Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

Fahren

Zamieszcza historie od: 19 listopada 2011 - 0:00
Ostatnio: 24 kwietnia 2024 - 22:55
O sobie:

"Mniej więcej", to są dwa palce w d**. Jeden mniej, drugi więcej.

  • Historii na głównej: 61 z 126
  • Punktów za historie: 29158
  • Komentarzy: 2495
  • Punktów za komentarze: 17548
 

#10026

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Pracowałem w warsztacie, całkiem niezłym, kompetentna załoga, właściciel na poziomie – dawaliśmy radę.
Pewnego dnia pojawił się klient z terenowym autem, z silnikiem Diesla. Auto intensywnie dymiło na czarno przy przyspieszaniu.
Klient był z gatunku tych, którzy WIEDZĄ. Ekstremalny przypadek, z wydrukami z internetowych forów w ręku. Chciał, żeby mu wymienić końcówki wtryskiwaczy, które już miał ze sobą, był przekonany, że one są powodem awarii.
Na nasze nieśmiałe propozycje, że może jednak sprawdzimy co i jak wściekł się, zwyzywał od nieuków i kazał zawołać Szefa. Jemu poskarżył się, że robole i nieuki (jestem inżynierem) nie będą go pouczali i naciągali, on ma internet i WIE.
Szef przyjął zlecenie, ale kiedy klient się oddalił, kazał jednak sprawdzić auto. Jak łatwo się domyślić przyczyna była całkowicie inna, wtryski pracowały dobrze.
Szef kazał nic nie wymieniać – czekamy na klienta.

Klient przyszedł, pyta czy gotowe. Szef, że nie wymieniliśmy, bo w naszym warsztacie nie wymieniamy dobrych części na dobre – bo nie naciągamy klientów, a przyczyna awarii jest inna i nam w tej chwili już znana.
Klient stał się purpurowy, wrzasków i wyzwisk nie przytaczam, ale musiał poczuć się wyjątkowo dotknięty tym, że kwestionujemy JEGO-NIESKOŃCZONĄ-WIEDZĘ.

Na odchodnym niewzruszony Szef krzyknął, że znamy przyczynę awarii i jak klient ochłonie, to chętnie mu naprawimy.
Potem poswimmingował czas. Konkretnie jakiś tydzień.

Na plac zajeżdża znany nam już pojazd z czarnym dymkiem i piekielnym w środku.
Skruszonym. Idzie do Szefa i mówi, że jak jesteśmy tacy mądrzy, to mamy mu to naprawić.
Szef zażądał przeproszenia mechaników. Przeprosiny nastąpiły – klient musiał być już naprawdę zdesperowany.
Ok., otwieramy maskę, naszym oczom ukazuje się widok: wtryski z nowymi plombami (ktoś mu jednak założył te nowe końcówki – 200zł/szt), świeżutka, regenerowana pompa wtryskowa z plombami renomowanej firmy (1500zł plus montaż). A auto nadal dymi...
Wywiązał się dialog:
Szef do mechanika: – Andrzejku, napraw panu.
Andrzej wyjął z kieszeni kombinezonu mały śrubokręt, podszedł do auta.
A: Niech pan spojrzy... – Do klienta. - O tutaj jest przewód od intercoolera, ktoś nie dokręcił obejmy i jak turbina się załącza, to ciśnienie tędy uchodzi.
Andrzej dokręcił obejmę śrubokrętem – Gotowe.
Szef do Klienta: – Dziś był pan miły, więc naprawa gratis.
Mina tego człowieka – absolutnie bezcenna.

Pozdrawiam wszystkich czytelników internetowych mądrości. Przykręcilibyśmy mu to od razu, gdyby tylko pozwolił. Wolał jednak wydać ponad 2 tys. bo na forum pisało...

Wesoły Warsztat

Skomentuj (29) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1188 (1268)

#60778

przez Konto usunięte ·
| Do ulubionych
Jakiś czas temu zmarł mój ojciec. Jako że nie przepadam za operatorem komórkowym z plusikiem i uśmiechem, postanowiłem rozwiązać podpisaną przez ojca umowę. Zabrałem ze sobą wszystkie papierki i biegiem do salonu...
Akt zgonu zeskanowany, wysłany do centrali, zgłoszenie przyjęte do realizacji. Było piątkowe popołudnie, dla pełnej jasności...

W sobotę rano dzwoni telefon stacjonarny. Przedstawiciel operatora pyta o mojego ojca. W jakiej sprawie, zapytacie?
Ano żeby nie wypowiadał umowy, to mają dla niego super ofertę. Kiedy zapytałem, czy wiedzą, że abonent zmarł, usłyszałem że tak, ale takie mają procedury.
Szlag mało mnie nie trafił tydzień po pogrzebie...

