Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

Elide

Zamieszcza historie od: 5 czerwca 2012 - 18:11
Ostatnio: 31 stycznia 2021 - 16:49
Gadu-gadu: 4255111
  • Historii na głównej: 6 z 16
  • Punktów za historie: 5941
  • Komentarzy: 157
  • Punktów za komentarze: 730
 

#87655

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Poradnia Chirurgii Onkologicznej Szpitala Wojewódzkiego. Do odebrania wyniki po zabiegu. Ze względu na pracę nie mam specjalnie czasu na zaglądanie tam bez uprzedzenia, więc od 2 miesięcy próbowałam dodzwonić się do rejestracji, żeby ogarnąć temat odbioru. Bezskutecznie.

Dziś, z okazji wolnego dnia, pojechałam dowiedzieć się osobiście czy do odbioru wyników trzeba się rejestrować na wizytę.

Poczekalnia składa się z 3 przejściowych korytarzyków, każdy ma jakieś 15 metrów kwadratowych. W każdym mały tłumek ludzi w maseczkach opiera się o ściany obwieszone kartkami o zachowaniu odstępu itd.
Lekarzy przyjmujących w liczbie sztuk 2, w sąsiadujących ze sobą gabinetach. Pacjenci umówieni na konkretny dzień, bez godziny (lekarze przyjmują w godzinach 9-11, informacja na drzwiach), więc siedzą od rana. Wszyscy - wizyty kontrolne, drobne zabiegi itd. Człowiek na człowieku.

Przy okienku rejestracji awantura o zgubioną kartę pacjenta.
Kiedy przychodzi moja kolej wywiązuje się dialog:
J: dzień dobry, mam do odebrania wyniki zabiegu. Z listopada. Czy w tym celu muszę się rejestrować do lekarza?
R: Nie.
J: w takim razie poproszę, wyniki na nazwisko XYZ.
R: Ale to lekarz wydaje! Była pani zapisana na wizytę?!
J: No to o to właśnie pytam.
R (do drugiej rejestratorki): zarejestruj pacjentkę na normalną wizytę do doktora X.
R2: To będzie wizyta na maj...
R1: No to pisz!
J: Na maj? Pani żartuje?
R1: No może pani iść zapytać czy doktor wyda.

Poszłam. W końcu nawet udało mi się z kimś dogadać, że wejdę z nim i zapytam o możliwość wydania wyników, kolejkę miałam już zaklepaną. Lekarz się zgodził, poprosił, żebym powiedziała pani w okienku, że ma mnie na dziś dopisać.

J: Doktor zgodził się mnie przyjąć, prosił o dopisanie na dziś.
R: Numer karty!
J: Nie pamiętam.
R: Nie zarejestruję, zapisy tylko z numerem karty.
Tu już mi żyłka pękła.
J: Pamiętam nazwisko i numer PESEL, proszę zarejestrować po tych danych zgodnie z prośbą lekarza NA DZIŚ.

Z wielką łaską zapisała. Ogólny czas operacji odbioru wyników trwał lekko ponad 3 godziny.

Nie wydaje mi się, żeby organizacja w tym miejscu nie mogła wyglądać lepiej.
Chociażby przez zapisy na konkretne godziny, rozdzielenie zabiegów od wizyt kontrolnych, usprawnienie wydawania wyników (moja wizyta trwała 2 minuty). Zwłaszcza w czasach pandemii, kiedy tak bardzo kładzie się nacisk na reżim sanitarny.

Poradnia Chirurgii Onkologicznej

Skomentuj (24) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 137 (141)

#47034

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Jak odblokować numer IMEI swojego własnego telefonu? No niby to prosta rzecz, jeśli posiada się dokumenty potwierdzające, że telefon jest własnością abonenta.

A jednak nie.

10 grudnia 2011 r. skradziono mi telefon. Kradzież została zgłoszona na policji. Z kompletem dokumentów (swoich i telefonu + zaświadczeniem z policji) poszłam do salonu Play w celu zablokowania numeru IMEI telefonu. Zgłoszenie zostało wysłane, a po ok. 2 tygodniach dostałam odpowiedź odmowną. Play tłumaczył to tym, że telefon nie był na mnie imiennie zarejestrowany (nie posiadałam faktury, a jedynie paragon, telefon kupiony w Media Markt, zarejestrowany na sieć Play).

Wtedy machnęłam na to ręką.
28 grudnia 2012 r. zadzwoniono do mnie z komendy, w której zgłaszałam kradzież, informując, że odzyskali mój telefon i mogę go odebrać. Pojechałam, spisałam oświadczenie, że go odebrałam i wyszłam. Nie pomyślałam wtedy, żeby wziąć duplikat oświadczenia.
W domu okazało się, że telefon nie działa tak, jak wcześniej. Sprzęt nigdy nie miał simlocka, ani innych blokad. Po kradzieży miał wgrany nowy soft. Zabrałam dokumenty telefonu (i pismo dotyczące odmowy blokady IMEI) i poszłam do salonu Play, żeby dowiedzieć się co da się zrobić w sprawie przywrócenia go do pełni sprawności. Pani w salonie wystukała coś w systemie, potwierdziła, że telefon nie został zablokowany i wysłała telefon do serwisu.

