Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

Dreadlak

Zamieszcza historie od: 4 kwietnia 2012 - 12:39
Ostatnio: 20 listopada 2018 - 1:50
  • Historii na głównej: 13 z 18
  • Punktów za historie: 3375
  • Komentarzy: 49
  • Punktów za komentarze: 198
 

#83402

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Zanim opiszę historię zaproszę Was do lektury.

https://piekielni.pl/69988

W tamtej historii opisywałem swoje perypetie z wszelkiej maści urzędami, które uważały uparcie, że nie mieszkam tu, gdzie właściwie mieszkam.


W czasie, gdy działy się tamte wydarzenia po raz kolejny złożyłem wnioski o ustalenie mojego zameldowania i błagałem, żeby w końcu przestali robić z siebie i mnie idiotów.
Minęło 2,5 roku.

Kupiłem samochód. Udałem się do Starostwa Powiatowego celem rejestracji. Wniosek wypełniony, odstane w kolejce kilka godzin i przy okienku się dowiedziałem, że na wniosku podałem zły adres meldunku. No nie, nie ma pana i już.
Telefon do Urzędu Miasta, do ewidencji ludności i okazało się, że po raz kolejny mój adres meldunku, mimo 4 wniosków o zmianę, nadal figuruje jako Osiedle X mieszkania Y.

Poirytowany pojechałem do Ewidencji Ludności. Zapytałem się Pań co to za burdel i jak mają zamiar to ogarnąć, bo to jest po prostu chore. Tu brawa dla pani z okienka - przy mnie zarezerwowała wizytę w archiwum i obiecała, że odnajdzie moje wnioski jakie tylko mają.

Okazało się, że od roku 2000, kiedy to moi rodzice się przemeldowali do nowego domu, przepisali również mnie. I nigdy nie byłem meldowany gdzie indziej.
Więc skąd Osiedle X? Tego nie wie nikt. Dosłownie, nikt.
Tam nawet nie mieszka nikt o podobnym nazwisku.

Smaczek: na Osiedlu X moja siostra kupiła mieszkanie 5 lat temu. Notarialnie potwierdzono, że poprzednia właścicielka zbywa mieszkanie i nikt z poprzednich mieszkańców nie pozostaje w meldunku. Miesiąc temu siostra dostała wezwanie komornicze na nazwisko rodziny poprzednich właścicieli (imię obce, nie znała tej osoby). Wycieczka do Ewidencji Ludności, a tam - zameldowana dodatkowa osoba. Skąd? Jak? Nie wiadomo.

Wszyscy tylko się powołują na "System" lub "Źródło".

Urząd Miasta

Skomentuj (14) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 216 (226)

#83403

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Zezłomowałem stary samochód.

Obowiązkiem jest udać się do Starostwa Powiatowego celem wyrejestrowania pojazdu. No to lecę.
Wszystkie dokumenty mam, pani sprawdziła wniosek, zgodność itd. Do wyboru miałem przyjść za 3 dni osobiście, bo dziś za dużo chętnych lub zostawić wniosek i czekać na decyzję o wyrejestrowaniu wysłaną pocztą. Wybrałem pocztę. Dostałem zaświadczenie o złożonym wniosku i do domu.

Kilka dni po tym dostałem pocztą list polecony. Starostwo wzywa do uzupełnienia braków we wniosku - podpis współwłaściciela (mój ojciec był wpisany do dowodu).
A na końcu klauzula:
"W przypadku nieuzupełnienia wymaganych danych w ciągu 10 dni pojazd zostanie wyrejestrowany z urzędu."

Chwila... Ktoś robi sobie jaja

Podpis wziąłem i lecę do starostwa.
Pani, u której składałem wniosek odsyła mnie to pokoju x.
Tam kolejna sprawdza wniosek i wysyła mnie do y.
Stop.
"- Niech mi pani coś wyjaśni: Składam wniosek o wyrejestrowanie pojazdu, a wy mi grozicie, że wyrejestrujecie mi pojazd. Mogłem tak po prostu to olać i miałbym spokój?
- No tak..."