Skomentuj (12) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 659 (693)

#22568

przez Konto usunięte ·
| Do ulubionych
Skoro mnie nie wyklęliście za szczerość w poprzedniej opowieści, ujawnię jeszcze jeden z wielu wieczorów w Ratunkowym.
Tym razem mniej zwykły: tak zwany długi weekend...
W naszym kraju to zjawisko kojarzy się niezwykle pozytywnie: kombinując kilka dni urlopu można wyjechać na dwa tygodnie, a przede wszystkim PIĆ, PIĆ....
Już dawno stwierdziłem, że pomyliłem powołania. Gdybym zamiast użerać się z chorymi (czasem) obywatelami otworzył sklepik monopolowy, jeździłbym wozem za pół miliona i mieszkał w rezydencji...
Ale otwórzmy szafę i mówmy do rzeczy.

Sobota. Noc już ciemna, ale moje miasto nigdy nie zasypia. Co najwyżej traci przytomność...
Kolega z pogotowia chirurgicznego uszczęśliwia mnie typową dla niego i takiego dnia darowizną: kieruje mi do wytrzeźwienia dwóch nieludzko narąbanych ludków. Na nic moje tłumaczenia, że od tego jest inna instytucja. Argumentuje, że obydwaj posiadają obrażenia mord - w tym jeden doznał ich podczas pobytu w szpitalu. Próbował wstać i podłoga podstępnie uderzyła go w twarz, rozcinając szlachetną facjatę i odbierając mu szanse w programie Tap Szpadl...
Cóż robić...
Kładę obydwu delikwentów na sali, zakładam cewniki do pęcherza, żeby mogli oddawać żółtą bez konieczności sprzątania, podłączamy płyny dożylnie i... Można by iść na zaplecze. Kawę spić i wytrwać do rana... Zwłaszcza, że jeden z ochlapusów, starszy gość, śpi słodko.
Niestety, jest i drugi. Piekielny jak....
Kibol. Tatuaże. Coś z metr pięćdziesiąt wzrostu. I drugie tyle ego, odhamowanego wódą...
Najpierw tylko mamrocze i próbuje wstać. Nosi go jak flagę na wietrze. A do tego cewnik jest przywiązany do łóżka...
Toteż uprzedzam, żeby dał spokój, bo sobie zrobi krzywdę.
Potem powtarza to pielęgniarka. I to jest element spustowy.
Zaczyna się drzeć. Wyzywa ją od najgorszych. Dziewczyna znosi to ze stoickim spokojem...
A on dalej swoje. Po pół godzinie próbuje wstać. Siada na wyrku i pięknym przewrotem w tył szusuje na podłogę.
Z zapartym tchem patrzymy na dyndające w powietrzu, wyrwane dwa wkłucia. Co lepsze, przy łóżku dynda cewnik, na końcu którego widać napełniony balonik... Który jeszcze przed chwilą siedział w pęcherzu wredniaka... Ale alkohol działa znieczulająco.
A potem...
Zaczyna składać dziewczynie propozycję. Seksualną. Bardzo wulgarną i baaardzo długą... I rozpina rozporek, żeby ją wprowadzić w czyn...
Tego nie wytrzymałem.
Przez czerwoną mgłę przed oczami widzę pojemnik, z którego wyjmuję rękawiczki. Zakładam.
Wtedy pielęgniarka rzuca do chlora komentarz, który doskonale podsumowuje sytuację:
- Na twoim miejscu udawałabym, ze nie żyję...
Podchodzę, żeby go położyć do łóżka, dostaję cios w klatkę...
A potem huk, łomot, krótki jęk i upragniona cisza...

Kiedy przyjechali Policjanci, gość leżał w pozycji embrionalnej i ssał kciuk... No poważnie... Dorosły kibol, agresor i Casanova pierwszej ligi...
Funkcjonariusz był do tego stopnia zdziwiony (znał kanalię doskonale, wielokrotnie przyjeżdżał do pobitej żony i dziecka), że spytał, co mu daliśmy, że tak zgrzeczniał.
Jak to co? Jedyne lekarstwo na chamstwo i agresję... Piąchopirynę.
W dawce mocno wyciszającej.

Wniosek?
Gwałtowna zmiana osobowości jest możliwa. Wymaga tylko odpowiedniego bodźca...

służba_zdrowia

Skomentuj (103) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1018 (1138)

#20768

przez Konto usunięte ·
| Do ulubionych
Opowiem Wam o białym piekle. Bo ratowanie nie zawsze jest zabawne. Czasem...
Zima. Na północy bywa straszna. Często wyglądacie przez okno i cieszycie się, że nie trzeba wychodzić z ciepłego mieszkania.
To była kolejna zima stulecia. Gdyby każda tak nazwana zasługiwała na to miano, żyłbym już kilkaset lat...

