Profil użytkownika
Darya
Zamieszcza historie od: | 4 października 2024 - 2:21 |
Ostatnio: | 8 grudnia 2024 - 13:29 |
- Historii na głównej: 3 z 3
- Punktów za historie: 335
- Komentarzy: 27
- Punktów za komentarze: 97
Coraz bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że z rodziną dobrze wychodzi się tylko na zdjęciu.
Mój tata ożenił się po raz drugi z kobietą, która ma dorosłe dzieci niewiele młodsze ode mnie. Oprócz taty, macocha, jej syn i córka, nigdy nie traktowali mnie jak rodzinę. Niby nie było bezpośrednich spin, jednak pomimo tego, że na początku próbowałam zainicjować jakieś spotkanie z jej dziećmi, oni zawsze się wymigiwali. Nie lubię się narzucać, więc po jakichś dwóch próbach odpuściłam. Poza tym, od zawsze czuć pewien dystans między nami, w końcu łatwo rozpoznać, czy ktoś nas lubi, czy nie bardzo, więc ja również specjalnie im nie naskakiwałam, choć starałam się być miła.
W czasie studiów i niedługo po studiach, jeździłam czasem do Holandii, to na zbiory, to na prace w magazynie.
Później popracowałam rok w Polsce i znów wyjechałam, tym razem na trzy lata oszczędzając na wszystkim. Miałam jeden cel - oszczędzać na własne mieszkanie. Tym bardziej, że mama obiecała dołożyć część swoich oszczędności.
I w końcu pod koniec tamtego roku się udało. Kupiłam nieduże dwupokojowe mieszkanie. Macocha oczywiście się o tym dowiedziała, bo tata wszystko jej wygadał. Sama jest praktycznie na jego utrzymaniu, bo zarabia niewiele, a mieszkają w dość dużym domu. Przy czym, z niewiadomego powodu uważa się za najważniejszą osobę w rodzinie i próbuje wszystkimi rządzić. Jakiś czas temu jej córka z mężem doczekali się dziecka. Wtedy też przeprowadzili się do domu taty i macochy zajmując jedno piętro.
I tak, jakiś czas temu, przy okazji moich odwiedzin taty, macocha oświadczyła mi, że skoro sama mieszkam u swojego partnera, a swoje mieszkanie wynajmuję (żeby mieć z tego dodatkowy zysk), i do tego pracuję na etacie, to powinnam udostępnić je jej dzieciom, skoro rodzina się im powiększyła.
Powiedziałam, że nie ma problemu, ale kosztuje tyle i tyle.
Stwierdziła, że absolutnie teraz ich na to nie stać, że doszły im wydatki związane z dzieckiem i mogą płacić same rachunki, ewentualnie jakąś symboliczną sumę rzędu 1000 zł.
W końcu nie wytrzymałam i wygarnęłam macosze, że to był ich wybór i że sama na to mieszkanie zapracowałam, więc teraz nic dziwnego, że chcę mieć więcej pieniędzy, niż z samego etatu.
Próżniej próbowała zagrać mi na emocjach mówiąc, że w końcu moja "siostra" gnieździ się u mojego taty z dzieckiem, a moje mieszkanie zajmują obcy ludzie. W końcu jednak odpowiedziała "dobrze, w porządku" i usiadła w drugim pokoju ze smutną miną jakby miała się za chwilę rozpłakać. Wszyscy poszli ją pocieszać, a ja wyszłam na wyrodną "siostrę", która nie chce już oszczędzać na wszystkim, a wreszcie cieszyć się życiem.
Czy jestem egoistką? Może trochę, jednak jej dzieci same zapracowały sobie na to, że jesteśmy dla siebie prawie obcymi ludźmi. Jeszcze chwila, a jeszcze może stałabym się darmową pomocą do opieki nad ich dzieckiem. I tak się zastanawiam, czy oni pomogliby mi w odwrotnej sytuacji, bo szczerze wątpię.
Na całe szczęście sam tata nie wtrącał się w żaden sposób do rozmowy, a później wytłumaczył mi, że to doskonale rozumie i chyba nie ma o to do mnie żalu. Choć nie ukrywam, że zabolało mnie, że nie stanął w mojej obronie, a poszedł pocieszać żonę, jednak mam wrażenie, że sam chyba trochę się jej boi.
