Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

Fahren

Zamieszcza historie od: 19 listopada 2011 - 0:00
Ostatnio: 4 kwietnia 2024 - 22:27
O sobie:

"Mniej więcej", to są dwa palce w d**. Jeden mniej, drugi więcej.

  • Historii na głównej: 61 z 126
  • Punktów za historie: 29158
  • Komentarzy: 2493
  • Punktów za komentarze: 17546
 

#25935

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Jeszcze kilka lat temu sporo podróżowałem pociągami po całym kraju i miałem w związku z tym multum ciekawych przygód.

Oto jedna z nich, traktująca zasadniczo o dwóch stworzeniach z piekła rodem, tyle że jednego przemiłego i godnego najwyższego szacunku, a drugiego w nawet tak spokojnym człowieku jak ja - budzącym mordercze instynkty.

Wsiadłem do pociągu, mając przed sobą perspektywę podróży dokładnie na przestrzał przez cały kraj. Wagon z przedziałami dla palących po drugiej stronie składu. A czort brał. W razie co pobawię się w gimnazjalistę w toalecie. W przedziale, do którego wsiadłem był tylko jeden podróżny. Stary, zasuszony, siwiuteńki jak gołąbek, bardzo elegancko ubrany dziadziuś. Usiadłem na przeciwko niego przy oknie i zdębiałem. Otóż staruszek w klapie marynarki nosił miniaturki odznaczeń. Dwa Krzyże Walecznych (!), Virtuti Militari V klasy, srebrny i brązowy Medal Zasłużonym na Polu Chwały, Medal za Wyzwolenie Warszawy - kurde, nic tylko Pierwsza Armia Wojska Polskiego... Wlepiłem w miniaturki ślepia jak wół w malowane wrota (tym intensywniej, że jestem krótkowidzem, a chciałem się przyjrzeć co tam dziadunio ma), ale jakoś rozmowy nie zagaiłem, zwłaszcza, że ów patrzył w okno i wydawał się pogrążony we własnych myślach. W końcu oczywiście jednak nie wytrzymałem i próbowałem zagadać z dziaduniem.

-Przepraszam Pana bardzo...
Cisza. Zero reakcji. Trochu mi się niefajnie zrobiło, ale nic:
-Przepraszam Pana najmocniej...
Cisza. Nawet się, kurde bele nie obrócił, żeby mnie zaszczycić spojrzeniem. Cóż, z pewnym zażenowaniem muszę przyznać, że trochę niefajnie pomyślałem o bucowatym kombatancie co się prochu nawąchał i jakiś szczawiowaty cywil (tym bardziej, że długowłosy w jakiejś obcisłej, diabelskiej koszulce) mu lata i powiewa.
Jako, że bogowie obdarzyli mnie niezmierzonymi pokładami cierpliwości, odczekawszy nieco i niezrażony podjąłem kolejną próbę nawiązania konwersacji.

-Naprawdę bardzo Pana przepraszam, że Panu przeszkadzam, ale... - No i w końcu w połowie mojej wypowiedzi dziadek weteran obrócił się nieco na swoim miejscu i zmierzył mnie wzrokiem. Uśmiechał się miło i głosem kompletnie niepasującym do mikrej fizjonomii, o mocy i barwie trąby jerychońskiej zapytał:
-CZY BYŁ PAN COŚ DO MNIE MÓWIŁ? - Wtedy coś mi zaczęło świtać w mózgownicy: słowa przedziwnie akcentowane, arytmiczne i pozbawione intonacji. Pomijając jakże już rzadko używany czas zaprzeszły. - BO JEŻELI TAK, TO UPRZEJMIE PRZEPRASZAM, ALE JESTEM KOMPLETNIE GŁUCHY. PROSZĘ POWTÓRZYĆ, UMIEM CZYTAĆ Z RUCHÓW UST. - Aż mi zadudniło w uszach.

Podle się poczułem, że tak niesprawiedliwie i pochopnie oceniłem starego człowieka.
-Jestem pasjonatem drugowojennym i tak się składa, że wiem co oznaczają miniaturki na Pana marynarce. Czy zechciałby pan coś poopowiadać?
Error. Za dużo na raz i za dużo trudnych słów. To czytanie z ruchu ust wygląda jednak troszkę inaczej niż na filmach, jednak w końcu udało mi się przekazać moje intencje w sposób dla staruszka zrozumiały.
Dziadziuś wyszczerzył żółte od nikotyny zęby:
-TO ZALEŻY O CO CHCESZ PYTAĆ.
Lody pękły. Mimo trudności komunikacyjnych- swoje kwestie musiałem zwykle powtarzać kilkukrotnie, zbyt długie dzielić na poszczególne frazy, bardzo starannie ruchami ust artykułować poszczególne słowa czy czasem nawet poszczególne głoski, a staruszka, mimo natężenia decybeli też często było trudno zrozumieć - rozmowa zaczęła się kleić. Dziadziuś okazał się niezwykle sympatycznym człowiekiem o niesamowitym życiorysie. Kresowiak. 17 września. Zsyłka za nazwisko. Brak szans na dostanie się do Andersa. Wreszcie Pierwsza Armia Wojska Polskiego i cały, ale to cały jej szlak bojowy, w trakcie którego dosłużył się porucznika, zakończony przez dziadunia na wzgórzach Seelow, gdzie bębenki z uszu wydmuchał mu bliski wybuch pocisku z nebelwerfera. Wcześniej jeszcze dwukrotnie ranny, między innymi na przyczółku warecko-magnuszewskim. Staruszek kombatant do tego opowiadał tak barwnie tak ciekawie, że dosłownie było słychać gwizd kul, rzęchot czołgowych gąsienic, wybuchy bomb. Poza tym, co mnie ujęło, człowiek ów był niezwykle skromy i biegunowo odległy od heroizowania swoich dokonań.

Naprawdę sporo w życiu przeszedłem i niełatwo się wzruszam, ale, powiadam Wam, naprawdę momentami chyba mi się coś zaczynały oczy pocić. Kurde, rozmawiałem z jednym z ludzi, o jakich za szczawika filmy się oglądało, jednym z tych, dzięki którym możemy mówić po polsku. Ba! Dzięki którym w ogóle mamy jakąś Polskę - jaka by ona nie była.

W między czasie -co ważne- dziadziuś zaczął kopcić okropnie smrodliwe papierochy bez filtra. Jako, że sam byłem w szponach nałogu, nie przeszkadzało mi to. A dziadziuś kopcił jak T-34. Ciekawym było to, że rzutami. Trzy-cztery śmierdziuchy cięgiem, pół godzinki z kawałkiem przerwy i kolejny sort. Pomiędzy wspomnieniami i pytaniami zgadaliśmy się jeszcze, że jedziemy prawie że do tej samej stacji. Ucieszyłem się niezmiernie perspektywą długich godzin pogawędki z dziaduniem.
Ale, żeby nie było za różowo...

Pierwszy zgrzyt nastąpił jakieś dwie godziny od rozpoczęcia naszej rozmowy. Dwadzieścia minut wcześniej w przedziale obok rozsiadła się kilkuosobowa grupka młodych ludzi, tak z dekadę młodszych niż ja wtedy. Spodnie z krokiem na kolanach, pięć numerów za duże bluzy z kapturami, etc. I umpa, umpa, z jakiejś przenośnej szczekaczki. Przedstawiciel grupy wpakował się do nas do przedziału, ani "dzień dobry", ani "pocałuj mnie w dupę" i cytuję:
-Kto tu tak, ku...a, mordę piłuje? Ochu*eć można! - Może nie w stu procentach tak dokładnie, ale tak elokwentnie i z tym sensem.
Mówię wam, mimo mojej cierpliwości z miejsca krew mnie zalała. Postanowiłem starannie dobraną argumentacją merytoryczną i wysublimowanym podejściem pedagogicznym przekonać młodzieńca o niewłaściwości jego zachowania.
-Wyp...laj, śmieciu. Natychmiast, zanim zdążę do ciebie wstać. A jak jeszcze chcesz otworzyć mordę, to cię pytam: czy przyjdziesz z koleżkami, czy ja się mam pofatygować do was? To co? Sper...lasz, czy mam do ciebie wstać? -Powiedziałem to tonem naprawdę łagodnej sugestii, bardzo, bardzo spokojnie, nawet na jotę nie podnosząc głosu.
Szczyl zmierzył mnie zbaraniałym wzrokiem. Ktoś, kto nigdy nie był w podbramkowej sytuacji nie ma pojęcia, jak taka sytuacja skokowo polepsza percepcję i racjonalną ocenę sytuacji. Chyba chciał coś odpowiedzieć, ale +40 bicepsa, pokryte zrostami kostki, porządna klamka z nosa, widocznie asymetryczna żuchwa i szramy na ramionach skutecznie odwiodły go od kontynuowania konwersacji.