Ale ta była wyjątkowo sroga. Śnieg walił bez przerwy już drugi tydzień. Krajobraz za oknem jako żywo przypominał obrazki z Syberii. Dzieciaki przestały ujeżdżać sanki, bo przy tej grubości pokrywy jazda bez GPS mogła się skończyć ostatecznym zagubieniem.
A my na dyżurze. Modlimy się, żeby nie było konieczności wyjazdu w teren, na wieś, bo przy takiej pogodzie wszelkie wytyczne związane z czasem dojazdu nie miały zastosowania.

Niestety, dostaliśmy wezwanie. Wieś M., lokalny biegun zimna i strefa mroku. Nawet przy łagodnej zimie tam leżały hałdy śniegu, a wieczorami białe niedźwiedzie ryczały pod domami...
Wezwanie, niestety, dramatyczne: starszy pan zasłabł, leży siny, łapie ostatnie oddechy. Do tej pory okaz zdrowia.
No to ruszamy.
Na sygnałach, chociaż droga nawet w mieście pozwalała na rozpęd w stylu roweru...
Wyjechaliśmy za miasto i zdębieliśmy.
Po obu stronach drogi piętrzyły się zwały śniegu znacznie przewyższające karetkę...
Jechało się w tunelu. Tylko nad głowami widać było niebo, z którego z uporem godnym lepszej sprawy zasuwało białe obrzydlistwo.
Z wioski M. trzeba było skręcić w boczną drogę. I tam zaczął się dramat: o ile droga główna była odśnieżona na szerokość dwóch samochodów, o tyle na bocznej nie było mowy o mijance...

My nadal na gwizdkach, i modlitwa kolejna: żeby nikt nie zakorkował tego tunelu. Bo już tylko kilka kilometrów...
Do tego za nami jechał swoim autem syn pacjenta, który, nie bacząc na warunki, wyjechał i pokazywał nam drogę.

Oczywiście po jakichś dwóch kilometrach znalazł się wiejski Hołek, który pomimo ostrzeżeń uruchomił swojego Golfa pamiętającego uśmiech Breżniewa i postanowił dowieźć zapas płynnego leku na depresję spragnionym braciom i siostrom.
Oczywiście wpadł w poślizg, stanął w poprzek drogi. Ominąć go nie ma szans. Pług utknął wcześniej, próbując poszerzyć ścieżkę. Wojsko wezwane, ale musi się zorganizować i dojechać ciężkim sprzętem... Odrzucenie śniegu łopatami zajęłoby całej wiosce co najmniej godzinę. Nie mamy tyle czasu. Pacjent w ogóle nie ma czasu...
Nasz kierowca, mistrz opanowania, natychmiast wrzucił w starym Mercu wsteczny i "pognaliśmy" na sygnałach po własnych śladach... Dwa kilometry na wstecznym, w wąskim tunelu...
Zawróciliśmy na głównej i jazda drugą, okrężną drogą...
Niestety, na miejsce dotarliśmy głównie w celu pożegnania pacjenta...

Natomiast był to jeden z niewielu razów w mojej karierze, kiedy rodzina szczerze i spokojnie podziękowała za to, że próbowaliśmy. Że przebijaliśmy się pomimo braku szans. Bo w końcu po to jesteśmy.
A piekło może czasem mieć kolor anielski.

służba_zdrowia

Skomentuj (41) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1102 (1128)

#24323

przez Konto usunięte ·
| Do ulubionych
Padły słowa, że moje opowiadania straciły na piekielności. Co prawda nie wszystkie historie z ratownictwa da się tu opisać, ale - zgodnie z wolą ludu- upiekielniam się dzisiaj.

Często wola sądów i logika nie idą ze sobą w parze...
Pół biedy, jeżeli ktoś dostanie po tyłku finansowo - pieniądze to nie wszystko. Gorzej, jeżeli bezmyślność urzędników odbija się w sposób drastyczny na zdrowiu fizycznym i psychicznym obywateli.
Dramat zaczyna się, kiedy przez krótkowzroczność dorosłych cierpią ci, którzy bronić się sami nijak nie mogą: dzieci...

Dziś o jednym z bardziej dramatycznych wyjazdów, jakiego doświadczyłem.
Najpierw kilka słów o okolicznościach.
W wiosce, nieopodal mojego miasta, żyła sobie dziewczyna.
Od rozrywek nie stroniła, szybko też odkryła, że człowiek jest istotą rozdzielnopłciową.
Zaszła. Urodziła. I zostawiła śliczną córeczkę w szpitalu.
Ze szpitala dzieciątko odebrała babcia, która uczyniła z wnusi oczko w głowie. Karmiła, ubierała, rozpieszczała w miarę możliwości...
Wydawało się, że mała znalazła druga szansę na normalne życie.
Matka (w biologicznym sensie słowa) początkowo w ogóle nie odwiedzała córeczki. Bo i po co? Mieszkała w melinie na wsi, z konkubinem i jego braćmi.
Co dzień imprezy, wóda, rozrywka... Kto by tam pamiętał o swoich 23 chromosomach zostawionych jak zbędny bagaż?
Ano sąd pamiętał...
Najpierw orzekł, że matka ma prawo widywać córkę. To widywała. Czasami.
Potem, wyrokiem nieomylnym, dziecko było oddawane matce na weekend, tydzień, wreszcie dwa tygodnie.
Aż pewnego wieczoru, kiedy skończyła cztery latka, zaszła konieczność wezwania nas...