Zastanawiam się nad ograniczeniem kontaktu ze wszystkimi z nich poza właśnie tatą, mimo że i tak nie widujemy się często.
Historia miała miejsce pół roku temu, ale nadal mnie to gryzie, bo atmosfera między mną, a macochą i jej dziećmi jest delikatnie mówiąc bardzo chłodna.
Mój tata ożenił się po raz drugi z kobietą, która ma dorosłe dzieci niewiele młodsze ode mnie. Oprócz taty, macocha, jej syn i córka, nigdy nie traktowali mnie jak rodzinę. Niby nie było bezpośrednich spin, jednak pomimo tego, że na początku próbowałam zainicjować jakieś spotkanie z jej dziećmi, oni zawsze się wymigiwali. Nie lubię się narzucać, więc po jakichś dwóch próbach odpuściłam. Poza tym, od zawsze czuć pewien dystans między nami, w końcu łatwo rozpoznać, czy ktoś nas lubi, czy nie bardzo, więc ja również specjalnie im nie naskakiwałam, choć starałam się być miła.
W czasie studiów i niedługo po studiach, jeździłam czasem do Holandii, to na zbiory, to na prace w magazynie.
Później popracowałam rok w Polsce i znów wyjechałam, tym razem na trzy lata oszczędzając na wszystkim. Miałam jeden cel - oszczędzać na własne mieszkanie. Tym bardziej, że mama obiecała dołożyć część swoich oszczędności.
I w końcu pod koniec tamtego roku się udało. Kupiłam nieduże dwupokojowe mieszkanie. Macocha oczywiście się o tym dowiedziała, bo tata wszystko jej wygadał. Sama jest praktycznie na jego utrzymaniu, bo zarabia niewiele, a mieszkają w dość dużym domu. Przy czym, z niewiadomego powodu uważa się za najważniejszą osobę w rodzinie i próbuje wszystkimi rządzić. Jakiś czas temu jej córka z mężem doczekali się dziecka. Wtedy też przeprowadzili się do domu taty i macochy zajmując jedno piętro.
I tak, jakiś czas temu, przy okazji moich odwiedzin taty, macocha oświadczyła mi, że skoro sama mieszkam u swojego partnera, a swoje mieszkanie wynajmuję (żeby mieć z tego dodatkowy zysk), i do tego pracuję na etacie, to powinnam udostępnić je jej dzieciom, skoro rodzina się im powiększyła.
Powiedziałam, że nie ma problemu, ale kosztuje tyle i tyle.
Stwierdziła, że absolutnie teraz ich na to nie stać, że doszły im wydatki związane z dzieckiem i mogą płacić same rachunki, ewentualnie jakąś symboliczną sumę rzędu 1000 zł.
W końcu nie wytrzymałam i wygarnęłam macosze, że to był ich wybór i że sama na to mieszkanie zapracowałam, więc teraz nic dziwnego, że chcę mieć więcej pieniędzy, niż z samego etatu.
Próżniej próbowała zagrać mi na emocjach mówiąc, że w końcu moja "siostra" gnieździ się u mojego taty z dzieckiem, a moje mieszkanie zajmują obcy ludzie. W końcu jednak odpowiedziała "dobrze, w porządku" i usiadła w drugim pokoju ze smutną miną jakby miała się za chwilę rozpłakać. Wszyscy poszli ją pocieszać, a ja wyszłam na wyrodną "siostrę", która nie chce już oszczędzać na wszystkim, a wreszcie cieszyć się życiem.
Czy jestem egoistką? Może trochę, jednak jej dzieci same zapracowały sobie na to, że jesteśmy dla siebie prawie obcymi ludźmi. Jeszcze chwila, a jeszcze może stałabym się darmową pomocą do opieki nad ich dzieckiem. I tak się zastanawiam, czy oni pomogliby mi w odwrotnej sytuacji, bo szczerze wątpię.