Gnojek się zmył, ale kiedy zobaczyłem, że dziadzio weteran w lot zrozumiał sytuację i jak od razu posmutniał, to naprawdę poważnie rozważałem dogonienie śmiecia i obicie mu ryja na czarno. Nie wiem po czym, ale dziadek wyłapał to i skwitował tylko:
-DAJ, CHŁOPIE, SPOKÓJ. - I dalszy ciąg mnie zwalił z nóg i rozbroił: -TEN SZCZENIAK TO DLA CIEBIE CH*J DO SZCZANIA NIE PRZECIWNIK. A ROZUMU I TAK MU OD TEGO NIE PRZYBĘDZIE.
No i, jako, że właściwie nic się nie stało, sytuacja szybko wróciła do normy. Było minęło. Do Warszawy podróż -poza tym drobnym incydentem- upłynęła po prostu uroczo.

W Warszawie pociąg zaczął się dość poważnie zaludniać, ale miejsca nadal było sporo. W tejże samej Warszawie do naszego przedziału wsiadł facet z wyglądu podobny całkiem do nikogo, o fizjonomii zabiedzonego szczura chorego na astmę, młoda, niespecjalnie ładna dziewczyna ze swoim chłopakiem - takim całkiem normalnym kolesiem. No i ONA. Spirytus Movens późniejszych zajść, nazwijmy ją Zażywną Matroną, wymiennie z Babsztylem. Wzrostu jak na kobietę dość słusznego, wagi zapewne więcej niż ja. Do tego wymalowana jak barokowy ołtarz i roztaczająca wokół siebie chmurę landrynkowego zapachu wody toaletowej o intensywności takiej, jakby się w niej marynowała. W ramach "dzień dobry" uprzejma była retorycznie zapytać:
-A co tu tak papierosami cuchnie?
Rzuciłem tylko okiem na wchodzących i na widok Zażywnej Matrony, mój niezawodny instynkt ochroniarza i bramkarza szepnął mi do ucha: "będzie cyrk" - i jak zwykle, kanalia, się nie pomylił.

Dziadziuś i ja oczywiście nie przeszkadzaliśmy sobie w konwersacji. Rychło pozostali współpasażerowie, mimo że nie włączyli się do rozmowy, to naprawdę uważnie słuchali staruszka. Słuchali a nie tylko słyszeli- nawiasem mówiąc: "nie słyszeć" to by się nie dało. Słuchali z uwagą. Poza, oczywiście, Zażywną Matroną, która cierpiętniczą miną dawała do zrozumienia jakim krzyżem na jej barkach jest słuchanie gromowego głosu dziadunia. Było jeszcze w miarę, dopóki nie zaczął się cykl kopcenia. Gdy główny bohater wieczoru zakurzył swojego śmierdziuszka, nikt inny nie powiedział złego słowa, a Babsztyl z kopyta w pyskówę:
-Co pan sobie myśli? Tu jest wagon dla niepalących!
Dziadzio nic, a ta trajkocze. Wszak głuchy i patrzy na mnie. Więc mówię:
-Proszę pani, ten człowiek dokumentnie nie słyszy i w związku z tym nie wie, że chce mu pani coś przekazać.
-To powiedz mu, żeby na mnie popatrzył! -No, nie. Nie przypominam sobie, żebym z tą kuzynką maciory był na "ty", ale przełknąłem zniewagę.
Przekazałem. Dziadziusiowe oczy przybrały wygląd porcelanowych kulek i łypnęły na babsztyla. A ta dalej:
-Co pan sobie wyobraża, przedział dla niepalących, etc...
Dziadziuś spojrzał na mnie- w oczach jarzyły mu się diabliki:
-SYKU, CZEGÓŻ TA DAMA SOBIE ŻYCZY? BO PRZECIEŻ JUŻ NIEDOWIDZĘ... -klei głupa dziadziuś- wiem już, że wzrok jak na swój wiek ma sokoli.
Babsztyl ryknął na cały regulator:
-TO PRZEDZIAŁ DLA NIEPALĄCYCH!!!!!
Dziadziuś oczywiście dalej "nie wie o co chodzi". No, głuchy jest, nie słyszy, niedowidzi. Mierzy od inkarnację hipopotama szklanym, otępiałym wzrokiem i nie wątpię, że dobrze się bawi. Cały ten dziadkowy zombie-walk trwał dobrych kilka minut, w trakcie których babsztyl zaczął dostawać białej gorączki. A dziadunio klei głupa. Nie słyszy, nie rozumie.
O dziwo głos nagle zabrał szczurowaty wymoczek:
-Niechże pani da spokój staremu człowiekowi. Po kiblach ma latać?

Woda na młyn. Babsko dostało furii: nic ją to nie obchodzi, że to przedział dla niepalących (mantra jakaś, querva, czy co?), etc, etc. Już tak dokładnie całej polemiki nie pamiętam). W każdym razie im bardziej podróżni próbowali załagodzić sytuację, tym bardziej się krówsko po tuningu nakręcało.
W końcu złapała torebkę, z impetem szarżującego nosorożca wypadła na korytarz. Dobrze, że nikt akurat nie przechodził, gdyż niechybnie zginąłby niechybną i marną śmiercią, stratowany przez emerytowaną walkirię rozmiarów Tygrysa Królewskiego.
-Ja wam dam, chamy! - I dalej cała wiązanka szczerych, chrześcijańskich pozdrowień.

Za kilkanaście minut wraca. Z sokistami. Niczym Guderian za swoimi klinami pancernymi za froncie wschodnim. Niczym Guderian również udziela im instrukcji co oni MAJĄ z tą sytuacją zrobić. Z daleka już było słychać jak miele ozorem do mundurowych. Jeżeli pier...ła im tak przez całą drogę z ostatniego wagonu- a pewnie tak była, to się kompletnie nie dziwę późniejszej sytuacji. Nieczęsto mi się to zdarza, ale zaniemówiłem. Sokiści weszli do przedziału, za nimi babsztyl z miną Napoleona pod Pruską Iławą patrzącego jak kirasjerzy Starej Gwardii rozbijają w perzynę pułki carskich grenadierów. Panowie mundurowi weszli, popatrzyli na dziadunia, na miniaturki i baretki. Zamienili z nami dosłownie pięć zdań, wyjaśniając sytuację. Po czym... Zasalutowali dziadziusiowi i zaczęli wychodzić. Mina Napoleona ustąpiła miejsca minie jaką musiał mieć generał Benningsen pod tą samą Pruską Iławą, kiedy napoleońska konnica wyrzynała mu pół armii. Dowódca patrolu natomiast z wyraźną, nie tajoną złością i irytacją do babsztyla:
-Proszę pani, jak ktoś sobie zapracował na dwa Krzyże Walecznych to niech sobie pali tam, gdzie mu się żywnie podoba. A jak to pani nie pasuje, to niech się pani przesiądzie. Miejsc nie brakuje.

Wytapetowany tucznik spurpurowiał i rzucił się werbalnie na sokistów: że to granda, skandal, że mają zrobić to i tamto, że nie wykonują swoich obowiązków służbowych, że ona złoży oficjalną skargę i że ona ma TU miejscówkę i to jest przedział dla niepalących... Uszy mi oklapły, ręce opadły, krew uderzyła do głowy. Pomyślałem sobie, że jeżeli jeszcze raz usłyszę o tym przedziale, to wyjmę z ramonechy sprężynę, zarżnę prukwę i wyrzucę na tory. Na szczęście wyręczył mnie dowódca patrolu. Przez delikatność nie powiem jakich słów użył purpurowy na twarzy sokista na temat tego gdzie może sobie wsadzić i miejscówkę i skargę i jeszcze kilka innych rzeczy... Na koniec zakomunikował, że oficjancie nakazuje jej zmianę przedziału i jak się nie uspokoi to potraktuje zajście jako zakłócanie spokoju pasażerom, ze wszystkimi tego konsekwencjami. W końcu z babska zeszło powietrze, choć gdyby wzrok mógł zabijać, to byśmy wszyscy padli trupem na miejscu.