Dyspozytorka, naprawdę mądra dziewczyna, odbierając telefon nagle pobladła.
Wysłuchała prośby babci o radę: czy jest jakaś maść, którą można zatamować krwawienie z dróg rodnych u dziecka...
Babcia nie chciała karetki. Płakała, prosiła, argumentowała, że bandyci z meliny spalą jej mieszkanie...
Na szczęście, nasza dyspozycyjna wydobyła z niej adres.
I tu zaczął się problem... Kto pojedzie?
W takiej sytuacji nie obowiązywała kolejka.
Musiał pojechać najstarszy, najbardziej doświadczony i odporny...
Zgadnijcie, na kogo trafiło?
To był pierwszy raz, kiedy żałowałem, że tyle czasu już pracuję...

Jedziemy. Mieszkanie w bloku. Ale cały czas mamy nadzieję, że może to nie to...
Wchodzimy, mijamy zapłakaną starszą panią.
Ten obrazek, który ujrzeliśmy, mam na stałe wypalony w mózgu...
Na kanapie, na białym szlafroku leży bladziutka, spokojna dziewczynka. Od bieli wyraźnie odcina się spora plama krwi. Na udach widoczne zasinienia w kształcie męskich rąk...
Gdyby sprawca tego widoku był na miejscu, ani chybi cały zespół skończyłby karierę w ratownictwie... Za kratami.
Wezwany policjant też blady. Pyta, czy mają jechać po sprawcę...
Nie byłem pewny - wzięliśmy dzieciaka do szpitala.
Tam konsultacja ginekologa i pediatry i - niestety - potwierdzenie strasznej diagnozy.
Po pięciu minutach do wioski gnało na sygnale wszystko, co policja w mieście mogła wystawić, łącznie z radiowozami wycofanymi już ze służby.
Dojechali. Rozpędzili imprezę. Skuli bydlaka i przywieźli do aresztu.
A potem zaczęła się szopka.

Stary wyga i kryminalista, wiedział doskonale, co mu grozi. Toteż zaczął udawać świra...
I tu objawia się elementarne poczucie sprawiedliwości sił wyższych.
Najpierw zażądał psychiatry.
I trafił do kolegi, który tego feralnego dnia też miał dyżur w innej karetce...
I który wiedział doskonale, kto zacz i że symuluje.
Potem wezwał karetkę do aresztu.
Pojechałem ja...
Na koniec wezwał jeszcze raz, przed przeniesieniem do więzienia. Że nerwy, że trzęsie... Nic dziwnego.
Do kompletu, odwiedził go trzeci z ówczesnych dyżurantów...
Podał leki na uspokojenie i poradził, żeby nie spał na brzuchu...
Finał historii jest w sumie dość szczęśliwy dla ludzkości.
Po osadzeniu w więzieniu, po kilku tygodniach odnotowano samobójstwo więźnia poprzez powieszenie... Inni osadzeni widać nie mieli takich skrupułów, jak sąd...
Tylko...

Nie mogę zrozumieć, jakim trzeba być bezmózgiem, żeby, widząc całokształt sytuacji, porzucenie dziecka przez "matkę", wreszcie to, że babcia zgłaszała już dwa lata wcześniej podejrzenia molestowania dziecka, oddać bezbronnego malucha do gniazda zwyrodnialców?
I czy trzeba tragedii dziecka, żeby sąd wyszedł poza ramy definicji "matka" i "ojciec"?
Pewnie tak... Ale nie jestem sędzią. Na szczęście...

służba_zdrowia

Skomentuj (216) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 2681 (2739)

#20175

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Kuriozalna sytuacja sprzed tygodnia.
Co ważne, na co dzień poruszam się wielkim, 5,5 metrowym, 5 litrowym, amerykańskim krążownikiem sprzed 25 lat wyposażonym w ogromne, stalowe chromowane, niezniszczalne zderzaki.