Więc po co idą pieniądze na wysyłanie takich bezpodstawnych wezwań? Przecież to bzdurne.

Poszedłem do pokoju y. Tam przekazałem wniosek, decyzję o wyrejestrowaniu dostałem od ręki, a na niej musiałem zostawić datę i podpis właściciela/współwłaściciela.

"- Czyli znowu będziemy przechodzić przez ten cyrk, bo jestem sam i na decyzji nie będzie podpisu ojca?
- Nie, proszę napisać <oświadczam, że odbieram decyzję za zgodą współwłaściciela>.
- I to wszystko? A na wniosku nie mogłem się podpisać ja, <za zgodą współwłaściciela> i było by z głowy?
- No nie, tam nie. "

Tylko dla mnie to było bez sensu? Tym bardziej, że studiując mieszkam przy uczelni i musiałem jechać specjalnie w rodzinne strony, żeby wyjaśniać te sprawy.

Starostwo powiatowe

Skomentuj (7) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 166 (178)

#79294

przez (PW) ·
| Do ulubionych
OLX.

Jakiś czas temu na OLX poszła od rodziny oferta, ozdoba do domu.
Bez znaczenia co, ważne że duże. Zapakowane miałoby około 200x45x15cm.

W ofercie było zaznaczone: cena 100 zł z możliwością obniżki i absolutny brak możliwości wysyłki z uwagi na rozmiar i trudy pakowania.

Odzew był spory, szkoda tylko, że każdy chciał wysyłkę.

Jedna [K]obieta stwierdziła, że będzie przejeżdżać w drodze z urlopu, to przyjedzie do naszego Małego Miasteczka i odbierze. Później zaczęła kombinować, że może jednak w Dużym Mieście itd.

Drugi chętny to [F]acet z Dużego, który dzwonił przez 5 dni z rzędu, że on chce i czy może jednak wysyłka.

Pewnego dnia wypadł mi wyjazd z pracy do Dużego Miasta, no to telefon w ruch, bo jak jadę, to mogę pomóc i podrzucić. Dzwonię i mówię, że będę w takiej dzielnicy, o takiej godzinie (koło południa).

[K] nadal chętna, tak-tak, ona ma rodzinę, rodzina odbierze. Podała telefon. Dzwonię. „Tak-tak. Odbierzemy. Tylko pan przywiezie to do nas, dobra?” 20 km dalej, po godzinie 17 (gdzie korki sprawiają, że to 40 min drogi). Żegnam.

Telefon do [F]. Wcześniej już utargował -20 zł z ceny. Teraz nadal chętny i zadowolony. Na koniec rozmowy rzucił: "A jak tam było z ceną?". 80+20 zł za dowóz do domu. Zaskoczony.

- Tak drogo?
- A jak od tygodnia wydzwaniał pan, żeby wysłać, to myślał, że ile to będzie kosztować?

Nie wiem, na co on liczył, na darmową wysyłkę czy co? Dostał pod sam nos i jeszcze marudzi. Może jeszcze kolejny rabat, bo łaskawie pan wyszedł odebrać. I to wcale nie typowy Janusz, bo chłop ok. 35-40 lat.

Nie dziwię się, że ludzie narzekają tyle na ten portal.

Januszowo

Skomentuj (9) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 142 (152)

#78987

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Jakoś tak wiele styczności z policją nie miałem w życiu, ale coś mnie tknęło, żeby to opisać. Kilka, może błahych, spraw:

Widziałem raz facetów szarpiących za drzwi do sklepu po godzinach otwarcia, wyglądało jak próba włamania, zadzwoniłem na policję - "dzięki za cynk" - słowa dyżurnego.

Znam pracownika sklepu, więc zapytałem dzień później, czy była interwencja. NIE.

W okresie noworocznym byłem w galerii handlowej i byłem świadkiem sytuacji, gdzie trzech chłopaków odpalało petardy hukowe i błyskowe, po czym rzucali je pod nogi ludzi wychodzących z centrum (szczytem były rzuty pod wózek z dzieckiem i rowerzystę).

