne dni był po 5-10 minut dłużej). Generalnie osoby przez niego upatrzone miały ciężko.

Jednej dziewczynie dorzucił w zasadzie cały etat K. i powiedział jej, że to dla niej szansa na rozwój.

Szczytem były jednak 2 inne rzeczy, które chciałbym opisać:

1) Wyżej wymieniona koleżanka w ramach zadań odziedziczonych po K. obsługiwała placówkę w USA, było to coś trochę innego niż robiła reszta zespołu. W ramach tego procesu przygotowane przez nią dokumenty musiał podpisać dyrektor w Stanach (ręcznie, potem skanował i odsyłał do niej). Ponieważ było to upierdliwe dla obu stron, postanowiono zmienić to na podpis elektroniczny, w systemie. No ale dyrektor w USA miał problem z obsłużeniem systemu, zainstalowaniem go itp., sprawa się przeciągała. M oznajmił koleżance, że nie da jej urlopu, póki ten gość w USA nie zacznie klepać w systemie, a nie ręcznie.

2) Wyżej wspomniane spotkania dzienne mieliśmy około 9.15 rano. Przed spotkaniami, koło 8.45-9.00 chodziliśmy po herbatę/kawę, całym zespołem. Faktycznie jednego dnia zasiedzieliśmy się tam dość mocno, ale na spotkaniu dziennym M. nie zwrócił nam na to uwagi. Po spotkaniu wezwał 3 osoby z zespołu do salki (pojedynczo) i opieprzył je za zbyt długie przebywanie w kuchni. W gronie wezwanych była koleżanka z punktu 1., ta dziewczyna, która raz wyszła 2 minuty za wcześnie oraz kolega, który dodatkowo dostał opieprz za to, że w czasie, gdy włączał mu się komputer, gadał z w/w 2 osobami nie o pracy.

Najlepsze było to, że dzień później po przyjściu do pracy ja i drugi kolega gadaliśmy o meczu przy M. i ten słowa nam nie powiedział, co więcej, pół godziny później mieliśmy we 3 spotkanie z dyrektorem działu i ten zaczął rozmowę od meczu właśnie.

Na razie zakończenia nie będzie, dodam je w ostatniej z planowanych historii z tym bohaterem.

Korpo

Skomentuj (3) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 65 (121)

#83848

przez (PW) ·
| Do ulubionych
W historii https://piekielni.pl/83841 przedstawiłem postać M., poniżej kilka innych jego piekielnych zachowań.

M. po awansie na menadżera pokazywał, że ma władzę, regulował co się dało, choć te rzeczy od dawna działały. Do tego mój były szef to osoba uwielbiająca wszelkie tabelki, raporciki, prezentacje, a najgorsze jest to, że bardzo czepiał się ich formy i przykładał do niej większą wagę niż do treści. Te wszystkie cechy doprowadziły do kilku sytuacji, które z zewnątrz mogą brzmieć śmiesznie, a nie strasznie, ale nasz zespół wkurzały bardzo.

1) Pracy w nadgodzinach jest u nas dużo, w zasadzie jest elementem krajobrazu. Jako kierownik M. nie widział problemu w tym, żeby nadgodziny zgłaszać mu w systemie do raportowania czasu pracy dzień po ich przepracowaniu. Jako menedżer ustalił zasady dotyczące nadgodzin w zależności od powodu i jego (nie)dostępności w celu zgłoszenia ich, np.:
- jak jest ktoś pisze lub dzwoni, że coś jest pilne, to jak on jest dostępny to mamy ustalić, czy to jest pilne i czy robimy nadgodziny, a jak go nie ma, to sami możemy ocenić.
- jak ktoś z zagranicy, z innej strefy czasowej ustawi nam spotkanie po godzinach, to wystarczy zgłosić w systemie dzień po.
- jak jest dużo pracy, to mamy ustalić z nim DZIEŃ WCZEŚNIEJ, że chcemy robić nadgodziny.