Po 2 tygodniach odebrałam go, w serwisie wgrano oryginalne oprogramowanie i potwierdzono, że telefon jest sprawny technicznie. Nadal jednak nie czytał żadnych kart sim, poza kartą demo, którą wkładano do niego w salonie.Serwis polecił upewnienie się czy żadna sieć lub policja nie założyła blokady IMEI.
Na infolinii Play nie dowiedziałam się niczego, bo ponoć nie mają takich możliwości, żeby to sprawdzić.
T-mobile potwierdził tylko, że nie są w stanie zablokować telefonu, który nie jest zarejestrowany na ich sieć.
Plus potwierdził, że telefon jest zablokowany, ale nie oni go zablokowali.
Policja takich możliwości nie posiada.
W salonie T-mobile (jestem ich abonentem), pracownik pokazał mi w systemie informację, że telefon został zablokowany przez sieć Play 10 stycznia 2012r., czyli miesiąc po kradzieży i zaraz po odmowie nałożenia blokady.

Ponownie udałam się do salonu, w którym wysłano zgłoszenie z prośbą o odblokowanie IMEI. Do zgłoszenia dołączono ksero dowodu własności i zaznaczono, że jest to kontynuacja sprawy z zeszłego roku, podając numer tamtego zgłoszenia (do którego dołączone były wszystkie potrzebne dokumenty, w tym zgłoszenie z policji).

W piątek (22 dni po wysłaniu zgłoszenia) dostałam odpowiedź, w której chwilowo odmówiono mi odblokowania telefonu do czasu, kiedy doślę potwierdzenie znalezienia telefonu przez policję. Dokumenty świadczące o tym, że jest on moją własnością najwyraźniej nie wystarczyły.

Wczoraj poszłam na komendę. Potwierdzenia nie udało mi się uzyskać, bo policjant prowadzący moją sprawę jest w tej chwili na szkoleniu. Czysto teoretycznie mogłabym upierać się i prosić o to, żeby taki dokument wydał ktoś inny, ale wiązałoby się to z odrywaniem od obowiązków innego policjanta itd. itd. Najzwyczajniej w świecie nie mam ochoty tego robić.

Generalnie mogę sobie poczekać do przyszłego tygodnia i odebrać takie zaświadczenie, ale moim zdaniem jest to całkowicie nie fair ze strony Play. Co by było, gdybym jakimś cudem znalazła telefon pod krzakiem? ;)

usługi PLAY

Skomentuj (23) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 301 (439)
zarchiwizowany

#37089

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Historia koleżanki [S], która przez ostatnie kilka miesięcy pracowała u Pani Piekielnej [PP].
Pani Piekielna ma stoiska z torebkami i portfelami w różnych galeriach handlowych. Stoiska wolnostojące na pasażu.

Piekielność zaczęła się już szkoleniem - poważnie było! Bite 2 tygodnie, chociaż szkolenia w tego typu punktach trwają maksymalnie kilka dni. Ale wiadomo - szkolony pracownik ma mniej płacone.
Kolejny haczyk? Umowa. Kopii dla pracownika brak. Koleżanka dostała swoją po tym, jak sie o nią upomniała. Usłyszała przy tym, że nie ma zaufania i rodzice źle ją wychowali. Jej argument, że po prostu chce mieć dokument potwierdzający, że tam pracuje usłyszała [cytuję PP]: "Jak idziesz na przyjęcie, to zabierasz ze sobą pistolet, żeby w razie czego zabić gospodarzy, jeśli przestanie Ci się podobać?".

W sumie dziwię się, że w to weszła, ale cóż... studentka, wakacje za pasem. Weszła.
Umowa była taka, że pracuje ze swoją zmienniczką na dwie zmiany po 6 godzin. Praca nie miała kolidować z zajęciami na uczelni, a w razie, gdyby obie nie mogły, to na stoisku miała być szefowa, albo jej syn. Początkowo nawet tak było. Bywało też tak, że [S] była w pracy cały dzień zastępując koleżankę (dni wolne dostawała druga z dziewczyn, bo miała dłuższy staż pracy, [S] chyba jeszcze na tyle zasłużona nie była, bo pracowała 7 dni w tygodniu).
Do czasu sesji, kiedy to okazało się, że dziewczyny mają w tym samym dniu egzamin, w odstępie 1 godziny. [S] powiadomiła szefową o tym fakcie 2 tygodnie wcześniej. Nie było problemu, szefowa się zjawi i je zastąpi. Dzień przed egzaminem [S] dowiedziała się od swojej zmienniczki, że szefowa stwierdziła, że nic nie wiedziała, że stawiają ją pod ścianą i tak nie może być! W końcu na czas egzaminów do pracy przyszedł jej syn (2-3godz.), a zmienniczka [S] poszła tam prosto z uczelni i została do końca dnia.