Telefon na policję, dyżurny sprawiał wrażenie zainteresowanego. Wypytał, o które z 4 wejść chodzi, ilu, jaki wiek itd. Wysyłam radiowóz!

20 minut czekałem. Oczywiście nikt nie przyjechał. Nawet jeśli w końcu dojechali, to po nic, bo 10 minut po telefonie piromani sami sobie poszli (może po więcej amunicji). I nie ma wytłumaczenia, nie wierzę, że nie było w pobliżu radiowozu, skoro na rynku 100 metrów dalej patrol przejeżdża raz na 15 minut.

A to, co sprawiło, że opisuję tu te dwie rzeczy, to ostatnia rozmowa na imprezie. Znajoma-znajomej-znajomych, jak się okazuje, policjantka, mówi:

"Pierd0lę, niech sobie sami go ścigają. Za 2 tysiące miesięcznie mam w dupie ryzykowanie".

Policjant.

Zawód z powołania.

Skomentuj (26) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 189 (227)

#78985

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Kilkanaście lat temu pewien kierunek studiów na Akademii miał problem. Ludzie z wydziału mechanicznego mieli jako przedmiot Automatykę. Prowadzący z innego wydziału nie był skłonny dać zaliczeń ot tak, więc sprawdziany układał trudne. Trudne na tyle, że studenci nie mogli sobie poradzić z opracowaniem pytań.

Pomyśleli i wybrali się na niedaleką Politechnikę. Tam dorwali doktora od tamtejszej automatyki i wyjaśnili swoją sprawę. Facet zgodził się pomóc i od tego dnia Akademicy jeździli na konsultacje na Politechnikę. W skrócie: Prowadzący na końcowe zaliczenie ułożył tak trudne zadania, że zdać było piekielnie trudno, a nad rozwiązaniami sami doktorkowie polibudy głowili się niemało. Koniec końców po kilku terminach każdy student uzyskał upragnione 3,0. Szkoda, że odbiło się to kolejnym podniesieniem poziomu trudności dla następnego rocznika.

Ten sam kierunek, ten rocznik spotkał się trochę później z przedmiotem zwanym termodynamika. Prowadząca Pani Magister była osobą oschłą i strasznie humorzastą. Jednego ze studentów oblała, jak mówią świadkowie, dla zasady. Po prostu go nie lubiła. Chłop nauczony po wcześniejszych przygodach poszukał znowu pomocy na politechnice. Dogadał się z pewnym Panem Profesorem, który go odtąd nauczał przedmiotu.

Student chodził, oblewał, uczył się, oblewał i tak to trochę trwało, pomimo, że zdobywał coraz większą wiedzę. I mając tę wiedzę oblał ostatecznie, musiał powtarzać. Załamany rozmawiał jeszcze z profesorem o swojej wiedzy, był przekonany, że powinien zdać. Profesor również był tego zdania i w rozmowie wyszła taka sytuacja:
Prof: Ja pana więcej już nie nauczę... pan to już by mógł doktorat bronić.
Student: Ja nie... ale Pani Magister to sobie obroni.
P: Słucham? Kiedy?
S: No za 2 tygodnie moja prowadząca broni doktoratu.

W dniu obrony na sali zjawili się znajomi z katedry Pani Magister, ona sama w skowronkach już chciała świętować.
Na sali pojawił się też jeden obcy pan - Pan Profesor.
Usiadł i spokojnie słuchał prezentacji, a w pewnym momencie zadał dwa pytania do tematu. Później dołożył jeszcze kilka i dzięki temu Pani Magister została z tytułem mgr, a o doktoracie mogła na jakiś czas zapomnieć.

Uczelnie

Skomentuj (16) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 243 (269)

#78422

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Z okazji, że w końcu pozbywam się sąsiadki (tzn. wyprowadza się), opiszę tu lata mieszkania płot w płot.
Siedząc w domu przy rozmowie przypomniało się trochę historii.