Na całe szczęście sam tata nie wtrącał się w żaden sposób do rozmowy, a później wytłumaczył mi, że to doskonale rozumie i chyba nie ma o to do mnie żalu. Choć nie ukrywam, że zabolało mnie, że nie stanął w mojej obronie, a poszedł pocieszać żonę, jednak mam wrażenie, że sam chyba trochę się jej boi.
Zastanawiam się nad ograniczeniem kontaktu ze wszystkimi z nich poza właśnie tatą, mimo że i tak nie widujemy się często.
Historia miała miejsce pół roku temu, ale nadal mnie to gryzie, bo atmosfera między mną, a macochą i jej dziećmi jest delikatnie mówiąc bardzo chłodna.
rodzina
Ocena:
167
(175)
Moja mama spotyka się z pewnym gościem, który ogólnie uważa się za wspaniałego, ale ma wiele wad. Np. ocenia ludzi przez pryzmat tego ile mają pieniędzy. Dla zwykłych pozornie jest miły, ale widać, że traktuje ich z lekceważeniem.
To taki ogólny opis, no ale wiadomo, nie ingeruję w jej wybory.
Ma on dorosłą córkę w wieku dwudziestu paru lat, która skończyła studia techniczne (a ich nie cierpiała, jak sama mi kiedyś opowiedziała) i pracuje w zawodzie, którego też nie znosi. Wszystko chyba po to, żeby przypodobać się rodzicom, bo to w pewnym sensie "ludzie sukcesu", więc swoje dzieci też ukierunkowali w tą stronę. Co samo w sobie nie jest może złe, ale wydaje mi się, że mogli wywrzeć na nich pewną presję.
I ta córka kilka miesięcy temu podcięła sobie żyły chcąc popełnić samobójstwo, lądując przez to w szpitalu. Nie jest to typ atencjuszki, raczej grzecznej dziewczyny chcącej spełniać wymagania innych, więc nawet jeśli to było tylko wołanie o pomoc uważam, że jej rodzice powinni się zainteresować, co się z nią dzieje. Ok, jest dorosła, jednak próba odebrania sobie życia, jakby nie było, wydaje się bardzo poważną sprawą.
A jej ojciec skomentował to słowami - "aaaa, szkoda gadać, pewnie się czegoś naćpała".
Zapytałam czy sądzi, że bierze narkotyki, a on na to - "nie wiem. Nigdy nie widziałem. Ale nie widzę innej przyczyny dla takich schiz".
Zatkało mnie.
To taki ogólny opis, no ale wiadomo, nie ingeruję w jej wybory.
Ma on dorosłą córkę w wieku dwudziestu paru lat, która skończyła studia techniczne (a ich nie cierpiała, jak sama mi kiedyś opowiedziała) i pracuje w zawodzie, którego też nie znosi. Wszystko chyba po to, żeby przypodobać się rodzicom, bo to w pewnym sensie "ludzie sukcesu", więc swoje dzieci też ukierunkowali w tą stronę. Co samo w sobie nie jest może złe, ale wydaje mi się, że mogli wywrzeć na nich pewną presję.
I ta córka kilka miesięcy temu podcięła sobie żyły chcąc popełnić samobójstwo, lądując przez to w szpitalu. Nie jest to typ atencjuszki, raczej grzecznej dziewczyny chcącej spełniać wymagania innych, więc nawet jeśli to było tylko wołanie o pomoc uważam, że jej rodzice powinni się zainteresować, co się z nią dzieje. Ok, jest dorosła, jednak próba odebrania sobie życia, jakby nie było, wydaje się bardzo poważną sprawą.
A jej ojciec skomentował to słowami - "aaaa, szkoda gadać, pewnie się czegoś naćpała".
Zapytałam czy sądzi, że bierze narkotyki, a on na to - "nie wiem. Nigdy nie widziałem. Ale nie widzę innej przyczyny dla takich schiz".
Zatkało mnie.
rodzina praca stres
Ocena:
163
(177)
Jakiś czas temu miała miejsce chyba najgorsza randka, jaką miałam w życiu.
Ale najpierw może opowiem, jak w ogóle do niej doszło.
Zaczęło się od tego, że pewnego dnia zamówiłam pizzę.