Po chwili, jak się wszystko uspokoiło, dziadziuś zapalając kolejnego ćmika skwitował:
-POSKROMIENIE ZŁOŚNICY. W SUMIE DROBIAZG A CIESZY, CZYŻ NIE?
Właściwie to sam nie wiem kto był bardziej z piekła rodem: staruszek weteran, czy upierdliwe babsko...

Pozdrawiam panów SOKistów, którzy potrafili się odpowiednio zachować. Mam też ogromną nadzieję, że uroczo piekielny staruszek bohater jeszcze chodzi po tym łez padole i trafia na takich, którzy chcą słuchać Jego wspomnień...

służby mundurowe

Skomentuj (193) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1545 (1765)

#53227

przez Konto usunięte ·
| Do ulubionych
Ponieważ mamy wakacje, będzie wakacyjnie.
O urlopie sprzed kilku lat, dokładnie, to o urokach nowoczesności w tradycyjnym Zakopanem.
Nie jestem człowiekiem mocno starej daty, jednak wynalazki ostatnich lat czasami mnie przerastają.
Najbardziej te, po których zostaje trauma na lata całe...

Córka moja najstarsza zmusiła mnie do wypadu do aquaparku.
Bo fajnie, bo zabawy we wodzie superaszcze są...
Nie mając wyjścia, założyłem kąpielowe bokserki, w garść chwyciłem nieodłączną reklamówkę z klapkami i ręcznikami i - w drogę!
Początek był zgoła niewinny. Bilety, szatnia, natrysk.
Potem powstał problem, co zrobić najpierw, na co się wybrać.
Ja optowałem za basenem. Albo dużym, do pływania, w tym zewnętrznym, z widokiem na Tatry, albo takim z masażami.
Coby stare plecy poratować.
Ale latorośl moja piekielna wymagała adrenaliny!!!
Czyli zjeżdżalni.
Największą, kończącą swój bieg w basenie zewnętrznym, odrzuciłem po krótkiej obserwacji.
Otóż, byłem świadkiem, jak młodzieniec lat około 16, z zapałem tłumaczył kumplowi, że tą rurą jedzie się fajnie tylko głową naprzód. Bo woda spod nóg nie pryska, a i wrażenia lepsze.
I pojechał.
Z rury wypadł najpierw instruktor zjeżdżalnictwa, a po jakichś trzech minutach jego gacie...
Góry w odwiecznym milczeniu zniosły tą profanację.

Potem spróbowałem sił w zjeździe wspólnym po pochylni otwartej. Bo miałem w pamięci opowieści Szefa, który rok wcześniej utknął a słowackiej rurze.
A że walczymy w podobnej kategorii... sami rozumiecie.
Zjazd okazał się klapą na miarę Kac Wawa. Bo, ze względu na masę, musiałem się kilkakrotnie odpychać, coby nabrać jakiejkolwiek prędkości zjazdowej.

W końcu, moja piekielna córka zoczyła w oddali TO.
Otwartą zjeżdżalnię o nachyleniu gazyliona stopni, długości kilkunastu metrów, kończącą się w mikrym baseniku.
Wśród zwierzęcych pisków ekscytacji zostałem zawleczony ku wrotom piekieł.
Córcia pojechała pierwsza.
Z piskiem wpadła do basenu, a że wagowo walczy w kategorii z jedną nogą Małysza, odbiła się kilkakrotnie od powierzchni i zadowolona opuściła basen.
Wtedy przyszła kolej na mnie.
Pomodliłem się przelotnie, a potem rozpocząłem najgorsze kilka sekund życia.
Po odepchnięciu się, w ciągu kilku chwil, nabrałem sporego ułamka prędkości dźwięku.
Moje stateczne bokserki zostały zredukowane do stringów i wciśnięte tam, gdzie od ładnych kilku lat starałem się pieluchy nie nosić...
Toteż, szorowałem gołym zadkiem po plastiku. Przysiągłbym, że czułem smród spalenizny...
Żeby choć trochę zmniejszyć tempo spadania w czeluść, rozłożyłem nogi.
Nie zwolniłem, za to u dołu pochylni malowniczo klasnąłem dość wrażliwymi elementami anatomii o lustro wody...
Z narastającym wytrzeszczem zaliczyłem jeszcze dwa trafienia kością ogonową o dno basenu, po czym wypadłem zeń z całkiem sporym impetem.
Tocząc wokół błędnym wzrokiem, wstałem. Piekły mnie czerwone plecy i przyległości. Tępy ból w kroczu pulsował w rytm tętna- jakieś 200/ minutę.
Zaś kąpielówki miałem ewidentnie typu Borata: stringi w kroku, guma pod brodą...
Był to jeden z niewielu razów, kiedy żałowałem, że nie piję.

Chciałem z tego miejsca serdecznie pozdrowić konstruktorów owego piekielnego urządzenia.
I zapytać, czy nie dałoby się założyć, że zechce z niego skorzystać ktoś, kto posturą przypomina bardziej baobab, niż mimozę?
I dla niego zrobić ciut głębszy i dłuższy basenik?
Albo chociaż powiesić kartkę z ostrzeżeniem: "ważysz 100+, skończysz z gatkami w jelicie grubym"?
Byłbym niezmiernie zobowiązany...

akfapark...

Skomentuj (74) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1816 (2038)

#46593

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Mojej przeprawy z chamskim wykładowcą, kulami i wózkiem część druga.

Po tygodniu od wywalenia z sali za brak szacunku do wykładowcy, szkoły i chyba samego Pana Boga, wrażonego poprzez chęć siedzenia podczas prezentacji, moja noga była tak samo niesprawna jak wcześniej. Plan awaryjny - przyjeżdżam na wózku.

Ale jak sami dobrze zauważyliście, wykładowca ten jest człowiekiem na tyle nieprzewidywalnym, że nawet z wózka inwalidzkiego kazałby mi wstać.

Szczęśliwym jednak zbiegiem okoliczności, spotkałam na kilka dni przed powtórną prezentacją mojego promotora. Profesor to do rany przyłóż, uprzejmy, pomocny, a przede wszystkim kierownik katedry mojego nieszczęsnego wykładowcy, będącego w randze doktora i młodszego o jakieś 30 lat.

No nie byłabym sobą, gdybym się przypadkiem nie "poskarżyła" na zachowanie z pierwszej prezentacji. Profesor oczywiście się wzburzył, po czym powiedział, że wpadnie na moją drugą odsłonę z największą przyjemnością. I podpowiedział uszczegółowienie tematu.

Co ważne, sami wybieraliśmy swoje tematy prezentacji z bardzo ogólnej dziedziny. Coś na zasadzie dziedzina "Medycyna", to tematy mogą być w stylu "Klonowanie", "Schorzenia kręgosłupa u dzieci", "Grzybica paznokcia". Zakres ogromny.

Mój temat po uszczegółowieniu zmienił się z "Klonowania" na "Klonowanie komórek X za pomocą metody Y w warunkach Z".
Znam się na tym, bo dokładnie tym procesem się zajmuję w pracy. Ale przyznaję, że dziedzina to niezwykle wąska i mało kto potrafi o niej powiedzieć choć jedno zdanie.

Przyszłam na prezentację, poprawka, przyjechałam na wózeczku jeszcze przed wykładowcą, promotor zajął jeden z ostatnich rzędów coby się w oczy nie rzucać. Laptopa podłączył kumpel, już wszystko działa, czekamy na wykładowcę. Wszedł.

[W] Mówiłem coś pani, proszę sobie ze mnie żartów nie robić - powiedział mi do ucha.
[J] Panie doktorze, nie mogę stać, przyjechałam na wózku, chce mi pan przy tych wszystkich studentach kazać wstać z wózka?!
[W] Pani prezentuje. - Po czym udał się do pierwszego rzędu obrażony.

Prezentacja przebiegła pomyślnie, czas na ocenę (50 pkt z prezentacji zaliczało przedmiot i zwalniało z egzaminu) i co słyszę 10/50 pkt. Że właściwie to nawet na to 10 nie zasługuję, bo prezentacja dno i sześć metrów mułu.
Pytam o argumentację wyniku i słyszę, że błędy rzeczowe, że wiadomości niekompletne, że po prostu łgałam przez ostatnie pół godziny.

Wtedy z góry sali słychać głos promotora:

[P] Kolego, a mógłby pan wymienić choć kilka tych błędów rzeczowych? Kilka niekompletnych informacji?