Sąsiadka: lat niecałe 60, bogaty, 20 lat starszy mąż utrzymywał ją cały czas, przez co kobieta może pochwalić się stażem pracy może 3 czy 5 lat w ciągu swego żywota. Ciągle siedzi w domu. W skrócie jest irytująca i ma strasznie nie po kolei w głowie. Do rzeczy:

Układ działek jest taki, że nasze posesje się łączą płotem, każda ma wjazd od innej, równoległej ulicy. Sąsiadka miała na pieńku z 4 z 5 sąsiadów (z ostatnimi łączył ich tylko kawałek żywopłotu).

Kowalscy kupili swoim dzieciom trampolinę. Sąsiadka stwierdziła, że 'jak tak można hałasować, o takiej porze!", więc rozwinęła wąż z wodą i ponad płotem lała wodę z węża na trampolinę i dzieci.
"Taka" pora to godzina 17, niedziela. Latem.

Sąsiadka mieszka w domu odkupionym od dobrego znajomego rodziców. Kiedy on mieszkał, dla ułatwienia kontaktu była między naszymi posesjami furtka, sąsiadka poprosiła o nie zamykanie jej, gdyż przez naszą posesję droga do centrum skraca się o jakieś 10 minut. Gdybyśmy te 15 lat temu wiedzieli na co się piszemy...

Kobieta nie wie co to kultura osobista, wchodziła nam do domu bez pukania, dzwonienia itd. Rodzice na siłę chcieli nie robić kłopotów, więc to tolerowali. Ja nie, więc zwykle jej odwiedziny komentowałem docinkami typu "o, nie było słychać pukania/dzwonka".

Przebrała się miarka, kiedy będąc sam w domu wyszedłem spod prysznica z samym ręcznikiem w ręce, wparowała znowu w jak zwykle ważnej sprawie. Od tamtego czasu kazałem jej nie dosłownie, ale wyraźnie spierd@lać, ale do pustego łba nie trafiało. Wchodzi, drzwi za sobą nie zamknie i ładuje się z butami do pokoju. Dodam, że w domu mamy ptactwo latające po całym domu. Gdyby któreś wyleciało, to bym ją przetrącił na miejscu. Sam uważam, że akceptowanie tego przez moich rodziców było idiotyzmem, ale nie dotarło. Kiedy założyłem kłódkę zdjęli ją, bo nie wypada. Paranoja osiągnęła apogeum, kiedy raz mówiąc coś o niej w pokoju dziennym opierdzielił mnie ojciec, żebym mówił ciszej, bo kto wie czy ona nie stoi w korytarzu.

Raz przeszła od siebie do nas furtką, a od nas do Kowalskich przez płot (!!!), żeby wyzywać panią Nowak, tę od trampoliny.
Kiedy Kowalscy kazali jej się wynosić to wsiadła na nich.
Żenująca sytuacja.

Ogólnie rzecz biorąc dni kiedy ubliżała sąsiadom były bardzo często. Kilkakrotnie kończyły się interwencją straży miejskiej lub policji. Każdy, kto śmiał jej zwrócić uwagę był neandertalczykiem (ulubiony epitet). Sama za to wytykała innym to jak wychowują dzieci (wspomniałem, że sama nie ma ani jednego?) lub to jak zajmują się zwierzętami (po śmierci swojego psa wzięła nowego ze schroniska i po tygodniu go oddała).

Ach, kot. Mieliśmy wysyp bezdomnych kociąt. Nikt w okolicy ich nie chciał, ale też nie można było im pozwolić na śmierć. Jeden zamieszkał u nas w krzakach. Tata przez to, że dużo czasu spędza w ogrodzie jakoś małego przyswoił do siebie i widać było, że się z nim związał. Po dwóch tygodniach kotek pozwolił się głaskać, bawił się. Sielanka. Jednego dnia tata poszedł do ogrodu i kotek się nie zjawiał kilka godzin. Sąsiadka zapytana czy go widziała odparła, że tak. Weszła do nas do ogrodu, złapała go i wywiozła kuzynce na wieś, bo tam mu będzie lepiej...