Każdy kto pracował w takim miejscu wie, że czasem pracy nie ma zbyt wiele. Punkt, w którym pracowała [S] stoi w pasażu supermarketu (na jednej ścianie supermarket, na drugiej rząd sklepików). Ruch tam czasem zamiera. Czytać nie wolno - można zrozumieć. Siedzieć nie wolno - to już nieco dziwne, bo stoisko takie, że nawet, gdyby sprzedawca usiadł, to z 3 stron byłoby go widać. Krzesło stało. Dlaczego?
[PP] "Postawiłam dla [N] (poprzedniczka [S]), bo była w ciąży. Ale i tak nie siedziała!". Po co stało? Może, żeby się nikt nie czepiał?

Czystością na stoisku zajmują się pracownicy, ale to, co jest dookoła, to "działka" pań z firmy sprzątającej. Nie raz zdarzało się, że [S] 15 minut po otwarciu stoiska dostawała hmm... "słowną reprymendę" o silnym natężeniu za to, że podłoga przed stoiskiem nie lśni. Trzeba było myć - papierowym ręczniczkiem i płynem do mycia szyb. Ochrzan za kurz na skórzanych artykułach? No problem! Nic to, że nie było środka do czyszczenia skóry i nie można się go było doprosić ponad miesiąc.

Skończyło się zwolnieniem. Dzień później niż planowala [S], bo chciała najpierw dostać wypłatę, której [PP] zapomniała przynieść w terminie (zawsze do ostatniego dnia miesiąca). Była na miejscu... i była wielce zdziwiona, że to już ostatni.
[S] dostała wypłatę następnego dni. Po skończeniu swojej zmiany zwolniła się. Może nieco niepoważnie, bo poprzez SMS, ale odpowiedź [PP] w pełni ją rozgrzesza:
[PP]: "TWOJE SŁOWO JEST GÓWNO WARTE. TAK WCHODZISZ W DOROSŁE ŻYCIE.MAM NADZIEJE,ŻE ONO TOBIE ODPŁACI.SPALILAŚ WSZYSTKIE MOSTY."

Toruńskie galerie handlowe - pracodawcy

Skomentuj (4) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 81 (127)

#35981

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Piekielna Żona Episode II (Episode I "Jazda próbna": http://piekielni.pl/35928)

Pracowałam kiedyś na dziale sprzedaży w pewnym salonie samochodowym. Co jakiś czas trafiał nam się wśród klientów kwiatek bardziej lub mniej piekielny.

Wpadło do nas kiedyś w połowie piekielne małżeństwo, które odbyło w pełni piekielną jazdę próbną. Na samochód, na szczęście, się zdecydowali.

Nadszedł dzień wydania pojazdu. Wiedząc na co stać [PŻ] Panią Żonę staraliśmy się, żeby na godzinę 11:00, kiedy to państwo mieli się zjawić, wszystko było na tip-top. Samochód dokładnie wyczyszczony (niewiele mu trzeba było, wszak - nowy, ale przywieziony na lawecie, więc nieco zakurzony. Na świeżo wymyty, wytarty, świecący i pachnący!), z zamontowanymi tablicami rejestracyjnymi, gotowy do jazdy stoi na "wydawce" i czeka. Szampan z kokardą też czeka (taki zwyczaj, że przy odbiorze samochodu nowy właściciel zawsze dostawał szampana). No i my - ja i w tle koledzy z pracy, którzy po ostatnich wyczynach PŻ byli szalenie zainteresowani kolejnym odcinkiem. I tak sobie czekamy.

Czekamy.

Czekamy...

11:00. I nic.

Czekamy...

[...]

11:50 drzwi salonu się otwierają i wpada PŻ. [PM] Pana Męża ni widu, ni słychu. Przypominam, że PŻ bez prawa jazdy, więc nieco mnie to zaskoczyło.

[PŻ] - Niech mnie zaprowadzi do samochodu!
[Ja] - Dzień dobry, męża nie ma? Muszą być państwo razem, bo trzeba najpierw podpisać dokumenty, a auto kupowali państwo wspólnie.
[PŻ] - A tam, nie rozumie! Niech mnie prowadzi do samochodu! Ja muszę zobaczyć! Mąż przyjdzie to będzie! Parkuje!

Na szczęście Pan Mąż zdążył i wyratował mnie z opresji ;) Przygotowane dokumenty czekały na biurku, omówiliśmy jeszcze raz wszystko dokładnie, Pan Mąż podpisał, a Pani Żona patrzy, patrzy uważnie, czyta. "Mądra kobieta" myślę sobie, bo jednak warto przeczytać co się podpisuje. Jak bardzo "przejechałam się" na tej myśli zdążyłam się zorientować zanim owa myśl się skończyła.

[PŻ] - O jeny! To nie ten samochód! Co mi tu wciska?!
[Ja] - Oo Rozumiem, że jest jakiś błąd? Proszę powiedzieć o co dokładnie chodzi?
[PŻ] - No kolor! To nie ten, co chciałam! Bo ja chciałam CZERWONY! Taki jak ten! (wskazuje na inny model w tym kolorze, który stał w salonie)
[Ja] - Proszę pani, to jest dokładnie ten sam kolor.
[PŻ] - Co mi tu mówi?! Jak widzę, że nie ten! Chciałam CZERWONY, a tu napisali "OV 727 - CZERWIEŃ RUBINU", to jest zupełnie inny kolor!