Wykładowca zdębiał. Przysięgam, że wyglądał jakby zobaczył ducha. Coś zaczął się kręcić mamrotać i po dość upokarzającej dla niego wymianie zdań z profesorem, dostałam 50/50.

Po wszystkim rozmawiałam jeszcze z profesorem, który mi powiedział, że takie chamskie zachowanie tego pana to norma. Próbuje każdemu studentowi pokazać, gdzie jego miejsce i udowodnić, że nic nie wie. A temat kazał mi zawęzić, bo o ile jest możliwe, że doktor cokolwiek o zagadnieniach ogólnych by wiedział, to o szczegółowych nie miał pojęcia. Mowa tu o ważnej, aczkolwiek młodej i pomijanej jeszcze w nauce dziedzinie.

Szkoła ponoć wyższa...

Skomentuj (15) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1126 (1182)

#66234

przez (PW) ·
| Do ulubionych
W firmie robimy zabezpieczenia pożarowe, montujemy rury, zraszacze, paćkamy to wszystko w odpowiednie kolory, a potem jedziemy na drugi koniec Polski robić inne zlecenie.

Naszym krążownikiem szos jest stary, pożółkły kamper i przyczepka, ogólnie duże bydlę, bo musi pomieścić trzy osoby i sprzęt, a do tego jest antena od internetu na dachu. Standard lepszy niż w hotelu, ale palić nie wolno.

Jak każdy wie, takie duże maszyny mają całkiem potężny silnik, nie jest problemem rozpędzić campera do prędkości 150 na godzinę i dosyć łatwo jest ją utrzymać z jego masą.

Trasa z Warszawy do Sanoka, godziny dosyć popołudniowe, wręcz nocne, wyprzedzamy Toyotę Avensis, ogólnie nikt nie zwrócił na nią uwagi. Kierowca toyoty najwidoczniej nie mógł znieść ujmy na honorze i przy 110 zostać wyprzedzonym przez kampera na autostradzie, więc dał ile fabryka dała i wyprzedził nas, a potem zaczął chamować* przed naszym nosem (*zachowaniem jak i hamulcami).

Andrzej za kierownicą jest tolerancyjny chłop, ale mięso poleciało.

- Kamera włączona? - Ano.

Sytuacja powtarzała się kilka razy ile razy go wyprzedziliśmy, próbował nas zmusić do uderzenia go, i w końcu koleś ewidentnie zdenerwował Andrzeja tym, że próbował wymusić kolizję. Andrzej to chłop z anielską cierpliwością, ale krótką.

Przy następnym wyprzedzaniu Pana od Toyoty, Andrzej wiedząc co się święci, dodał zwyczajnie gazu i z uśmiechem maniaka pokazał zęby.

Kamper ma dwa zderzaki, jeden plastikowy zewnętrzny i drugi grubości szyny kolejowej, który jest częścią podwozia, schowany pod tym plastikowym, nikt nie wie kto go tam dospawał, ale jest i sprawdził się świetnie.

Toyota skończyła w większości bez bagażnika i w barierkach, przód i tył dosyć skasowane, pan kierowca nie był zbyt zadowolony i ochoczo zgodził się na wezwanie policji, gdy tylko odmówiliśmy zapłacenia mu łapówki oraz spisania, że to nasza wina, i zgodzimy się pokryć wszystkie koszty.

Przyjechała najpierw laweta (no bardzo zabawne), piętnaście minut później patrol Policji.

Cóż, pan Toyka był bardzo wyszczekany, do czasu aż Andrzej przyniósł laptopa i panom policjantom zaprezentował całe 15 minut wymuszania z premedytacją, raz za razem.

Pan Toyka stracił prawo jazdy bo okazało się, że ma 8 punktów i z podobnych zachowań jest drogówce znany.

Andrzej pakując plastikowy zderzak do kampera mruknął tylko "warto było".

polskie_drogi

Skomentuj (47) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 678 (742)

#31601

przez Konto usunięte ·
| Do ulubionych
Gdybym mówił językami ludzi i aniołów, a miłości bym nie miał...
Tyle, ze miłość niejedno ma imię. Oj, niejedno...
Czasem bywa wesoło. No - jak komu...

Siedzę w Izbie Przyjęć, w szpitalu pod egidą Aresa, praktyki studenckie. W korytarzu zamieszanie: załoga karetki z wyraźnym wysiłkiem taszczy nosze, na których spoczywa, przykryty prześcieradłem, pokaźny pakunek. Z daleka wygląda, jak spory zawodnik sumo. Z bliska: dwoje młodych ludzi, płci przeciwnych, bądź co bądź. Leżący piętrowo. Przykryci prześcieradłem. O kolorach oblicza wyraźnie wskazujących, że ich przodkowie ganiali bizony po prerii...
Słowem - klasyczne uwięźnięcie. Pani się zestresowała i postanowiła przytrzymać partnera ciut dłużej. No, może postanowiła to nadużycie semantyczne. Bo żadne prośby zakleszczonego Romeo nie dawały rezultatu. Toteż wezwali ratowników. I dzielnie znosili podejrzane kaszlnięcia i skowyty dobiegające z najbliższego otoczenia. Poszedłem za nimi na blok operacyjny. Tam przełożono zgrany tandem na stół i do akcji wkroczyli fachowcy. W osobach Chirurga i Anestezjologa.

Najpierw ten pierwszy:
- Pani się rozluźni, pomyśli o czymś miłym, to kolega wypadnie...
- Łatwo panu mówić!!!
No faktoza...
Ale próbuje jeszcze raz. Tym razem, razem z chirurgiem, wpadli na myśl, że zblokują nerw sromowy zastrzykiem, co powinno zakończyć walkę.
Ba... Ale jak tam dotrzeć?
Za chwilę anestezjolog zanurkował w okolice areny rozkoszy. Już sam widok doktora, który układa się w pozycji trzeciego do orgii, wywołał w nas dziki rechot. Ale kiedy młodzianek z przerażeniem zakrzyknął:
- Panie, tam nie, weź pan tą igłę, to moje jaja są!!! -
Cała załoga tarzała się po podłodze ze śmiechu...
Po długich rozważaniach, anest stracił opanowanie. Uśpił dziewczę, my wyciągnęliśmy (oczywiście pod ramiona) nieszczęsny korek wraz z właścicielem. Koniec sprawy.

Koniec? Ano pogotowiarze, w amoku, zapomnieli wziąć z domu jakiekolwiek ubrania poszkodowanych... Którzy siedzieli zawinięci w służbowe prześcieradła. Dobiło ich pytanie pielęgniarki, tego wieczora ewidentnie wulkanu intelektu:
- Czy mają państwo pieniądze na taksówkę?
Odpowiedź młodego - bezcenna:
- A gdzie, pani zdaniem, mielibyśmy je schować?

Na drugim biegunie - szczyt perwersji i złego smaku.
Dyżur. SOR. Sobotnia noc - obfitująca w konsumentów, pobitych i całą śmietankę towarzyską mojego miasta.
Wjeżdża karetka. Na noszach pan, koło pięćdziesiątki. Brudny, sponiewierany, szlochający jak skrzywdzone dziecko..
Dorosły facet łkał w głos, nie mogąc wydobyć artykułowanego dźwięku.
Potem zaczął mówić.
A załodze poopadały żuchwy.
Pan prezes był na spotkaniu biznesowym. Które przeciągało się do nocy. A że był ludzkie panisko, odprawił kierowcę i samochód służbowy - po co chłopak ma nocować w aucie?
Koło drugiej w nocy meeting dobiegł końca.
Prezes postanowił udać się do domu spacerkiem - piękna noc, lato, okazja przetrzeźwieć...

W połowie drogi wypadło iść przez park. Zamieszkały, jak się okazało, przez sześciu zmenelałych zwyroli.
Którzy, za nic mając majestat prezesa, wtłukli mu solidnie, obrali z portfela, zegarka i komórki, a potem... zgodnie i pospołu, w sześciu biedaka wydupcyli...
Jak się możecie domyślać, straty materialne okazały się niczym wobec tak nagłego i brutalnego pogwałcenia drogi przez pięćdziesiąt lat jednokierunkowej...
I chociaż obrażenia fizyczne łatwo dało się zaopatrzyć, prezes wymagał dłuższej psychoterapii.
Tak to upadła teza, że spacery służą zdrowiu...

służba_zdrowia

Skomentuj (100) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1368 (1466)

#36701

przez Konto usunięte ·
| Do ulubionych
Piekielna rodzina i piekielny sędzia z prokuratorką.