Jak wspomniałem używała naszej posesji jako skrót do miasta. Problem pojawiał się zimą, bo furtka jest w ogrodzie i nie ma chodnika tylko trawnik. Wynajmowała sobie żuli (dosłownie) do prac ogrodowych typu koszenie trawnika. Zimą wysyłała tych meneli do nas żeby odgarniali śnieg z trawy, żeby jaśnie pani mogła przejść. Skutkiem była zniszczona trawa i worki nawozu na wiosnę, żeby to odratować. Dotarło do niej dopiero po kilku latach.

Moi rodzice nie chcieli ukrócić tego zachowania mimo, że widzieli jaka ona jest. Tego akurat nigdy nie zrozumiem. Przestali się z nią zadawać dopiero kiedy pożyczyła pieniądze (mówiła, że na lekarstwa) i nie oddawała przez miesiąc. Nawet się w ogrodzie nie pokazywała. Kiedy później rodzice odmówili pożyczki, to próbowała wziąć kasę ode mnie i mojego rodzeństwa.

Ehh... dobrze, że już jej nie zobaczę.

sąsiedztwo

Skomentuj (15) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 210 (240)

#78044

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Poczytałem w poczekalni komentarze, w których drodzy użytkownicy rozmyślaliście, czy 'polskie dresy' raczej pomogą, czy każą spierd@lać... I to mi przypomniało sytuację opowiedzianą przez księdza co kiedyś w parafii u nas był.
Może nie piekielnie, bardziej humorystycznie, do poczytania:

Mamy rynek, rynek "taki prawdziwy": kościoły, kamienice, ratusz i wszystko w jednym miejscu. Centralna część miasta, więc mamy tam też knajpy. Jedna szczególnie popularna, bo duża i nie tylko młodzieżowa. Leci disco, regularne imprezy, na które schodzi się dużo ludzi i piją dużo alkoholu. Knajpa mieści się 20 metrów od kościoła i plebanii.

Po północy, księżulo przechadzał się i zobaczył dziewczynę, która bezceremonialnie podciągnęła kieckę, żeby załatwić potrzebę pod murami kościoła. Obok stał jej towarzysz. Ksiądz zachowując stosowny dystans zwrócił im uwagę o miejsce święte itd. czym naraził się na "bułę w ryj".

Akurat zbliżała się kolejna fala opuszczających lokal, z której odłączył się "karczek" - duży, łysy facet w luźnych ciuchach.
Usłyszał dialog, podszedł, uderzył z liścia tego gościa, poradził mu więcej szacunku do ludzi...

...i tradycyjnie kazał spierd@lać :D

kościół nocą

Skomentuj (10) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 168 (214)

#78033

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Wkurzyłem się.
Deszczowa sobota, koło południa. Jechałem autem, wjechałem w ulicę, gdzie sporo samochodów jest poustawianych wzdłuż chodnika. Dojeżdżam do przejścia dla pieszych, nikogo nie ma. Jadę dalej.
Ale:

Zza zaparkowanego samochodu wchodzi na jezdnię (przed pasami) dziewczynka w wieku koło 12 lat. Głowa pochylona, zapatrzona w telefon. Weszła mi ledwo przed autem. Ani na sekundę nie odwróciła wzroku żeby się rozejrzeć, w dodatku weszła na jezdnię zza pojazdu, nie była widoczna ani trochę. Spojrzała wokół siebie dopiero kiedy stała na środku pasa ruchu i było słychać szuranie opon mojego samochodu. Tak teraz myślę, że dobrze, że tej ulicy jeszcze nie wyremontowali. Dzięki temu jechałem ok 35km/h, a nie miejskie 50.

Kiedy niewzruszona faktem dziewczynka przeszła na drugie pół jezdni, otworzyłem okno i zwróciłem uwagę słowami "dziecko, odłóż telefon jak wchodzisz na jezdnię" - i tu się okazało, że dziecko jednak ma jakiegoś opiekuna obok (stał na chodniku za samochodami).