Eh... no fakt. "Czerwień rubinu", to nie jest pierwsza lepsza czerwień. Nie zmienia to jednak faktu, że jest to ten sam kolor, który był na samochodzie wskazanym przez PŻ i określany mianem "czerwonego".

[Ja] - Proszę pani, niech się pani nie martwi. To jest ten sam kolor, a nazwa "czerwień rubinu" i kod wpisany w dokumentach, to nazwa i kod lakieru o dokładnie takim odcieniu czerwieni.
[PŻ] - No jasne, jasne... wszystko powie, żeby sprzedać. Niech prowadzi do samochodu, sprawdzimy!

Dalsze tłumaczenie nie miało sensu, PM siedział kiwając głową (raczej z zażenowania, niedowierzania w to, co jego żona wyprawia), więc wzięłam kluczyki i udaliśmy się do auta pełni nadziei, że kolor jednak jest zgodny z zamówieniem. A raczej samochodem stojącym w salonie ;)
No ale NIE BYŁ!

[PŻ] - Mówiłam, że oszukać chcą! Wiedziałam! To nie jest ten samochód! To nie ten kolor! Ja chciałam CZERWONY!

Oniemiałam. Patrzyłam na ten samochód i za diabła nie rozumiałam o co chodzi. Jak nic, kolor był zgodny z zamówieniem.

[Ja] - Nie rozumiem? Jak to kolor się nie zgadza? Przecież jest dokładnie taki sam, jak ten na samochodzie w salonie. Ten kolor zamawiała pani, kiedy przyszli państwo za pierwszym razem, taki był wpisany w zamówieniu i taki jest we wszystkich dokumentach.
[PŻ] - Przecież mówię, że nie ten! Nie widzi, że inny odcień niż ten drugi?!
[Ja] - Nie widzi. Widzi, że te samochody są w tym samym kolorze.
[PŻ] - O jeny, ja nie wytrzymam nerwowo. Przecież ten jest inny! Postawi oba obok siebie to zobaczy!

I tu mnie olśniło. Spojrzałam na samochód, który stał obok mnie, następnie na samochód w salonie, który z naszego obecnego miejsca wyglądał jakby miał inny odcień, bo nie był tak oświetlony!

[Ja] - Proszę pani, te samochody mają identyczny kolor. Proszę spojrzeć na oświetlenie nad nami. Tu są silniejsze lampy, żeby klient mógł dokładnie obejrzeć samochód, upewnić się, że wszystko jest dobrze i zgodnie z zamówieniem. Rozumiem pani pomyłkę... (zdania nie udało mi się skończyć, bo...)
[PŻ] - Moją pomyłkę?! Ja się nie mylę! Oświetlenie jest źle dobrane i wprowadza klienta w błąd! Powinnam dostać rekompensatę!
[Ja] - Rozumiem, niestety nie ja odpowiadam za oświetlenie w salonie. Ponieważ jednak naraziliśmy panią w ten sposób na stres, chciałabym dać pani drobny upominek od firmy w ramach przeprosin.

Tu mamy "wjazd" szampana z kokardą (CZERWONĄ!), pierwszy, jaki dane mi było zobaczyć, uśmiech PŻ i wreszcie upragnione podpisy odbioru.
Dla mnie sprawa skończona, ale jak pomyślę co przeżywał później PM, to mnie ciarki przechodzą. Kiedy otwierałam bramę, państwo oglądali jeszcze samochód. Dało się słyszeć:
[PŻ] - Ja i tak wiem swoje, już im daruję, przeboleje jakoś ten kolor, bo podobny jest, ale niech mi nie wmawia, że to ten, co zamówiłam! W ogóle to te numery rejestracyjne to też takie brzydkie dali, jakby ładniejszych nie mieli! Dobrze, że chociaż tego szampana dali! Widzisz PM (tu oczywiście imię, ale nie pamiętam, a co tam będę zmyślać? ;) ), bo jakbym ja się nie odezwała, to ty jak takie ciele byś stal i brał wszystko, jak leci, choćby ci nawet inny samochód dali. I szampana byś nie miał!

PM kiwał tylko głową, tym razem jakby mimowolnie potakując. Na szczęście pojechali i nigdy więcej ich nie widziałam. Raz tylko rozmawiałam z PM przez telefon, PŻ na szczęście do słuchawki nie zawołał (mieliśmy obowiązek zadzwonienia do każdego klienta ok. tygodnia-dwóch po odbiorze samochodu, żeby zapytać się czy wszystko jest OK i jeszcze raz życzyć, żeby samochód się dobrze sprawował, a także przypomnieć, że w razie czego jesteśmy do ich dyspozycji).

Salon samochodowy

Skomentuj (33) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 623 (653)

#35928

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Pracowałam kiedyś na dziale sprzedaży w pewnym salonie samochodowym. Co jakiś czas trafiał nam się wśród klientów kwiatek bardziej lub mniej piekielny.