Opiszę wam co mi zafundowała rodzina, by rodzeństwo miało lepiej. Sedno tej sprawy to to, że brat się dogadał z rodzicami iż zamienią się mieszkaniami. Brat pójdzie na 3 pokoje, a rodzice na kawalerkę. Tylko jest/był/jeden problem, JA zameldowany i mieszkający po powrotach z trasy.

Jako kierowca zestawu, potocznie TIRA, 90% czasu spędzam za granica i za kierownicą, po kilka tygodni. O alkoholu można wtedy tylko sobie pomarzyć.
Ale jak wreszcie wracam do domu na parę dni, to chcę odpocząć.

Było to w zeszłym roku w sierpniu, osłupiałem trzymając urzędowe pismo, wezwanie do prokuratury na przesłuchanie.
....wzywa się pana....w sprawie nadużywania alkoholu do złożenia wyjaśnień...".
I dalej: "Strona wezwana może być za nieusprawiedliwione niezastosowanie się do wezwania ukarana grzywną...".

Po 8 miesiącach znam już sposób jak pozbyć się członka rodziny z domu, ba nawet go ubezwłasnowolnić!!!
To był początek moich problemów z alkoholizmem, którego nie było.
Zdziwienie szybko minęło.
Przyszła seria upokorzeń.

Pierwsze z nich - zeznania w Prokuraturze.
Pani prokurator z miną "ty metylu, wyrobię premię na twojej sprawie", przepytała mnie i po wszystkim myślałem, że to już koniec. Niestety to był początek.
Przyszło następne wezwanie na sprawę w sądzie rejonowym, o zastosowanie przymusowego leczenia odwykowego. No i się zaczęło.

Na sprawie odczytano, że moja matka zeznała iż od 20 lat pije alkohol ciągami, co 2 dni, itd. Że po spożyciu jestem agresywny, rodzina się mnie boi.
Jestem typem „domatora” (nie lubię bezproduktywnego łażenia po klubach, wolę obejrzeć film albo porozmawiać ze znajomymi przez sieć) w weekend (zwykle w sobotę) starałem się zrelaksować. Wyglądało to tak, że wypijałem 3-4 piwa, siedząc cały czas w moim pomieszczeniu, słuchając muzyki, oglądając filmy. Zeznania matki to jedyne dowody, lecz co to dla prokurator A. Od początku jestem zastraszany, obrażany na sali sądowej, wyszydzany, nakłaniany do wymeldowania się z domu. Sprawa zakończyła się skierowaniem na badania.

Po powrocie z zagranicy po 7 tygodniach zostaję aresztowany, skuty jak bandyta i przewieziony na komendę. Tam czekam ok godziny na więźniarkę. Zostaje przewieziony do do Rodzinnego Ośrodka Diagnostycznego na przymusowe badania.

Kolejne upokorzenie:
Denerwowałem się, ale kto by zachował stoicki spokój po aresztowaniu.
Pytania zadawane przez psycholog panią udającą przyjazna mi osobę są podchwytliwe. Kiedy pan pierwszy raz spróbował alkoholu? A kto to pamięta?? Pewnie ok 18 roku życia.
W opinii pacjent nie pamięta. Niedbale pisząc na wyrwanej kartce kredką, lub ołówkiem.

Badanie u psychiatry:
Zostałem potraktowany ja zwierzę, zważony, wzrost, 3 pytania - dużo piję?=nie, często?=nie. ile piję?=2-3 piwa raz po raz, lampkę, dwie wina z kobietą...
Teraz zastanawiam się, czy to nie było właśnie pytanie z gatunku podchwytliwych, na które prawidłowa odpowiedź brzmi: "Co to znaczy od kiedy? Ja nie piję.", czy coś...
Zapisano w opinii: "Spożywa głównie piwo i wino.
Stan psychiczny: świadomość jasna, orientacja pełna, napęd wzmożony, nastrój także, mowa prawidłowa, uwaga pamięć prawidłowa. Funkcje intelektualne w badaniu orientacyjnym w normie.
Wniosek:
Na podstawie akt zeznań matki badanego stwierdzamy zespół zależności alkoholowej!!!
Wskazuje na to przymus picia, utrata kontroli nad piciem, picie ciągami!!!
Winien podjąć leczenie ambulatoryjne, w wypadku nie podjęcia w trybie stacjonarnym /zakład zamknięty/.
Wykorzystano przeciwko mnie wiedzę o konflikcie rodzinnym (który istnieje od wielu lat).
W opinii kilkukrotnie biegli powołują się na akta: "Z akt wynika, że badany ma trudności z powstrzymywaniem się od rozpoczęcia spożywania alkoholu oraz zakończeniem już rozpoczętego picia, co wskazuje na utratę kontroli i przymus picia, czemu opiniowany stanowczo zaprzecza.
Zaprzecza wszystkim danym z akt sprawy, jest poirytowany każdym pytaniem, dotyczącym spożywania przez niego alkoholu".

Co było w aktach sprawy, jakie "dane"?
Zeznania mojej matki.
- Cała wizyta trwała 5 minut. Po tym czasie ci ludzie wydali opinię, która może zaważyć na całym moim późniejszym życiu!!!
Gdybym dla świętego spokoju podjął leczenie, stracę uprawnienia i możliwość dalszej pracy. Kto zatrudni pijaka?? W pracy muszę mieć nieposzlakowaną opinię. Gdybym poddał się i dał zamknąć w psychiatryku..., lepiej nie myśleć. Musiałem walczyć.

Na sprawach jestem zastraszany, że mogę zostać zamknięty w ośrodku na okres 2 tygodni, a jak sędzia zechce to nawet na 6 miesięcy w celu kolejnych badań, mających stwierdzić czy jestem osoba uzależnioną od alkoholu. Z własnej woli chodziłem co dzień na policję w celu przebadania na alkomacie, by mieć jakieś dowody, że nie jestem osoba uzależnioną. Po niecałym miesiącu usłyszałem od policji że mam wyp..., bo oni już mnie badać alkomatem nie będą, a problemy zaczęły się po ok 7 dniach chodzenia - widocznie prokuratorka się dowiedziała i nakazała utrudniać mi życie.

Np. czekałem po 1.5 godz na badanie alkomatem, później nie chciano mi wydać wydruku. Po kolejnej entej wizycie na alkomacie, pod domem już na mnie czekali i pościg jak w amerykańskim filmie, mało mnie nie potrącili na parkingu, z takim impetem idiota w niebieskim berecie wjechał. Zostałem zapakowany do suki i przez radio, że zatrzymano pijanego i apiać curyk na alkomat wynik 00. Na zażalenie wysłane do Prokuratury w Bydgoszczy, o bezprawne zatrzymanie i doprowadzenie (dla mnie to było aresztowanie, w końcu skuty byłem), otrzymałem odpowiedź, że nie stwierdzono by doszło do przekroczenia uprawnień art.7 k kodeksu postępowania cywilnego oraz art. 26 ustawy o wychowaniu w trzeźwości i przeciwdziałaniu alkoholizmowi. Bo biegli stwierdzili u mnie zespół zależności alkoholowej.

Każda instytucja do której zwracam się o pomoc, powiela błędnie wyciągnięte wnioski i sugeruje się tylko zeznaniami mojej matki w aktach, nie zwracając uwagi na brak jakichkolwiek dowodów wskazujących na uzależnienie z mojej strony. Wydruki z policyjnego alkomatu nie są dowodem dla sędziego, mimo że chodziłem tam prawie cały miesiąc aż odmówiono mi dalszych badań alkomatem.
Przedstawiane przeze mnie argumenty oraz dowody nie są wcale brane pod uwagę. Odnoszę wrażenie, że zostałem skazany już na początku sprawy, co jest dla mnie niezrozumiałe, gdyż to sąd powinien być bezstronny i udowodnić mi winę, a nie ja muszę bezskutecznie jak na razie udowadniać swoją niewinność. Być może jest to zemsta panie prokurator za skargę którą na jej działania napisałem.

Odbyła się kolejna rozprawa i kolejne upokorzenia.
Przesłuchanie biegłej A.
Brak słów, zrobiła ze mnie furiata, który na badaniach wedle niej krzyczał, był agresywny, itd. Na moje pytanie dlaczego w takim razie nie wezwała policji, która jest piętro niżej, żadnej sensownej odpowiedzi. Podczas zeznań, pseudo lekarski psychologiczny bełkot. Myślą, że im bardziej książkowo, tym lepiej. Ogólnie same kłamstwa. I tacy ludzie są biegłymi?? Terapeutami??
Przerost ambicji.