Jego reakcja?
"Te! Się k#rwa od dziecka od#ierdol!"

ulica

Skomentuj (11) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 255 (265)

#76812

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Od września do czerwca trwa sezon na sporty halowe. Od kilku lat jako dodatkowe zajęcie siedzę w kasie i sprzedaję bilety na mecze.

Wygląda to w ten sposób, że w "kantorku" jest nas dwóch, siedzimy w pomieszczeniu przy wejściu na halę, a od klientów oddziela nas szyba z małym okienkiem na podanie pieniędzy i biletów. Podział pracy jest stały, ja biorę pieniądze i wydaję resztę, a kolega nabija ilość na kasę i wydaje paragony.

Wypunktuję co bardziej irytujące sytuacje:

1. Najbardziej widocznym jest to co opisała Pumuki w historii #76749:
Niemowy. Podchodzi facet, kładzie pieniądze. Ani dzień dobry, ani be ani me, ni spier... I się człowieku domyśl. Inni podchodzą i jęczą pod nosem "bilet". Kasuję 2 dychy to się drze "a czemu tak drogo? Zawsze po dychę były", no więc informuję, że za 10 to ulgowy.
- No przecież ja ulgowy chciałem!
Ludzie nie potrafią się przywitać, ani powiedzieć czego chcą, ale podejrzewam, że po prostu ich w domu nie uczono. Ostatnio w kolejce jakiś brzdąc (może 8lat?) uparł się, że on kupi. Ojciec (opiekun?) dał mu pieniądze i podchodzi mały do lady. Próbuje:
- Dzień dobry! Ja bym chciał kupić jeden...
Na co facet wyrywa mu pieniądze, rzuca na blat i mówi tak żebyśmy i mały i ja słyszeli ULGOWY. Po czym do małego "I tyle, a nie wymyślasz."

2. Na szybie jest naklejona kartka formatu A4, na której widnieje cennik. Stoi jak wół: Bilety na sezon 2016/2017. Normalny - 20. Ulgowy (dla studentów do 26r.ż., emerytów i posiadaczy grupy inwalidzkiej) - 10. Dzieci do lat 7 - 5, poniżej 4r.ż. - bezpłatnie.

Pomimo, że jest to już prawie połowa sezonu, pomimo, że są to ludzie, którzy chodzą na te mecze regularnie, bo wiem, widzę po twarzy, to wciąż nie umieją ani przeczytać cennika, ani się do niego zastosować.
Podchodzą ludzie: Normalny i dwa ulgowe. Kasuję 40, tyle wychodzi, prawda? Sprzedaż zakończona, bilety wydane, reszta, skasowane wszystko. Tu ważne: za każdym razem kiedy klient poda nam jakie bilety i ile ich chce, mówimy ile to kosztuje. Jest czas, żeby się zorientować (bo przecież chodzę na mecze od 10 lat, a przed nosem mam cennik, więc powinienem wiedzieć ile zapłacę), a nagle jest oburzenie. "No jak to 4 jak 3 dychy, mój 20 i dwa po piątkę".
No nie, poprosił pan ulgowe, a nie "Dla dziecka do lat 7". A te kosztują 10, nie 5. Awantura, kolejka stoi i dyskutant się pieni.
My o ile się da to wymieniamy te bilety, ale jest to problem kiedy na kasie są nabite ilości i raporty się nie zgadzają. Poza tym ile można pouczać jednego i tego samego gościa?
Najbardziej zdenerwował mnie człowiek, którego przykład dałem powyżej, bo chciał bilety ULGOWE. Miał pretensje, że jego dzieci mają 5 i 7 lat, to czemu sprzedajemy mu złe bilety i zarzucił nam
"OD TEGO TAM JESTEŚCIE!". I tu puściły mi nerwy, spytałem gościa czy wg niego ja jestem zobowiązany wiedzieć dla kogo kupuje bilety i ile oni mają lat, po czym kazałem wy... -jść z kolejki.