Pewnego dnia trafiło do nas małżeństwo, na oko po pięćdziesiątce. Po długiej rozmowie na temat interesującego ich modelu (która już sama w sobie była nieco wyczerpująca ze względu na [PŻ] Panią Żonę) umówiliśmy się na jazdę próbną, którą ci państwo postanowili odbyć następnego dnia.

Zgodnie z umową zjawili się na drugi dzień i zrobiło się wesoło. Jako, że było ich dwoje zaproponowałam, że usiądę z tyłu. PŻ uznała jednak, że nie:
[PŻ] - Niech siądzie z przodu! Ja się nie znam na samochodach!
[Ja] - Rozumiem, ale to jednak pani będzie będzie tym samochodem jeździć, myślę, że warto wypróbować miejsce, na którym pewnie spędzi się dużo czasu, a ewentualnie część drogi przejechać z tyłu, żeby sprawdzić czy kanapa jest wygodna.
[PŻ] - Nie słyszy co mówię?! Niech siądzie z przodu!

Cóż było robić? Zainstalowaliśmy się zgodnie z rozporządzeniem. [PM] Pan Mąż początkowo miał problem z ruszeniem (przyjechali wiekowym już pojazdem, można to zrozumieć).

[PŻ] - Co robisz fujaro? Zepsujesz! Ty nigdy nic nie potrafisz zrobić porządnie!
[Ja] - Proszę się nie denerwować, to się zdarza. Samochód jest nowy, pedały reagują całkiem inaczej, trzeba się przyzwyczaić.
[PŻ] - Co się odzywa niepytana?! Ja mówię! Nie umie to nie umie! Co się czepia?!

Kłócić się nie zamierzałam, facet ruszył, dojechał do bramy, odpuściłam. Postanowił skręcić w prawo.

[PŻ] - Po cholerę jedziesz w prawo?! Po mieście się tłuc będziesz! Ty sobie tam nie poradzisz!
[PM] - Przyjechałem z tej strony, codziennie po mieście jeżdżę, to sobie poradzę...
[PŻ] - G*wno a nie sobie poradzisz! Jeździć nie umiesz, ruszyć nawet nie potrafisz! Kto ci fujaro prawo jazdy dał?! - i dalsze jazgotanie o braku umiejętności męża podczas, gdy on pod nosem:
[PM] - Mi ktoś dał w przeciwieństwie do ciebie wariatko... - czego [PŻ] nie słyszała.

Pojeździliśmy trochę po mieście, pan wyczuł samochód, poczuł się pewniej. Zaproponowałam wyjazd za miasto, żeby mógł sprawdzić samochód na szosie.

[PŻ] - Co mu proponuje?! Po cholerę?! On nas tam pozabija! On jeździć nie umie! Kto go w ogóle do samochodu wpuścił?! Ja tu z tyłu żadnych zabezpieczeń nie mam! Pozabija nas!
[Ja] - Proszę pani, spokojnie, pani mąż doskonale sobie radzi, a dobrze, żeby sprawdził samochód poza miastem, przy większej prędkości.
[PŻ] - Nie radzi sobie! Widziałam jak ruszał! Pozabija nas i to będzie pani wina! Nie trzeba go było wpuszczać! Ja tu nie mam zabezpieczeń!
[Ja] - Jeśli czuje się pani niepewnie, proponuję jednak zamienić się miejscami. Z przodu jest poduszka powietrzna, będzie pani spokojniejsza.
[PŻ] - Co mi tu rozkazywać będzie?! Nigdzie się nie przesiadam! Pozabija nas, a mnie pierwszą, bo ja tu nie mam zabezpieczeń!
[Ja] - Proszę w takim razie przynajmniej zapiąć pasy. (dotychczas pani miała głowę pomiędzy fotelami)
[PŻ] - Niech mi nie rozkazuje! Ja wiem co mam robić! Wracamy!

Na nic zdały się tłumaczenia, prośby, itd. Wróciliśmy. Po powrocie uzgodniliśmy, że państwo się jeszcze zastanowią.
Po godzinie telefon, [PM]. Umówił się na jeszcze jedną jazdę, bez żony. Jazda się odbyła, pan pojeździł poza miastem, zadowolony wstępnie "zaklepał" samochód.
Dzień po tym przyjechał z żoną dopełnić formalności. Wybór koloru - czerwień. I klops.

[PŻ] - Trzeba jeszcze raz próbować! Bo tu nie ma czerwonego!

Nie będę już przytaczać jak mniej więcej wyglądała dyskusja, ale musiał się w nią włączyć nasz mechanik, żeby wyjaśnić [PŻ], że kolor nie ma wpływu na to, jak danym samochodem się jeździ. Nie jestem pewna czy uwierzyła, ale samochód kupili bez kolejnej jazdy próbnej.
Kolejną historią mógłby być odbiór tego auta. ;)

Salon samochodowy

Skomentuj (69) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1145 (1185)
zarchiwizowany

#35727

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
W grudniu skradziono mi torebkę. W zasadzie ktoś ją sobie przywłaszczył, jak to zgrabnie nazwał policjant przyjmujący zgłoszenie. I jakoś tam pogodziłam się z myślą, że jeśli jej zawartość sama się nie odnajdzie, to i policja dużo nie zdziała, po dwóch tygodniach dostałam pisemko o umorzeniu sprawy i życie toczy się dalej.