Władza nad losem człowieka w długopisie trzymanym w ręce.
Znów usłyszałem, że mogę wylądować na oddziale zamkniętym za kwestionowani opinii biegłych, by tam po miesiącu na przykład obserwacji (pewnie polegającej na szprycowaniu delikwenta), orzeczono czy jestem uzależniony od alkoholu.
Oraz, że mogę stracić licencje do wykonywania zawodu.

Wyobraźcie sobie teraz:
- A gdybym ja złożył doniesienie na swojego sąsiada na przykład. Napisał na was, że jesteście alkoholikami. Też byście zostali wysłani na badania? Najprawdopodobniej tak.
- Każdy wniosek, który jest kierowany do np. Prokuratury, Gminnej Komisji Rozwiązywania problemów Alkoholowych (piękna nazwa nie prawda??), jest kierowany dalej. Dopiero biegły psychiatra z psychologiem stwierdzają, czy dana osoba wymaga leczenia.
I tak są bardzo bardzo zasmuceni i że kiedyś było o wiele lepiej, bo w ogóle było o niebo łatwiej zamykać ludzi na przymusowym odwyku niż teraz...
- Nie ma żadnej selekcji, żeby oddzielić wnioski ewidentnie bezzasadne.
Sprawa ciągnie się nadal od 11 miesięcy.

Gdybym nie miał nowego nie bojącego się sądu, lub będącego w układzie przedstawiciela prawnego, zostałbym skazany na leczenie zamknięte, bez dowodów. Ale na szczęście przedstawiciel, z moją mała pomocą, nie bojąca się powiedzieć że sędzia (który prawie wpadł po tym w szał, wykazując prywatne zaangażowanie ,brak profesjonalizmu zawodowego, na kierunkowanie świadków, by odpowiadali na nie korzyść itd, ogólna żenada na sprawie, gdy sędzia bardzo podniesionym głosem neguje to iż nie jest bezstronny, przepisy prawa itd/, nazwijmy go Kłamcą, zapomniał chyba o tym, że powinien być obiektywny. A jak można zinterpretować wypowiedź sędziego, cytuję: - kierowcy tirów (totalna nieznajomość tematu, opierająca się pewnie na oglądaniu tv i tirówkach? TIR to umowa międzynarodowa dotycząca przewozów towarów), wszyscy wiedzą, że kierowcy tirów nie piją, ale CHLEJĄ!!!
Ponownie mnie straszył, że jak zechce, to mnie zamknie w psychiatryku nawet na 6 miesięcy na obserwacje.

Utemperowała go pani, za próby ponownych działań na moją szkodę. I mogę potwierdzić iż po prostu pan sędzia zachował się po chamsku, kompletnie nie profesjonalnie, uraziło jego ego iż ktoś kwestionuje to co on na SWOJEJ SALI SĄDOWEJ ROBI!!! Ale po ponownych upomnieniach zauważył, iż nie ma do czynienia z kimś, kto się boi jego krzyków (bo ma za sobą PRAWNE PRZEPISY!!) i pewnie po rozprawie z prokuratorem rozmawiał typu, no teraz będzie już dym i co teraz?
Ja dzień przed rozprawą dostałem tel z kancelarii, że może bym wpadł jeszcze coś obgadać. Chyba mam namierzany tel albo coś, bo jak wyjadę, to mam od 6mcy policję na plecach. A nr ode mnie telefonu zażądali. Jak mówiłem, że na mnie polują, to w sumie nie bardzo wierzyli w kancelarii.

I jak podjechałem przed sprawą pod kancelarię, nagle światła, syreny, normalnie film amerykański. Od razu alkomat, oczywiście 00. Trzymali mnie z 30 min i adwokat to widział. Co w końcu uwiarygodniło mu iż jestem zastraszany przez policję. Teraz mam jak bandyta kuratora!! Sędzia oczywiście mnie straszy,ł że jak przyjdzie, a mnie nie będzie to.....
Pod wieczór miałem propozycję pracy, ale musiałem odmówić, bo jako niekarany nie mogę pracować, czekając na kuratora, który nie wiadomo kiedy i o której przyjedzie, itd, bo znowu jak poprzednio bandytę ze mnie zrobią, który po 7 tyg ciężkiej pracy wraca do pop... kraju i wpada policja, skuwa kajdankami i pokazuje wszystkim ZŁAPALIŚMY BANDYTĘ. A okazuje się, że słowa sędziego są tyle warte co... jak nie są na papierze zapisane!!! Tak nie ma sprawy, polecony przyjdzie, pana nie ma, to żadnych sankcji nie będzie. Żadnego poleconego nie było, ale policja się wykazała. I ten sam kłamca co obiecywał, że jakby co podpisał że mają mnie aresztować. Brak słów na tych ludzi. Władza uderza do głów!!

Kolejna rozprawa za ok 6miesięcy.Do tego czasu czekają mnie badania w psychiatryku, wizyty kuratora, a do pracy wyjechać nie mogę, bo jak mnie nie będzie znowu, każą mnie aresztować. Zerwałem kontakty z rodziną, chyba to nikogo nie dziwi oprócz sędziego i prokuratora. Brat będąc pupilkiem mamusi, nawiasem mówiąc chorej psychicznie wedle mnie i wielu ludzi, rozpuszczony jak dziadowski bicz, roztacza rządy, chcąc przejąc z majątku rodziców/ojca/jak najwięcej się da. Jest działka z domkiem, już podobno mu obiecana, garaż murowany, z którego po prostu wyp... ojca samochód i parkuje swój. Ale to nic w porównaniu z jego chamstwem i bezczelnością do jakiej jest zdolny.

Wracam z trasy, wchodzę do garażu, a tam połowy moich i ojca rzeczy nie ma. Farby do samochodu, części, itd wszystko pooooszło w piz...du. Bo brat od swojej Piekielnej połowicy poprzywoził jakieś badziewie z wystawek i nie było na to miejsca. Więc wyp... co szło żeby wstawić i do mnie - zabierz rower, bo nie mogę Piekielnicy roweru wstawić. Myślałem że go ....
Jeszcze mam oszczędności na trochę ale topnieją, a i samochód się prosi o warsztat. Pracowałem ciężko, nikomu w drogę nie wchodziłem, zniszczono mi życie i być może karierę zawodową.

Opary absurdu aż dławią, zastanawiam się, pod którym mostem będzie mi najwygodniej, gdy skończą się pieniądze. Może stonka zasponsoruje mi jakiś duży karton na zimę?

patologia w sądach i prokuraturach

Skomentuj (204) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1505 (1611)

#1912

przez ~Marian ·
| Do ulubionych
Przychodzi klient chcący zakupić radyjko do swojego nowego golfa. Po dłuższych oględzinach ekspozycji zaczepia sprzedawcę (młody chłopak 2 miesiące w firmie) i pyta:
- Może mi pan, wyjaśnić kilka rzeczy?
- Oczywiście, w czym mogę pomóc?
- Tutaj jest napisane, że radio ma RDS (radio data system), co to jest??
- Radio do samochodu.

RTV EURO AGD

Skomentuj (1) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 482 (584)

#15414

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Do tej pory żerowałem tylko na Waszych opowieściach ale przyszedł czas co by zapodać coś od siebie. Opowieść będzie nieco długa ale postaram się napisać ją tak abyście doczytali ją do końca.
Połowa lat ′90 (dokładnie rok 1995). Wśród mojego rocznika była wtedy bardzo popularna marka sprzętu Audio Video o nazwie P...-T.... Również i ja miałem sprzęt grający tejże firmy. Oprócz wieży kupiłem również słuchawki, które niestety po 2 miesiącach użytkowania uległy uszkodzeniu z powodu wady fabrycznej. Tak więc wziąłem kartę gwarancyjną i znalazłem punkt naprawy, przepraszam "Autoryzowany Serwis" tejże firmy na ul. Piekielnej, sprzęt do pudełka, gwarancja w kieszeń i jedziemy.