Jechałem sobie z Dziouchą. Czekam na wyjazd "z bocznej". Główna dwupasmowa, dwukierunkowa. Jadę w lewo, więc muszę przeciąć prawy pas jadących w przeciwnym kierunku, by wskoczyć na swój. Widzę, toczy się z daleka żółte Seicento, ale jest daleko. Wciskam gaz i chcę ruszać. Gdy tylko wysunąłem "dzioba" Seicento przyśpieszyło - wyraźnie (i słyszalnie), aby z piskiem opon zahamować przed "rufą" mojego pojazdu. Nic się nie stało, ale oczywiście pisk opon był. Nie zareagowałem, bo miałem miejsce i czas na manewr, a Seicento celowo spowodowało zagrożenie. Spokojnie ruszyłem w swoim kierunku, jednak w lusterku widzę, że Seicento zawróciło i zaczyna mnie gonić.

Dojeżdżamy do świateł - czerwone.
Z Seicento wysiada "łepek" i rzucając *urwami na lewo i prawo drze się do mnie przez szybę, że "spowodowałem wypadek i że mam mu oddać kasę za opony, bo musiał ostro hamować". Dziewczyna moja się przestraszyła, jednak ja najspokojniej w świecie siedzę sobie, nie zwracając uwagi na gościa. Ten się drze i szarpie za klamkę. W końcu zielone, więc spokojnie ruszam. Gościu jedzie za mną i co rusz próbuje mi zajechać drogę. Jednak ja najzwyczajniej w świecie hamuję i jak ten już, już wysiada, to po prostu go omijam i jadę dalej. Jechał tak za mną kilka kilometrów. Moje Dziewczę przerażone. W końcu przyszło co do czego, że zaparkowałem sobie tyłem pod McDonaldem, a gość mnie zastawił od przodu i wyskakuje znowu z pyskiem. On też jechał z dziewczyną, ona to samo - zaczyna się drzeć, że "prawie ich zabiłem", "że opony nie są tanie", "że wypadek", również okraszając wszystkie wypowiedzi soczystym słownictwem. Wysłałem Moją do Mac′a i mówię do gościa:
- Przyśpieszyłeś.

Zostałem obrzucony nową porcją inwektyw. Moja wróciła z Mc i wsiadła do samochodu. Więc spokojnie mówię do człowieka:
- Odjedź, chcę wyjechać.
- Chyba cię poje*ało. Wzywamy policję. - Odpowiada.
W końcu złapał mnie za marynarkę. No to wsiadłem do swojego samochodu, odpaliłem, oparłem się moim stalowym zderzakiem o plastik Seicento i po prostu pomału je odsunąłem i wyjechałem. Jednak stanąłem koło pogniecionego Fiata i mówię:
- Dzwoń - teraz masz podstawy.
Zadzwonił. Przyjechała policja. Zaskakująco szybko. Po wysłuchaniu naszej SPOKOJNEJ wersji i krzyków tamtej parki, po wysłuchaniu Pani z okienka w Mac′u, gościowi wlepili mandat i punkty i zapytali, czy chcę wnieść oskarżenie. Stwierdzili, że miałem prawo ich przepchnąć, bo było to "ograniczanie wolności osobistej".
Przebadali jeszcze gościa alkomatem. Wkurzony w końcu pojechał.

Jaki z tego morał? Bez względu na wszystko, należy zachować zimną krew. A jeśli naprawdę wyjeżdżając z bocznej spowodowałbym zagrożenie i facet by miał jakąś rację? Podejrzewam, że policja i tak by przyznała mi tę rację, bo nie darłem się jak idiota i nie rzucałem *urwami na lewo i na prawo...

Okolice McDonalda na Przymorzu w Gdańsku

Skomentuj (21) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 584 (650)

#59695

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Sytuacja z 2013 roku. Stałem się wtedy posiadaczem używanego skutera. Prowadził się po prostu jak marzenie, ale te 45km/h do których było można się rozpędzić, o ile wystarczało na mieście w zupełności, to po za miastem było katorgą. Tak narodził się plan wymiany silnika w "Szerszeniu" i zarejestrowania go jako motocykl. Dawca o pojemności 125cc został zamontowany, wszelkie niezbędne modyfikacje poczynione (nawet te niewymagane prawnie, jak choćby wymiana hamulców na lepsze itp). O problemach przy rejestracji nie będę wspominał, to materiał na osobną historię.

Problem miałem z drogówką. Pomykałem sobie z miasta A do miasta B z przepisową prędkością, niewiele poniżej 90km/h. Panowie w niebieskich mundurach, jak to zwykle ma miejsce w takim przypadku, wyrośli jak spod ziemi (a dokładniej jak zza krzaka). Jeden starszy, wyglądający na takiego, który ma wszystko w zadku, oraz piekielny, młody, po którym było widać, że dopiero co zaczął i władza mu do łba strzeliła. Starszy zajęty był próbą dogadania się z kierowcą litewskiej ciężarówki, mi w udziale przypadł młodszy. Policjant chyba stwierdził, że nie ma sensu zawracać sobie głowy grzecznościami i od razu przeszedł do ataku:

[P]olicjant: Ile jechałeś?
[J]a: Nie wiem, to Pan ma radar.
[P]: 88km/h. Przekroczyłeś prędkość o 43km/h.
[J]: W terenie niezabudowanym dopuszczalne jest 90. Nie widziałem żadnego znaku informującego o ograniczeniu prędkości.
[P]: Już Ty dobrze wiesz o co chodzi. Dawaj dowód rejestracyjny, osobisty i ubezpieczenie.