To ostatnie to jakiś absurd rodem z Dilberta, czy "Paragrafu 22". U nas wnioski spływały z dnia na dzień, z innej strefy czasowej i bywało, że wychodząc zostawiałem 3 niezaczęte sprawy, a następnego dnia rano było 33, gdzie przerobić mogłem 8. Tak więc umawianie się dzień wcześniej było totalną abstrakcją.

Do tego M. nie pozwalał wykonywać zadań pobocznych w nadgodzinach, a jednocześnie na spotkaniach dziennych jak ktoś chciał ustawić taką rzecz jako jeden z dziennych priorytetów, to się nie zgadzał. Ale oczywiście domagał się wypełniania tych pobocznych zadań (np. wypełnianie raportów, aktualizacja procedur, nauka nowego systemu). Tak więc jak z jakichś powodów go nie było, to cały zespół robił te dodatkowe rzeczy, żeby nie mógł nam kazać robić czegoś innego, żeby potem opieprzyć za niezrobienie tego dodatkowego szajsu.

2) M. stworzył instrukcję do pisania instrukcji. Dokument ten opisywał cechy, które spełniać mają instrukcje wewnętrzne w zespole. Generalnie nasze główne zadania były opisane w różnych instrukcjach, zawierających nawet screen shoty z różnych systemów, te obrazki miały zaznaczone istotne fragmenty - to jest bardzo pożyteczne i pomocne, dzięki takim instrukcjom nowi pracownicy są w stanie sami robić standardowe zadania, a podpytywać tylko o te niestandardowe. Dodatkowo łatwiej jest o wymienność przy chorobach czy urlopach. Nawet jak ktoś nie wykonuje jakiejś działki lub nie działa w jakimś systemie, to po wejściu w instrukcję, powoli, krok po kroku jest w stanie wykonać zadanie.

Problem w tym, że instrukcja do pisania instrukcji skupiała się na formie, nie treści. Mówiła, jakiej szerokości mają być screeny, jaką czcionką ma być pisana, jakie mają być odstępy, że ważne rzeczy mają być w ramkach (czerwonych, 2 1/4 piksela grubości) itp.

Część osób dostała w celach rocznych aktualizację instrukcji w kwestiach merytorycznych (co popieram, dla mnie to bardzo ważne, żeby takie rzeczy były aktualne, w poprzedniej pracy wiecznie nie były i mnie to strasznie irytowało) oraz dostosowanie istniejących instrukcji do wymogów z tego tworu, co już dla mnie jest bzdurą. I parę osób robiło od nowa po 100 screenów, żeby miały właściwą szerokość, zmieniało czcionki i ramki, zamiast procesować zgłoszenia. A robota stała. Ale ja ich nie winiłem, wręcz przeciwnie, sam mówiłem koledze, żeby robił screeny, a nie wnioski, bo jak wnioski będą leżeć, to opieprz dostaniemy wszyscy, a jak nie będzie ramek i screenów, to tylko on.

Korpo

Skomentuj (12) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 68 (100)

#83842

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Kolejna historia o moim byłym szefie, M. Sporo napisałem o nim w historii https://piekielni.pl/83841

M. po awansie na menadżera lubił pokazać, kto rządzi, czasem ręcznie sterując podziałem zadań, które zespół świetne umiał dzielić między siebie sam przed jego awansem, czy zgadzając się lub nie na odbiór nadgodzin lub urlop. Samego siebie przeszedł jednak, gdy nie puścił nikogo na mój ślub. Ślub brałem w piątek o 15.30. M. uznał, że jest dużo pracy, więc nikt nie może odebrać nadgodzin, żeby się wybrać, sam też wymówił się telekonferencją. Za to około 9.30-10 w dniu ślubu zadzwonił do mnie w imieniu swoim i zespołu (byli obecni, rozmowa na głośnomówiącym), żeby złożyć mi życzenia. Szkoda, że zaczął je mniej więcej tak:

M.: cześć, składamy Ci życzenia teraz telefonicznie, bo nikt nie może się wybrać osobiście, ale sam rozumiesz, wybrałeś sobie niefortunny termin i godzinę na ślub.