Początkowo jednak nie blokowałam telefonu, który w tej torebce był - policjant zasugerował mi, że ktoś może z niego korzystać i wpaść przy jakiejś tam kontroli. Nieco naiwnie uwierzyłam, bo w sumie co mi szkodzi. Po kilku miesiącach jednak postanowiłam telefon zablokować i tu trafiłam na pewną piekielność.

Udałam się do swojego operatora z całem zestawem dokumentów (dowód zakupu przez pierwszego właściciela, który telefonu nie używał, karta gwarancyjna, mój dowód zakupu, zaświadczenie z policji). Tam dowiedziałam się, że telefon wyszedł z innej sieci (owszem, ja korzystam z sieci X, poprzedni właściciel dostał ten aparat przy przedłużaniu umowy w sieci Y) i to w niej powinnam blokować IMEI.
Udałam się do sieci Y. Tam za to dowiedziałam się, że nie jestem abonentem tej sieci, więc nie mogę zablokować tego telefonu. Po informacji, że posiadam internet z tej sieci zostało sporządzone zgłoszenie. Wszystko pięknie, ale po tygodniu dostałam pismo z sieci Y, że niestety zablokowanie telefonu nie jest możliwe, ponieważ internet nie wystarczy.

Przegryzłam nerwa jaki mnie wtedy trzasnął na myśl, ze ktoś radośnie bawi się moją zabawką.
Przestałam o sprawie myśleć, z internetu po jakimś czasie przestałam korzystać, więc postanowiłam wymówić umowę wcześniej. Wszystko poszlo w miarę gładko, aż tu nagle przyszedl rachunek do zapłacenia. Za TELEFON. I faktycznie! Razem z internetem dostalam gratisowo kartę SIM, normalną, do telefonu. Koszt 1zł, więc zwyczajnie o tym zapomniałam, z karty nigdy nie korzystałam.

Nie wiem niestety nadal co z tym fantem zrobić. Ktoś tam gdzieś pewnie używa mojego telefonu, który mniej lub bardziej świadomie kupił od złodzieja. Sieć X nadal twierdzi, że nie może mi zablokować tego numeru IMEI, bo telefon nie jest od nich, natomiast sieć Y twierdzi, że zablkować nie może, bo telefon nie był w ich sieci nigdy używany.

A policja? Policja może go kiedyś znajdzie przypadkiem w czasie rutynowej kontroli ;)

Sieci komórkowe

Skomentuj Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 48 (96)
zarchiwizowany

#35602

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Ursynalia 2011. Bramki.
W mojej niewielkiej torbie kurtka "wiatrówka", portfel, telefon, tabletki, które musiałam wtedy zażywać i jogurt naturalny w butelce - firmowo zamknięty.
Zgodnie z moimi obawami jogurt "nie wszedł". Bo nie wolno wnosić żadnych napojów. Mówię o tabletce (niby wodą lepiej, ale wtedy wypadło na ten jogurt), ale nie - jogurt "nie wchodzi". Mogę go wypić przy bramce (tabletka do połknięcia 3 godziny później), albo wyrzucić.
Napój mogę sobie kupić później w "budkach" w okolicy sceny. Do wyboru: piwo, napoje gazowane typu coca-cola, sprite itp. Wody brak.

No i niech tam, wnoszenie napojów zabronione, więc jogurt wylądował w śmietniku. W trakcie dyskusji weszła jednak grupa chłopaków, która stała obok nas w kolejce. Bez problemu wnieśli piwa, nikt ich nie sprawdził, bo ochrona zajęta była jogurtem.

Ursynalia

Skomentuj (13) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 133 (193)
zarchiwizowany

#35136

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Historii o piekielnych jest tu mnóstwo. Jedna piekielniejsza od drugiej. Przy czym często nie treść jest piekielna, a forma. Ogromnie szkoda, że tak wiele osób zamiast pisać swoim własnym stylem, opowiedzieć piekielną historię tak, jakby opisywało ją znajomym, kopiuje wiecznie te same formy.

Wyszukiwarka znalazła np.:
- 361 historii, w których użyto hasła "mam ci ja"
- łącznie 58 historii, gdzie pojawiają się wydumane formy typu: matula, matuli, mateczka

Nie ma opcji, żeby sprawdzić jaki jest odsetek historii, w których występują inne udziwnienia, niepotrzebne archaizmy itd. Nie chodzi tu o regionalizmy, czy słowa przytoczone jako cytat, ale takie kwiatki wplecione w sam opis, które ani nie pasują, ani nie powodują, że historia mądrzej brzmi. Najbardziej piekielne są chyba te, które wciskane są na siłę wszędzie, gdzie się tylko da, nijak ze sobą nie współgrają, powodują, że czytelnik skupia się na mnogości udziwnień zamiast na samej historii. A kropką nad "i" są te, które zostały użyte bez znajomości ich znaczenia.