No cóż, o ile mówienie na Ty mogłem jeszcze zdzierżyć, to takie rzucanie poleceń działa na mnie jak płachta na byka. Tryb "szatan i świnia" aktywował się we mnie samoczynnie.

Dla niezorientowanych czytelników nadmienię, że skuter nie oznacza z automatu motoroweru. Skuter może być także motocyklem, o dużej pojemności, zdolnym rozwijać duże prędkości, ale wtedy jest motocyklem i wymaga prawa jazdy kategorii A. Dodać trzeba, że osoby, które ukończyły 18 lat przed 18.01.2013 r. mogą jeździć motorowerem na dowód osobisty, chyba z tego względu właśnie policjant nie chciał ode mnie prawa jazdy. Sądził, że skoro klient porusza się skuterem, to znaczy ze jest to motorower (który zgodnie z prawem powinien mieć prędkość ograniczoną do 45km/h) i facet jeździ na dowód.

No cóż, ja się z władzą sprzeczał nie będę. Pan władza poinformował mnie o nałożeniu mandatu 300zł za prędkość, nie pytając nawet czy go przyjmuje i o zatrzymaniu dowodu za kierowanie bez uprawnień. Zniknął z moimi dokumentami w radiowozie, zaczął pisać, pisać, pisać. Wypisał mandat, zaczął pisać pokwitowanie zatrzymania dowodu i chyba w tym momencie zauważył na dowodzie rejestracyjnym magiczny napis "MOTOCYKL". Patrzy w ten dowód, patrzy, patrzy, oczy przeciera, patrzy, patrzy. Stary spojrzał mu przez ramię i jak nie ryknie dzikim, nieopanowanym śmiechem. Młody strzelił buraka, dalej patrzy w ten dowód. Pomyślałem, że coś zrobię bo mu tak zostanie. Wyjąłem prawko, podałem i mówię:

[J]: Jak jakieś dane są nieczytelne, to może tu lepiej widać?

Tu zaczęła się litania, że on już mandat wypisał, że pokwitowanie, że nic nie mówiłem, że zrobiłem to specjalnie itp, itd. Niestety. O możliwości odmówienia przyjęcia mandatu nie poinformował, to co ja będę się wyrywał, że nie chce? To samo z prawem jazdy, skoro nie chciał, to co? Młody chyba zrozumiał, że nic nie ugra, oddał mi dokumenty, burknął coś pod nosem przypominającego "Do widzenia". Lecz żaróweczka sukcesu chyba zaczęła w jego głowie żarzyć się ponownie, bo wypalił:

[P]: A gdzie gaśnica i apteczka?

Tu mnie totalnie zamurowało. Gaśnica i apteczka w motocyklu? Od kiedy? Już miałem coś odszczekać, ale w tej chwili wtrącił się kolega:

[S}tarszy Policjant: Ty się młody tak do Pana nie przy**erdalaj. Widzisz, że większy, silniejszy, przyp**rdoli Ci jak ten w zeszłym miesiącu i znów cały komisariat będzie z Ciebie się śmiał...

Jakbym był w kiepskim humorze, to może i bym przypier**lił ;)

Skomentuj (21) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 838 (900)

#38538

przez Konto usunięte ·
| Do ulubionych
Historia o walce z nastoletnim rozwydrzeniem (oraz dlaczego nie pochwalam tzw. bezstresowego wychowania).

Tydzień temu ciocia dzwoni, prosi mnie bardzo, żebym zajęła się jej 14 letnim cudem, bo ona jedzie na dwa tygodnie do sanatorium, a nie ma kto zostać z Kubusiem.
No dobrze - ja planów nie mam póki co, wakacyjne jakiekolwiek się posypały dawno (o tym może w kolejnej historii), a ciocia dużo mi swojego czasu pomogła - czas się zrewanżować.