Aż nie mogłem uwierzyć w to, co usłyszałem, w poniedziałek zapytałem więc kolegów i koleżanki, czy takie zdanie faktycznie padło. Potwierdzili. Dodam, że o terminie ślubu informowałem go pół roku wcześniej, więc nie była to żadna niespodzianka.

Korpo

Skomentuj (22) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 183 (205)
zarchiwizowany

#83844

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Swego rodzaju prequel do historii https://piekielni.pl/83842 w sumie powinienem to opisać najpierw.

Już pół roku przed terminem ślubu informowałem szefa, że takowe wydarzenie będzie i że będę chciał w czwartek i piątek wziąć urlop okolicznościowy, a możliwe, że jeszcze jakiś dzień wolny wezmę wcześniej.

Organizacja szła całkiem sprawnie, ale ostatecznie w poniedziałek zorientowaliśmy się, że trochę rzeczy zostało nam do zrobienia (np. wożenie wódki i napojów na salę, ustawianie winietek, dokończenie prezentacji na podziękowania dla rodziców) i sam czwartek (ślub był w piątek) nam nie wystarczy, przyda się jeszcze środa. Poszedłem więc we wtorek do szefa, wspominanego również w poprzednich historiach M. z prośbą o dzień wolny w środę. Dialog wyglądał tak:

[J]a: cześć, mam sprawę. Nie wyrobiliśmy się z przygotowaniami do ślubu, potrzebuję jutro wolne.
M.: NIE! (takim chamskim tonem)
[J]a: To ważna dla mnie sprawa, w piątek biorę ślub.
M.: Nie! Jest dużo pracy, sezon urlopowy, to zdezorganizuje pracę.

Potem się zorientował, że z tym tonem to przesadził (i przede wszystkim ludzie to mogli słyszeć, a on wszelkie takie akcje starał się załatwiać w salkach konferencyjnych) i mnie za formę odpowiedzi przeprosił, ale decyzji nie zmienił. Powiedział, że jak chcę, to mogę sobie wziąć urlop na żądanie.

To było koło 8 rano. O 14 na telekonferencji zadeklarował, że do końca dnia następnego skończę jakieś dodatkowe zadanie. Zostałem tego dnia do 20, a następny dzień wziąłem na żądanie. Prawdopodobnie gdyby szef M. był wtedy w pracy, to bym poszedł do niego na skargę, ale miał akurat urlop.
Dodam, że byłem jedną z najlepiej traktowanych osób.

Korpo

Skomentuj (6) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 7 (71)
zarchiwizowany

#26319

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Historia opowiedziana mi dawno temu przez kolegę. Ów kolega był na jakichś koloniach czy zimowisku. Jeden z uczestników był we wszystkim najlepszy. A przynajmniej myślał, że był. A dodatkowo miał potrzebę udowadniania tego na każdym kroku. Kto się z nim zmierzy w ping-ponga, bo on jest najlepszy? W siłowaniu na rękę - najlepszy, kto się z nim zmierzy? Podciągnięć na drążku też zrobi najwięcej, kto się z nim zmierzy? W szachy - najlepszy, kto się z nim zmierzy? I tak dalej...

Któregoś dnia przychodzi do pokoju mojego kolegi i rzuca: "Może ktoś chce się jeszcze ze mną zmierzyć?"
A na to kolega:
-W szachy grać nie umiem, w ping-ponga też nie, na rękę jestem słaby, pompek za wiele nie zrobię, ale za to mam strasznie dużego kuta*a, możemy się zmierzyć.

Koleś się zapluł, nie wiedział, co powiedzieć. Chęć mierzenia się też mu jakoś przeszła.

Kolonie

Skomentuj (4) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 177 (217)