Dotarłszy na miejsce zastałem wielce znudzonego Jaśnie Pana Serwisanta [JPS] grającego w jakąś grę.
[Ja] Dzień dobry.
[JPS] (po kilkunastu sekundach) - słucham
[J] - przyniosłem słuchawki do naprawy gwarancyjnej
[JPS] - pokaż
Położyłem sprzęt na ladzie, JPS ogląda po czym pyta:
[JPS] - a gdzie paragon?
[J] (z oczami jak stare pięciozłotówki) - jaki paragon?
[JPS] - muszę mieć paragon z ceną zakupu, inaczej nie przyjmę.
[J] - nie mam paragonu, myśli Pan, że trzymam coś takiego?
[JPS] - może być zaświadczenie ze sklepu (WTF!?!)

No cóż, nie będę się kłócić, sprzęt pod pachę i jedziemy do sklepu. Na miejscu wyjaśniłem co i jak a Ekspedientka pyta - przypadkiem nie dla serwisu P.T. na ul. Piekielnej?
[J] (zaskoczony) - owszem, a skąd Pani wie?
[E] - nie jest Pan pierwszy...

No nic, dostałem zaświadczenie ze sklepu (z pieczątką, a jakże) i jedziemy z powrotem do "Autoryzowanego Serwisu".
[J] - przyniosłem sprzęt i zaświadczenie ze sklepu
[JPS] popatrzył, usiadł do komputera i zaczął stukać w klawisze. Po 10 minutach podaje mi potwierdzenie przyjęcia sprzętu do serwisu. Patrzę i widzę "wyposażenie dodatkowe: brak" a w pudełku oprócz słuchawek leży jeszcze przejściówka 3,5 - 7 mm, następnie "wartość sprzętu: X zł" gdzie X wynosiło ok. 20% ceny widniejącej na zaświadczeniu ze sklepu. Pokazuję to [JPS] i pytam skąd taka wartość i gdzie się niby podziała przejściówka? Ten patrzy na mnie i nie wie co powiedzieć, no nic..
[J] - to kiedy mogę się zgłosić po nowe słuchawki ?
[JPS] - SŁUCHAM ????
[J] - To jest naprawa gwarancyjna, sprzęt uległ uszkodzeniu w wyniku wady fabrycznej (pękł pałąk w skutek wadliwego odlania go w formie wtryskowej - zdarza się) tak więc zgodnie z gwarancją przysługuje mi nowy sprzęt.
[JPS] - Nic podobnego, my to odsyłamy do Niemiec do naprawy.
[J] - To proszę obejrzeć kartę gwarancyjną.
[JPS] otwiera kartę, a tam na pierwszej stronie wstemplowane wielkimi wołami "W RAMACH NAPRAWY GWARANCYJNEJ WYMIANA NA NOWY EGZEMPLARZ"
[J] - to kiedy mogę się zgłosić ?
[JPS] - proszę przyjść za tydzień.

No i się zaczęło...

1 wizyta (po tygodniu a jakże) - "nie mamy, proszę przyjść za tydzień"
2 wizyta (kolejny tydzień) - "nic nie wiemy, proszę przyjść za tydzień"
3, 4, 5 wizyta - jak wyżej - Sprzętu nie ma, nic nie wiedzą i krótko mówiąc "Nie zawracaj mi Pan d..."

W międzyczasie podczas kolejnej wizyty byłem świadkiem jak mój JPS zbierał joby od pewnego małżeństwa, które przyniosło kamerę. Z tego co zdążyłem się zorientować owa kamera wpadła do wody (na szczęście ostatniego dnia urlopu) i owi ludzie chcieli tylko aby jak najszybciej wyjąć z niej kasetę co by ocalić film. Jak się okazało JPS przyjął sprzęt po czym wrzucił go na półkę, na której owa kamera przeleżała 3 tygodnie z kasetą w środku, oczywiście filmu już nie udało się ocalić bo taka czynność jak wyjęcie kasety przerastała możliwości JPS.

Ale wróćmy do mojej historii. Kiedy po raz siódmy (!) zawitałem do serwisu i znowu usłyszałem starą śpiewkę, stwierdziłem, że czas już zakończyć ten żałosny spektakl. Po wyjściu pojechałem na uczelnię, na której wówczas pracowałem, po czym usiadłem do komputera i napisałem długiego maila opisującego całą sytuację (po angielsku rzecz jasna), dołączyłem skany karty, zaświadczenia ze sklepu i zapytałem, czy tak pracuje Autoryzowany Serwis, po czym wysłałem wszystko do siedziby centrali firmy w Kraju Kwitnącego Drzewa. Dla przypomnienia - był rok 1995 - o Internecie słyszało baaardzo niewielu ludzi, a z tych co słyszeli, jeszcze mniej miało do niego dostęp. Traktowałem to wszystko bardziej jako upust mojej frustracji ale efekt tego maila przerósł wszystkie moje oczekiwania.

Przyszedł dzień kolejnej wizyty w Serwisie. Wchodzę i widzę swojego JPS, któremu na mój widok wyraz twarzy z "Czego tu szukasz gówniarzu" zmienił się na "Błagam tylko mnie nie bij". Nie zdążyłem nawet niczego powiedzieć jak JPS zaczął trajkotać, że słuchawki już są do odbioru tylko trzeba się udać do centrali firmy na ul. Anielską.
[J] - Przyszedłem po odbiór sprzętu i nie zamierzać nigdzie jechać. Tu go oddałem i tu go chcę odebrać.
[JPS] - Tak, tak, oczywiście, kolego Pana tam zawiezie - po czym woła jakiegoś innego gościa, który podwiózł mnie służbowym samochodem do centrali po czym powiedział abym skontaktował się z dyr. X

Ja w lekkim szoku myślę sobie WTF!??, ale nic idę tak jak mi powiedział. Wchodzę do Centrali a tu szmery, gajery, sekretarki, telefony, faxy, sraxy itp.. Stoję jak wryty aż jakaś sekretarka [S] spytała w jakiej sprawie do nich zawitałem.
[J] - Ja do dyr. X
[S] - A w jakiej sprawie ?
[J] - W sprawie słuchawek
[S] - (z oczami jak stare pięciozłotówki) - słucham???.....
[J] - Skierowano mnie z serwisu na ul. Piekielnej, powiedziano mi że dyr. X jest poinformowany o całej sprawie.
[S] dzwoni do X i mówi co i jak, spojrzała na mnie jakimś dziwnym wzrokiem po czym kazała mi zaczekać.

Nic, usiadłem i czekam. W międzyczasie zobaczyłem swojego kolegę z osiedla, który jak się okazało pracował tutaj. Niestety nie zdążyłem z nim pogadać bo właśnie pojawił się dyr. X, zapraszając mnie do gabinetu. X usiadł, długo przepraszał mnie za całe zamieszanie po czym wyjął z szafy najnowszy (i jednocześnie najdroższy) model słuchawek owej firmy, wypełnił kartę gwarancyjną, podstemplował, podpisał i wręczył mi całość życząc tym razem bezawaryjnej pracy.
Wyszedłem na ulicę w ciężkim szoku próbując poskładać całą tą sytuację. Cały czas miałem wrażenie, że to sen, ale trzymane w ręku słuchawki jednoznacznie mówiły, że to stało się naprawdę. A całą prawdę poznałem kilka dni później gdy w sklepie na osiedlu spotkałem owego kolegę, który sam zapytał mnie o wizytę u dyr. X (który notabene okazał się jego bezpośrednim przełożonym). Opowiedziałem mu całą historię, aż doszedłem do momentu wysłania maila. W tym momencie kolega przerwał mi:
[K] - więc to ty wysłałeś tego maila do Kraju Kwitnącego Drzewa ?
[J] - Ja, a bo co ?

Okazało się, że gdy mój mail doszedł do Centrali korporacji wywołał tam istne piekło. Już samo to, że w roku 1995 kiedy Internet nie był jeszcze dostępny zwykłym śmiertelnikom, dostali maila od zwykłego klienta był nie lada sensacją. Jednak moja historia (poparta skanami dokumentów) spowodowała, że Centrala korporacji w trosce o zadowolenie klienta (jak to stwierdzili) zażądała szczegółowych wyjaśnień od Centrali w Polsce, która z kolei zażądała wyjaśnień z Serwisu. Gdy cała sprawa wyszła na jaw Centrala korporacji zwolniła polskiego dyrektora ds. technicznych za "brak dbałości o dobro klienta" (tak podobno się wyrazili) po czym wydali polecenie aby jak najszybciej załatwić sprawę z klientem (stąd owe najdroższe słuchawki). Na dokładkę dwa tygodnie później "Autoryzowany Serwis" na ul. Piekielnej zamknął swoje podwoje i już więcej ich nie otworzył.