3. Ludzie zachowują się jakby nigdy nie widzieli kolejki do kasy i nie wiedzą jak ten wynalazek działa. Obsługuję klienta A, kładę mu na blat bilety, o które prosi (skrupulatnie, bo są bardzo śliskie i łatwo wydać za dużo), kładę resztę, a nagle klient B wrzuca w okienko swoje 20zł. Pierwszy jeszcze reszty nie dostał, ale tamten jak tylko miał ladę w zasięgu ręki, to już musi wrzucić. Boi się, że zgubi te pieniądze? Często też jeśli w kolejce stoi młodzież 10-15 lat to są chamsko wyprzedzani przez starszych, jakby ich tam nie było. "A, młodzi to tam nic nie znaczą, postoją sobie" I faktem jest, że tej kolejki przestrzegać nie umieją zwykle osoby starsze, a przecież za dawnych lat to się w kolejkach nastali...

4. Na każdym meczu dostajemy bilety, które są przeznaczone dla konkretnych osób. Zwykle są to bezpłatne zaproszenia, a kilka sztuk to opłacone wcześniej wejściówki. Takie bilety zawsze są opisane nazwiskiem lub hasłem, które trzeba nam podać. Przyszła grupka 5 osób, które chcą bilet na hasło xyz. Dostaliśmy 3. Wydajemy 3 i prosimy aby się skontaktować z tym, kto bilety załatwiał, jak dostaniemy jakiś sms od przełożonego, że wydać, to nie ma problemu. Często jest tak, że sami na szybko dzwonimy spytać "szefie, na hasło Kowal było coś?". I wszystko się wyjaśnia. Tutaj nic się nie wyjaśniło, wydaliśmy 3 i proszę odsunąć się i nie blokować kolejki. Dziewczyna robi nam awanturę, że my oszukujemy, że ktoś dostał nasze bilety i inne cyrki. Koniec końców dziewczę wpadło na szatański plan. Zajrzała wgłąb kantorka, dostrzegła bilet podpisany i zażądała wydania tamtych dwóch. Bo ona zna hasło! Pech. Raz, że nie z nami takie numery, a dwa, że trafiła na człowieka, który mecz po meczu, zawsze ten sam odbiera te bilety i wszyscy wiedzą kto to. Żeby rozjaśnić sprawę, to coś jakby podała hasło "prezes". Ostatecznie kolejkowicze się tak poirytowali, że je przegonili.

Ludzie, którzy przychodzą na mecz pierwszy raz, lub kiedyś byli okazyjnie nie muszą wiedzieć jaki jest system sprzedaży i to oczywiste i nikt nie ma z tym problemu. Niektórzy znajomi znajomych czasem proszą, żeby mi dać znać "odłóż mi dwa bilety, żeby nie zabrakło, przyjdę i kupię". no i okej. Biletów nie zabraknie, bo sprzedaż jest nieograniczona, więc takie prośby to zwykle są pomijane. Tylko któryś z nas pamięta, że przyjdzie jakiś facet kupić 3 sztuki. Było tak, że mieliśmy informację, że przyjdzie klient, kibic zespołu przeciwnego, po 5 wejściówek. Zadzwonił wcześniej ktoś z ich klubu, bo się facet bał, że zabraknie. Podszedł do nas, przedstawił się, że "to ja po te 5 biletów, pan Adam miał załatwić". To nie było w tym sezonie, wtedy bilet kosztował 25zł. Pan podchodząc miał odliczoną kwotę 125, położył ją na ladzie już kiedy się witał z nami. Poszedł z rodziną zadowolony, ale w połowie meczu, kiedy zamykaliśmy kasę wrócił. Awantura, że my go oszukaliśmy! Bo mu pan Adam załatwiał! to czemu my pieniędzy żądaliśmy! On miał tylko odebrać, a nie płacić!Ta.. A te odliczone pieniądze to miał tylko przypadkiem.
To, że mu jakiś znajomy zadzwonił to nie znaczy, że zapłacił.
I facet wiedział, ale kłócił się licząc, że może pieniążki dostanie z powrotem. Szkoda naszego czasu, więc tylko szybkie wskazanie na napis "Po odejściu od kasy reklamacje nie będą uwzględniane" i żegnamy.