Gość, który ją dostarczył oczywiście z automatu znał mój numer telefonu.
Więc krótko po tym, jak mi ją dostarczył napisał, że bardzo mu się spodobałam i ma dla mnie miłą niespodziankę.
Przed drzwiami czekał na mnie miś i czekoladki. Pomyślałam, że to bardzo miłe, więc podziękowałam.
I tak zaczęliśmy ze sobą pisać. Na początku było fajnie, ale później zaczął często podkreślać, że to on jest właścicielem pizzerii, więc ma dużo kasy. Pomyślałam, że to trochę średnie tak przechwalać się co chwila ile to się nie zarabia, ale pomyślałam "ok, może po prostu chce mi zaimponować".
Później zaczęły się propozycje wyjazdów. A kiedy odmawiałam stwierdzając, że wolę spotkać się najpierw np. w kawiarni, wysyłał mi zdjęcia z jakiegoś hotelu pisząc teksty w stylu "patrz, co straciłaś :P".
Niby można było uznać to za żart, ale za którymś razem nie wytrzymałam i odpowiedziałam, że hotel nie jest dla mnie najważniejszy.
I nadal trzymałam się tego, że wolałabym się spotkać na neutralnym gruncie.
Przez ten czas codziennie rozmawialiśmy przez telefon. I powoli utwierdzałam się w przekonaniu, że kompletnie nie mamy tematów do rozmów. No dobra, to akurat nie było jego winą.
W dodatku hitem były jego teksty na dobranoc, które powtarzał, a było to hasło "śpij mały aniołku".
Jak dla mnie trochę creepy i gość chyba nie do końca orientuje się, że to hasło jest wypowiadane raczej w sytuacjach, kiedy ktoś umrze, a nie na dobranoc. I to akurat może nie jest piekielnie, ale było dość śmieszne, więc musiałam o tym wspomnieć.
I wreszcie doszło do wyżej wspomnianej "randki".
Umówiliśmy się na spacer, ale kiedy wsiadłam do jego auta, dowiedziałam się, że tak naprawdę to on jest w pracy, bo kiedy będzie miał wolne kolejnego dnia, umówił się z kumplami. Więc będziemy razem rozwozić pizzę, ale tylko przez chwilę. Pomyślałam sobie, że to trochę dziwne, ale ok...
I tak z tej chwili zrobiła się ponad godzina, gdzie na przemian rozmawialiśmy i czekałam w samochodzie. Oczywiście nie robiłam mu o to wyrzutów w końcu nie byliśmy razem, ale czułam lekkie rozczarowanie.
Pod koniec zaproponował mi pizzę, na co odpowiedziałam, że nie jestem za bardzo głodna, ale może później zjem kawałek albo dwa.
Jednak później usłyszałam "dobra, to skoro nie jesteś głodna, zabieram pizzę dla kumpli, bo zaraz do nich jadę". Tak się złożyło, że już byłam, ale skoro tak powiedział, to odpowiedziałam, że ok i uznałam, że chce się już zbierać się do domu, bo mam dość. Tym bardziej, że rozmowa z jego strony opierała się głównie na nim samym i co chwila wchodził mi w słowo.
Kiedy byliśmy pod blokiem chciał wprosić się do mnie pytając, czy nie zaproszę go na "herbatę". Odmówiłam, jednak on niezbyt tego rozumiał ciągle się upierając. To nic, że rano musiałam wstać do pracy, bo jak stwierdził "a naprawdę coś się stanie, jeśli się nie wyśpisz?".
Po tym wszystkim wszystkim namawiał mnie na kolejną "randkę" polegającą na rozwożeniu pizzy, ale "pod warunkiem, że tym razem go do siebie zaproszę".
Podziękowałam...
I żeby nie było, nie mam wygórowanych wymagań co do randek, nie muszą być one np. w restauracji. Nie mam też problemu z zapłaceniem za siebie. A nawet wystarczyłby mi zwykły spacer. Ale trzeba przyznać, że na takiej jeszcze nie byłam, więc na swój sposób doceniam kreatywność...
Ale najpierw może opowiem, jak w ogóle do niej doszło.
Zaczęło się od tego, że pewnego dnia zamówiłam pizzę.