Godzina sądu wybiła, taksówka podjechała, przez mój próg przechodzi wypielęgnowany nastolatek, dumnie wyprostowany, zarzucając blond grzywką.
Rzucił torbę i plecak na ziemię, zaczesał włos za ucho, spojrzał na mnie i przemówił:

- Zanieś mi to do mojego pokoju. I zrób herbatę, zieloną z jaśminem najlepiej.
Zdębiałam lekko.
- Co się gapisz? Pronto.
Wybuchłam śmiechem, wskazując mu schody.
- Schodami na górę i drabinką do klapy w suficie.
- No chyba cię poje*ało. Nie będę na strychu spał jak jakiś biedak.
- Oj, będziesz. W tej chwili zbieraj dupę w troki i śmigaj na górę. Jeszcze raz do mnie przeklnij, to pożałujesz.
- No, co mi zrobisz, co?
Zagiął mnie na chwilę. Bić przecież nie będę.
- No i co? Już taka w gębie mocna nie jesteś? Daj tą herbatę i mi nalej ciepłej wody do wanny, ale nie więcej niż 30 stopni. I przygotuj ręcznik, tylko nie szorstki. Mam nadzieję, że masz w tej dziurze suszarkę? Ej, mówię do ciebie!
- No to mów, tylko może zacznij z sensem. Co ty, do hotelu na wakacje przyjechałeś? Do pokoju, migiem, albo spać będziesz bez kolacji. I mnie nie denerwuj.
Rzucił mi spojrzenie zabójcy pluszaków, a ja z uśmiechem wskazałam mu schody.

Myślałam naiwnie, że kolejnego dnia weźmie sobie do serca złotą radę. Nie wziął.

Dzień 1.
Bilans: zbita waza japońska, kot zamknięty w koszu na pranie, wrzaski, wybrzydzanie przy obiedzie. Jak mu kazałam wstać i iść do pokoju, obraził się i poszedł. Trzy godziny później zleciał na dół, porwał garnek z shawarmą do pokoju i zamknął się w nim (pokoju, nie garnku).

Dzień 2.
Ukradł butelkę koniaku i próbował się napić. Nie był w stanie choćby odkręcić butelki. Kazał mi to zrobić. Byłam blisko, by kazać mu spierd*lać, ale powstrzymałam się metodą medytacji. "Nie zabijaj go, nie masz gdzie ukryć ciała" okazało się dobrą mantrą.

Dzień 3.
Złamał paznokieć. Histeria jak przy otwartym złamaniu. Nakrzyczał na mnie, zaczerwieniony od płaczu, że jestem beznadziejna, że on teraz umrze, żebym się pier*oliła, że naśle na mnie wszystkie możliwe instytucje broniące praw dziecka. Zapytałam, czy chce numery, bo z niektórymi jestem w kontakcie. Próbował mnie uderzyć(?!), udawał atak serca, próbował uciec z domu, niestety, zamiast na zewnątrz, trafił do łazienki (duży dom).

Dzień 4.
Moje wszystkie wyuczone na studiach, oraz przetestowane już w praktyce, metody ujarzmienia dzikiego nastolatka, spełzły na niczym. Zadzwoniłam, zdesperowana, do Piotrka, mojego brata. Na jego widok Kubuś wrzasnął "KU*WA KLON" i uciekł. Piotrek obiecał zająć się młodym i dostarczyć mu nieco rozrywki, jako że od dawna planował z kolegami paintball w plenerze.

Dzień 5.
Dowiedziałam się, że Kuba próbował rozkazywać im (cokolwiek głosem drżącym i nieco niepewnym) w drodze na miejsce. Podczas "rozbijania obozu", zwędził niedźwiedziopodobnemu koledze mojego brata, F., papierosy. I portfel. Nakryty, po odebraniu przedmiotów, obraził się, nawrzeszczał. Problem w tym, że F. też wrzasnął. Kuba struchlał, niby wszystko ok. Jak kazali mu złapać za karabinek, zwyzywał ich od ch*jów, a później zmienił zdanie, złapał za broń i... strzelił w brzuch F. Trafił chyba jednak przez przypadek, bo jak się zorientował co zrobił, rzucił broń na ziemię i pocwałował w las. Po znalezieniu zguby, chłopcy postanowili poddać młodego małemu treningowi. Kubuś wrócił zabłocony, zmęczony, brudny, z siniakiem po kuli z farbą na tyłku. Palec się któremuś omsknął.

Dzień 6.
Zostałam zapytana, czy pomóc mi przy sprzątaniu po obiedzie. Na zakupach Kubuś niósł siatki nawet, a jak podniósł głos przy kolacji, to przeprosił i zapchał się na powrót omletem. Właśnie wstał (zazwyczaj schodzi z góry około 10.00).

Dzień 7 oficjalnie rozpoczęty :)

domowe przedszkole

Skomentuj (101) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1583 (1703)

#35674

przez Konto usunięte ·
| Do ulubionych
Starszy brat strasznie naciska na mnie w kwestii ożenku. Dobrze mu gadać, bo sam znalazł swoją kobietę w wieku szesnastu lat, ślub wzięli dwa lata później i są razem do dziś, dzieci im się rodzą, pies już nie sika w domu i ogólnie żyć, nie umierać, a jak już umierać, to całą rodziną w wypadku samochodowym w drodze do Disneylandu.