5. Jest zima i obok hali powstało, jak co roku, lodowisko. Kasa lodowiska jest 2 metry od naszej. Wiem, że to źle i wiem, że ciężko się zorientować komuś, kto odwiedza ten obiekt raz na rok, ale na litość boską wszędzie wiszą cenniki, a w dodatku nasza kasa jest obwieszona koszulkami zespołu, jest szalik, skarpety, logo zespołu... Za to druga kasa za sobą mieści widoczny dla wszystkich magazyn łyżew, kasków i szatnię. Podeszli ludzie, poprosili dwa bilety ulgowe. Poszli, wrócili po 20 minutach (!), że ja im sprzedałem bilety na mecz, a oni chcieli lodowisko.
Serio? Na bilecie znajdują się tak mało znaczące rzeczy jak:
a) logo zespołu b) napisana nazwa zespołu c) zdjęcie zawodnika (czarnoskórego) w pełnym stroju. 20 minut zeszło im, żeby się domyślić... Szkoda słów.

Na koniec sam nie wiem czy to piekielność, ale odwiedził naszą halę mężczyzna czarnoskóry, lekko zarośnięty, około 25 lat.
Nie znał języka polskiego, więc użył kartki żeby się porozumieć. (Tu lipa, bo mnie nie było, a kolega nie umie po angielsku mówić...) Na kartce napisał coś w stylu: "Nic wam w środku nie zrobię tylko chce bilet". Ochrona spanikowała i wzięła go za szurniętego i groźnego...

hala sportowa

Skomentuj (17) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 128 (160)

#74030

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Pod koniec czerwca w pociągu mi się zdarzyło spędzić 25 minut.

Trasa, na której jechałem to typowa droga wieś-szkoła dla młodzieży, lub dom na wsi->praca dla dorosłych, więc ludzi zawsze pełno. Dosłownie full.

Czekam na peronie, zajeżdża pociąg. Zbiegowisko zrobiło półkole wokół drzwi i czekało na wejście do pociągu. To mnie już nie dziwi, bywało gorzej. Z wagonu (szynobus, bez schodów) miały wyjechać dwa wózki to się ludzie rozeszli. Pierwsza kobieta wysunęła kółka wózka, jej facet pomógł jej wystawić wózek i wszystko w porządku, natomiast druga... wypchnęła wózek jednym ruchem poza wagon, tak że spadł z około 40cm na cztery kółka. Dziecko, na oko mniej niż 2 lata, trzęsło się w każdą stronę. Ludzie wydali z siebie grupowe "ooo", a kobietka, na zwróconą uwagę, tylko "spierd@laj" odrzekła i do koleżanki mówi, że "co jej się będą ludzie wpierd@lać".

Ale to początek wysiadających, wychodzą kolejni, ale nie mogą, babka z dwójką dzieci w wieku szkolnym wchodzi do wagonu i się przepycha, bo ona musi siedzieć! Jechała 7minut. Dwie stacje.

Wsiadłem jeden z ostatnich, rozejrzałem się za miejscem żeby posadzić cztery litery, a tu niespodzianka, na mojej stacji wsiadła nowa pani konduktor. Tylko że 4 miejsca zajęte przez już obecnego kierownika pociągu to za mało, więc kolejne zostały objęte tabliczką "miejsca służbowe". Torebka na podłodze leżeć nie może. To idę dalej miejsc szukać. Przechodząc na koniec wagonu dotarłem w miejsce gdzie były uchwyty na rowery. Ma to dwojaką funkcję: albo wieszamy rower, albo jak nie ma rowerów, to można rozłożyć sobie siedzenie. Ale po co używać jak nakazali? Siedzi sobie dziewczyna na tym rozłożonym krzesełku, a rower stoi oparty i zajmuje 3 miejsca, opisane kolejno tabliczkami: Dla niepełnosprawnych, starszych i kobiet w ciąży.

Bez puenty, bo sił na tych ludzi nie ma.

Skomentuj (6) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 162 (198)