Gość, który ją dostarczył oczywiście z automatu znał mój numer telefonu.
Więc krótko po tym, jak mi ją dostarczył napisał, że bardzo mu się spodobałam i ma dla mnie miłą niespodziankę.
Przed drzwiami czekał na mnie miś i czekoladki. Pomyślałam, że to bardzo miłe, więc podziękowałam.
I tak zaczęliśmy ze sobą pisać. Na początku było fajnie, ale później zaczął często podkreślać, że to on jest właścicielem pizzerii, więc ma dużo kasy. Pomyślałam, że to trochę średnie tak przechwalać się co chwila ile to się nie zarabia, ale pomyślałam "ok, może po prostu chce mi zaimponować".
Później zaczęły się propozycje wyjazdów. A kiedy odmawiałam stwierdzając, że wolę spotkać się najpierw np. w kawiarni, wysyłał mi zdjęcia z jakiegoś hotelu pisząc teksty w stylu "patrz, co straciłaś :P".
Niby można było uznać to za żart, ale za którymś razem nie wytrzymałam i odpowiedziałam, że hotel nie jest dla mnie najważniejszy.
I nadal trzymałam się tego, że wolałabym się spotkać na neutralnym gruncie.
Przez ten czas codziennie rozmawialiśmy przez telefon. I powoli utwierdzałam się w przekonaniu, że kompletnie nie mamy tematów do rozmów. No dobra, to akurat nie było jego winą.
W dodatku hitem były jego teksty na dobranoc, które powtarzał, a było to hasło "śpij mały aniołku".
Jak dla mnie trochę creepy i gość chyba nie do końca orientuje się, że to hasło jest wypowiadane raczej w sytuacjach, kiedy ktoś umrze, a nie na dobranoc. I to akurat może nie jest piekielnie, ale było dość śmieszne, więc musiałam o tym wspomnieć.
I wreszcie doszło do wyżej wspomnianej "randki".
Umówiliśmy się na spacer, ale kiedy wsiadłam do jego auta, dowiedziałam się, że tak naprawdę to on jest w pracy, bo kiedy będzie miał wolne kolejnego dnia, umówił się z kumplami. Więc będziemy razem rozwozić pizzę, ale tylko przez chwilę. Pomyślałam sobie, że to trochę dziwne, ale ok...
I tak z tej chwili zrobiła się ponad godzina, gdzie na przemian rozmawialiśmy i czekałam w samochodzie. Oczywiście nie robiłam mu o to wyrzutów w końcu nie byliśmy razem, ale czułam lekkie rozczarowanie.
Pod koniec zaproponował mi pizzę, na co odpowiedziałam, że nie jestem za bardzo głodna, ale może później zjem kawałek albo dwa.
Jednak później usłyszałam "dobra, to skoro nie jesteś głodna, zabieram pizzę dla kumpli, bo zaraz do nich jadę". Tak się złożyło, że już byłam, ale skoro tak powiedział, to odpowiedziałam, że ok i uznałam, że chce się już zbierać się do domu, bo mam dość. Tym bardziej, że rozmowa z jego strony opierała się głównie na nim samym i co chwila wchodził mi w słowo.
Kiedy byliśmy pod blokiem chciał wprosić się do mnie pytając, czy nie zaproszę go na "herbatę". Odmówiłam, jednak on niezbyt tego rozumiał ciągle się upierając. To nic, że rano musiałam wstać do pracy, bo jak stwierdził "a naprawdę coś się stanie, jeśli się nie wyśpisz?".
Po tym wszystkim wszystkim namawiał mnie na kolejną "randkę" polegającą na rozwożeniu pizzy, ale "pod warunkiem, że tym razem go do siebie zaproszę".
Podziękowałam...
I żeby nie było, nie mam wygórowanych wymagań co do randek, nie muszą być one np. w restauracji. Nie mam też problemu z zapłaceniem za siebie. A nawet wystarczyłby mi zwykły spacer. Ale trzeba przyznać, że na takiej jeszcze nie byłam, więc na swój sposób doceniam kreatywność...
Ocena:
146
(154)
1
« poprzednia 1 następna »