W sumie nie wiem kto tu był bardziej piekielny: Jaśnie Pan Serwisant, który starał się wszystkim udowodnić swoją władzę czy Ja wysyłając jednego nic nie znaczącego maila za granicę? Do dziś nie wiem...

"Autoryzowany Serwis" P... - T...

Skomentuj (33) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 961 (1023)

#23037

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Teściowa.

Powinno wystarczyć, ale rozwinę.

Początkowo kobieta była wspaniała, przedstawiałam ją jako antytezę dowcipów o teściowych. Niestety, im bardziej się przekonywała, że "usidliłam" jej jedynego synka, tym bardziej pokazywała rogi. Jedna sytuacja szczególnie zapadła mi w pamięć.

Rzecz działa się dzień przed ślubem. Wesele organizowaliśmy w rodzinnej wsi męża. Całość odbywała się w wynajętej remizie z zapleczem kuchennym, kucharkami były Panie pracujące w szkolnej stołówce, zastawa wynajęta, wszystkie zakupy robiliśmy sami. Jednym słowem nie było nikogo "obcego" do obsługi, poszczególne osoby z rodziny były odpowiedzialne za różne części przygotowań i doskonale system ten się sprawdzał.

Wieczorem przed imprezą wszystko było przygotowane, w tym wynajęty namiot do tańców rozstawiony przed budynkiem i cały alkohol w chłodziarkach. Remiza mimo że kilometr od domu rodzinnego męża, położona na uboczu, więc głupotą byłoby pozostawić ją bez opieki. Padł więc pomysł/prośba aby nasz świadek zanocował w budynku. Na miejscu była toaleta, prysznic, a my byliśmy wyposażeni w łóżka polowe, ze względu na sporą ilość rodziny która od tygodnia pomagała w przygotowaniach. Świadek nie miał nic przeciwko. Dodam, że na co dzień mieszkał w akademiku, więc żadne warunki nie były mu straszne;).

Wszystko ustalone, jednak wieczorem dogadaliśmy się z mężem, że nasi znajomi mają dojechać koło 1 nad ranem, świadkowi można by dotrzymać towarzystwa, a wybycie z domu gdzie nocowało prawie 20 osób to też niezły pomysł. Ot, spędzimy sobie tą ostatnią noc "wolności" przy piwku z przyjaciółmi, a nie słuchając sześciu ciotek męża.

Koło 22 wszyscy w domu szykowali się do spania, w kuchni trwały ostatnie rozmowy, a my zaczęliśmy pakować łóżka do samochodu. Nagle z kuchni Wychodzi teściowa (T), robi wielkie oczy i jak nie wrzaśnie:

T: A CO WY TU ROBICIE?

Ja: A, bo pomyśleliśmy sobie, że zanocujemy w remizie, żeby (Świadek) sam nie siedział, zresztą znajomi jeszcze jadą...

T: ALE JAK TO TAK?
Ja:???

T (jednym ciągiem, bez przerw na oddech): JAK TO TAK MOŻE BYĆ? JAK WY ŚMIECIE? CZEMU NIKT MI NIE POWIEDZIAŁ? NIKT MNIE NIE SZANUJE! WŁASNEJ MATKI! JAKIM PRAWEM JA MAM NIE WIEDZIEĆ GDZIE MÓJ SYNEK SPĘDZA NOC? JAK TAK MOŻE BYĆ!

I tak w kółko, T we łzach, prawie włosy z głowy wyrywa, cała rodzina się na te wrzaski zleciała, moi rodzice z klasycznym "WTF?", mąż tylko wzdycha po to nie pierwszy raz jego mamusi coś odbiło (nawet wesele mieliśmy odwoływać przez nią, ale to inna historia).

Aby lepiej wydobyć piekielność sytuacji pragnę dwie rzeczy dodać:

Tak, nikt jej nie powiedział. Nie wpadliśmy na to, że powinniśmy. Oczywiście po spakowaniu samochodu poszlibyśmy powiedzieć wszystkim dobranoc, to nie miała być tajemnica ani ucieczka.

Po drugie, mój mąż miał wtedy 28 lat, od 14 roku życia mieszkał w internacie (wieś, nie było warunków do codziennych dojazdów do szkoły), potem na studia wyprowadził się do Warszawy, gdzie już pozostał na własnym gospodarstwie. Więc kobieta od co najmniej 12 lat nie miała pojęcia "Gdzie jej synek spędza noce".

Skomentuj (19) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 631 (713)

#69326

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Pojawił się nowy elektryk w firmie – Kolec. Został przydzielony do brygady kolegi. Po tygodniu testów w delegacji wrócił z opinią człowieka, którego prześladuje notoryczny pech, czasami promieniujący na współpracowników. Potem trafił pod moje skrzydła na kontynuację okresu próbnego. To, co los z nim wyprawiał w głowie się nie mieści.

Mogę z ręką na sercu potwierdzić, że nieświadomie rozsiewał wokół siebie aurę destrukcji, a jego anioł stróż był najwyższej klasy specjalistą utrzymując go mimo wszystko przy życiu. Nie zdarzył się jeden dzień, żeby wokół Kolca coś nie spadło, pękło, zawaliło się, utopiło w wapnie, błocie czy betonie, a on wychodził z tego bez szwanku, czasem tylko lekko ochlapany. Do tych zdarzeń absolutnie nie przykładał ręki, nie powstawały z jego winy, a jednak miały miejsce w jego obecności.

On natomiast podchodził do tych czasem niebezpiecznych sytuacji z pełną wyrozumiałością. Czasami wygłaszał swoją sentencję:
- No ja z tym żyję tyle czasu i przywykłem, to wy też możecie się nauczyć.
Normalnie jak w filmie „Pechowiec”.
Przekazałem prezesowi, że nawet gdyby nam dołożył egzorcystę do brygady, to i tak moje orły, sokoły nie chcą z Kolcem pracować.

Prezes – złoty człowiek – zaprezentował mu wizję przyszłości w krótkich, żołnierskich słowach:
- Kolec daję ci ostatnią szansę. Nie spier... tego!

Właśnie kończył się remont kapitalny naszej reprezentacyjnej sali konferencyjnej i tam skierował naszego bohatera do pomocy. Brygadzista wtajemniczony w obecność mocy nadprzyrodzonych towarzyszących nowemu pracownikowi, powierzał mu wyłącznie proste czynności porządkowe, upewniając się wcześniej dwa razy czy okolica jest bezpieczna.

Ostatnim etapem prac było umeblowanie sali. Wyglądało to tak, że ekipa zwoziła i ustawiała meble, a Kolec sam zostawał na miejscu doglądając całości, „bo tak będzie najbezpieczniej dla niego i dla sali”. Następnego dnia miało nastąpić uroczyste otwarcie połączone z bankietem, przy udziale miejskich oficjeli, przedstawicieli kurii i zaprzyjaźnionych przedsiębiorców. Nad przystrajaniem sali pieczę trzymała pani prezesowa. Przyniosła trzy kwietniki do powieszenia na ścianę, a z budowlańców zastała na miejscu wyłącznie Kolca. Poprosiła go o ich zamocowanie wykonując ogólnikowy ruch ręką (jeden gdzieś tu, drugi mniej więcej tam, a trzeci na końcu). Kolec uzbroił się w wiertarkę. Stanął przed ścianą długą na 4 metry, wysoką na 3,5 metra i wywiercił pierwszy otwór.

Z otworu chlusnął strumień gorącej wody pod ciśnieniem. Kolec w pierwszym odruchu zatkał go dłonią. Skutkiem tego dłoń doznała lekkiego poparzenia, a sikawka zmieniła kierunek ze środka sali na sufit. Do Kolca dotarło, że to jest tylko półśrodek, w dodatku cokolwiek bolesny. Skojarzył, że łatwiej będzie zamknąć zawór wodny. W poszukiwaniu obiegł sale dookoła wraz z przyległymi pomieszczeniami. Nie ma! Co robić? Portier będzie wiedział! Biegiem do niego. Na szczęście zawór znajdował się na portierni, sytuacja została opanowana.

I teraz wyobraźcie sobie jak wielkie fatum prześladowało tego człowieka.

Na ścianie o powierzchni 140 tysięcy centymetrów kwadratowych trafił bezbłędnie wiertłem o średnicy 10 mm w rurkę miedzianą 15 mm.

Skomentuj (105) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1063 (1091)