Wiele osób pisze w komentarzach, że historia jest nieczytelna, napisana bez ładu i składu, z błędami - gramatycznymi, stylistycznymi, ortograficznymi, interpunkcyjnymi. Komentarze raz minusowane na potęgę, innym razem autorzy dostają plusy - chyba zależnie od stopnia piekielności komentowanej historii.

A ilu jest tutaj takich, co to długo już czytają, ale piszą pierwszy raz, więc:
- trzeba im wybaczyć błędy (taki stres czy tu się po prostu inaczej pisze?)
- trzeba być dla nich wyrozumiałym w sensie ogólnym (j.w.)
- proszą, żeby nie minusować, bo PIERWSZY RAZ (oO)
I takich, którzy "wiedzą, że ich zjedzą" czyli w skrócie zdają sobie sprawę, że historia do bani (historia, sposob przedstawienia czy co tam jeszcze) i minusy polecą. Więc piszą o tym, żeby nie było, że liczyli na coś więcej (liczą chyba na litość w ten sposob?).

W poczekalni roi się od takich piekielnych historii. Czasem faktycznie o piekielnych, a czasem tylko piekielnych samych w sobie... Tylko dlaczego niektórzy autorzy chcą być na silę tacy fajni i raczą swoją piekielnością swoich potencjalnych czytelników?

piekielność Piekielnych

Skomentuj (45) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 36 (358)
zarchiwizowany

#34875

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Piekielność moich współlokatorów (http://piekielni.pl/33252) zmusiła mnie kiedyś do zmiany wynajmowanego mieszkania.
Postanowiłam razem z koleżanką, że poszukamy czegoś wspólnie. Ponieważ naszym bagażem było sporne zwierzątko w akwarium, to sprawa nieco utrudniona - dużo ludzi martwi się, że akwarium się potłucze i zalejemy sąsiadów.

Udało się jednak znaleźć dwuosobowy pokój, w dobrej lokalizacji (chociaż osiedle, mimo, iż piękne, to owiane raczej złą sławą). W tym piekielnym mieszkaniu, w pokoju jednoosobowym mieszkała wnuczka właścicielki. Bardzo sympatyczna studentka pierwszego roku, na wydziale, na którym i ja studiowałam. Akwarium nie przeszkadzało, poza tym pojawiła się wizja pojawienia się w domu kota, więc ogólnie super. Przymknęłyśmy nawet oko na brak pralki, internetu i zlewu w łazience. Z praniem mogłam dać sobie radę - mam ciocię w mieście, w którym studiuję. Internet można było wziąć mobilny, a bez zlewu można żyć - była wanna.

Brak szafy w pokoju też az tak nie przeszkadzał - część rzeczy wylądowała w szafie w przedpokoju, część w pudlach pod łóżkiem. Pokój był czysty, łóżka nowe. Mieszkało się całkiem milo i przyjemnie.

Pierwszym zgrzytem był brak umowy i wieczne zwodzenie dotyczące jej podpisania:
- bo drukarka zepsuta
- bo mama Izy zapomniała przywieźć
- bo babcia Izy zapomniała podpisać
itp.
No nasz błąd, że dałyśmy się zwodzić, ale sytuacja podbramkowa, a mieszkało się dobrze. Chyba po czasie nawet przestałyśmy liczyć na podpisanie tego dokumentu.
Drugą piekielnością była ubikacja. Ki diabel tam siedział nie wie nikt, ale gad ten zapychał kibel równo raz w tygodniu. Na amen. Wszystko stawało, z rury cofały się nieczystości i koniec. Nie pomagał żaden futerkowiec do przetykania rur (a kupowany z częstotliwością chleba), nie pomagała sprężyna. Propozycja wezwania hydraulika jakoś tak szla mimo uszu, w końcu kibelek "ruszał" średnio w drugiej dobie od zapchania. Czasem trzeciej. Do tego czasu trzeba bylo tak mierzyć, żeby nie trzeba było w domu korzystać.

Trzecią piekielnością były rachunki. Najpierw informacja o tym, że te mamy placić z koleżanką na pół, Iza jest z nich zwolniona, bo niby tak się umawiałyśmy na wstępie (???). To udało się odrkęcić i dzieliłyśmy przez trzy. Tyle, że kasa szła na konto Izy, a dalej... tego nie wie nikt, ale sądząc po tym jak chwaliła się nowymi rzeczami, mogły to być kasy sklepowe. Nie interesowaloby mnie to, gdyby nie fakt, że pewnego dnia po powrocie do domu zorientowałam się, że... nie ma gazu.
Ale, że bylo już późno, trzeba było czekać do następnego dnia, kiedy to Iza zadzwoniła do gazowni i odkręciła sprawę. Podobno gazownia się pomyliła i zamiast odciąc gaz sąsiadom, odcięła nam. No zdarza się. Ale, żeby DWA razy?! Kolejny raz był gorszy. Iza w czwartek po zajęciach pojechala do domu, koleżanka, z którą dzieliłam pokój też. A do mnie przyjechał chłopak. I zostaliśmy bez gazu. Telefon do Izy, wyłączony. To nic, do gazowni! A tu niespodzianka - ponieważ są jakieś zaleglości na koncie panowie odłączyli nam całe to gazowe urządzenie i zaplombowali rurę na klatce schodowej. Gazu nie było do poniedziałku po południu.

Bez gazu można żyć, nie? A no można, zwlaszcza jak ma się kumpla, który pożyczy elektryczny grill. Jest jednak jeden szkopuł - w tym budynku nie ma ciepłej woda i podgrzewa się ją za pośrednictwem termy. Na gaz. Tak więc od czwartku do poniedziałku byliśmy bez ciepłej wody i kuchenki gazowej, co utrudniało zjedzenie ciepłego posiłku. W styczniu ;]

Terma też była urządzeniem z duszą. Psuła się kilka razy w ciągu moich kilku miesięcy mieszkania tam. I wtedy ciepłej wody nie było. No chyba, że gotowana w czajniku/garnku. Raz nawet byl jakiś majster do tego urządzenia, który stwierdził, że naprawa jest grą niewartą świeczki. Skasowal za to stówę, którą początkowo miałyśmy dzielić na trzy. Na szczęście Iza zrezygnowała z tego planu.

Ah! I łóżka! Nowe, zwyczajne, jednoosobowe łóżka sosnowe z materacem. Niby fajnie tylko, że jak się wprowadzałyśmy w każdym były złamane dwie deski pod materacem. O tym Iza wiedziała, spać się dało, więc OK. Problem w tym, że pod moją bardzo drobnej budowy ciała koleżanką trzasnęła jeszcze jedna (nie skakała po łóżku, ani nic z tych rzeczy). A w moim, w trakcie snu zerwała się listewka podtrzymująca stelaż i materac od połowy łóżka w kierunku stóp spadł na rzeczy, które pod tym łóżkiem były.
Teoretycznie łóżka mogły iść do naprawy gwarancyjnej, ale gdzie byśmy wtedy spały (materacy nie było gdzie położyć)? Łóżka, po uzgodnieniu z Izą naprawiałyśmy sobie same (i tu ja bywałam piekielna zbiajając swoje czasem nawet w środku nocy, bo niestety - sosna zaczęła się sypać i listewka wypadała regularnie).

Niesprawny piekarnik, czy grymaszący czajnik można pominąć. Gibający się stół kuchenny i moje biurko też ;)
Ale tego, co wydarzyło sie po wyprowadzce, kiedy to okazało się, że za wszystko:
- zepsute łóżka
- zapychający się kibel
- niepopłacone rachunki
- zepsutą termę
i inne drobiazgi odpowiadamy my. Odzyskanie kaucji trwało kilka kolejnych miesięcy i udalo się połowicznie. Obecnie mieszkanie jest na sprzedaż, ale bez gazu i prądu. No i z długiem za nieopłacany czynsz (na dzień miesiąc przed naszą wyprowadzką było to ponad 4 tysiące o czym wiemy, bo była u nas pani z administracji). Nie wiem czy tam nie ma nawet jakiejś rodziny zameldowanej, bo regularnie przychodziły do nich rachunki za telefon, pisma ze szkoły i... kurator sądowy.

Wisienką na torcie był sąsiad z bloku obok, który sobie radośnie demolował mój samochód -> http://piekielni.pl/34844

Najzabawniejsze jest to, że ja bardzo mile wspominam ten okres mojego studenckiego życia. Historie związane z tym czasem, mieszkaniem itd. nadal bawią nas, kiedy sobie o tym wspominamy. Z Izą kontaktu nie mamy, ukarała nas nawet wyrzuceniem ze znajomych na pewnym portalu społecznościowym po tym, jak zażądałyśmy zwrotu kaucji.

A kiedyś myślalam, że malo piekielnych spotykam w życiu... im częściej jednak czytam Wasze historie tym więcej cudaków sobie przypominam.

mieszkanie studenckie

Skomentuj (3) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 55 (113)
zarchiwizowany

#34846

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Historia[K]olegi. Nie jest szalenie piekielna, raczej z serii tych zabawnych, bo obyło się bez wyzwisk, policji i rękoczynów ;)
Kiedy jego [D]ziewczyna pomagała mi pakować wszelkie drobiazgi przed wyprowadzką, on czekał jeszcze na nasze "wezwanie" w mieszkaniu, które wtedy wynajmowali. W pewnym momencie przyszedł wściekły [P]an sąsiad i w krótkich, żołnierskich słowach wykrzyczał:
[P]: Wasz pies goni ludzi na rowerze!
I poszedł. [K] pierwszy raz w życiu widział czlowieka na oczy, a mieszkał tam od ponad pół roku.
Dowcip w wymianie sms′ów jaka nastąpiła po tym najściu między [K] i [D]:
[K] - "Przyszedł sąsiad i ochrzanił mnie, że nasz pies goni ludzi na rowerze. Co robić? ;) "
[D] - "Ale my nie mamy roweru...???"
[K] - "Psa też nie mamy."
Na szczęście pies nikogo nie zjadł, rower nikogo nie rozjechał i obyło się bez plicji.

historie sąsiedzkie

Skomentuj (4) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 6 (72)