Pytania: „no to masz już kogoś?”, „kiedy poznam bratową?”, „a może jednak wolisz chłopców?” albo „chcesz zostać starym kawalerem?” trochę mnie irytują i brzydnie mi na nie odpowiadać.

Presja jakaś jest, oczy mi się przewracają już na sam widok brata, bo gnida jedna zawsze porusza ten wątek. Ja rozumiem, że trudno o lepszy temat niż moje życie miłosne, ale bez przesady, nawet celebryta musi czasem odpocząć. Przez niego wydaje mi się, że goni mnie czas. Jeszcze chwila, a niczym Ted Mosby spędzę co najmniej osiem sezonów, poszukując małżonki jak wariat.

No i proszę, co nacisk robi z człowiekiem. A właściwie co posiadanie brata robi z człowiekiem.

- Słuchaj, koleżanka mojej Iwonki aktywnie szuka – powiedział mi któregoś razu, kiedy akurat u niego byłem.
- Czego szuka?
- Mężczyzny. Silnego, inteligentnego i przystojnego. Niby nic się nie zgadza, ale zdaje się, że jesteś mężczyzną, więc najważniejszy punkt odhaczony. Możesz spróbować, nie?
Brat to oczywiście złośliwiec i żartowniś, bo jestem wyjątkowo silny, inteligentny i przystojny, a męski tak, że nie muszę pryskać się Axe, żeby panny za mną latały.
- Nie uznaję randek w ciemno.
- A jakiekolwiek uznajesz, Casanovo?
Pokręciłem głową z dezaprobatą dla bratowego poczucia humoru.
- Uznaję, uznaję... A znasz ją chociaż? – zapytałem.
- No pewnie, ładna, zgrabna i powabna!
- Pan Konkretny. Coś więcej?
- No... Marysia się nazywa. Rok młodsza od ciebie, nie ma dzieci, zresztą w takim wieku to wiadomo, że nie ma, bo to gównia.rstwo jeszcze. Singielka.
Popatrzyłem na brata jak na idiotę. Przydałby się Nicolas Cage i napis: „You don’t say?”.
- Singielka, a to ci nowina.
- Oj, dobra, mówię wszystko, co wiem, tak? Ogólnie ponoć miła dziewczyna, Iwona ją chyba lubi. Co ci szkodzi? A nuż okaże się, że to miłość twojego życia? Nie pójdziesz na tę randkę i już do śmierci będziesz tułał się po nieprawych łożach, bo ominie cię jedyna okazja, by poznać Marysię! A jak się nie polubicie, to od czego są okna w łazienkach, jak nie od tego, by nimi uciekać? A może chociaż ci da?
Brat mógłby przemawiać do piłkarzy w szatni. Co za motywacja!
- No dobra, co mi tam.

Umówiliśmy się na neutralnym gruncie, we w miarę eleganckiej kawiarni. Jaśnie panna spóźniła się dość znacząco. Słowa brata o miłości mojego życia błądziły mi po głowie, dlatego nie zmyłem się po dwudziestu, trzydziestu, a nawet czterdziestu minutach nieobecności Marysi. W końcu może wpadnie tu zaraz z rozwianym włosem, a ja, oszołomiony jej niesamowitym pięknem, ledwo zwrócę uwagę na pełne skruchy tłumaczenia, że w drodze do restauracji napotkała kotka w stanie przedzawałowym i uratowała mu życie. Czy coś równie chwytającego za serce.

Nie widziałem jej na zdjęciu, ale od razu domyśliłem się, że to właśnie ona weszła do środka. Można to było poznać po kilku szczegółach. Przede wszystkim po tym, że obcego faceta zapytała:
- Przepraszam, malegowno?
Podniosłem się i podszedłem do niej. Byłem szarmancki, odsunąłem jej krzesło i w ogóle; jestem prawie pewien, że okoliczne damy zapragnęły w tym momencie paść przede mną na kolana. Bez skojarzeń.

Jakaś niezobowiązująca gadka na początek. Czekałem na wyjaśnienia odnośnie jej spóźnienia, ale skąd. Wzięła menu i zaczęła wodzić wzrokiem po nazwach potraw, jak gdyby nigdy nic. Głupio było mi tak wypalić: „Dlaczego, do cholery, przylazłaś godzinę później?”. Całe szczęście zdołałem wyrazić się delikatniej:
- Coś cię zatrzymało?
Marysia popatrzyła na mnie znad karty dań.
- To znaczy?
- Przyszłaś godzinę później.
- Chciałam sprawdzić, czy jesteś, no wiesz, wierny.
- Wierny?
- Czy poczekasz. Poczekałeś. Jesteś wierny, posłuszny i... Nie zrozum mnie źle! – krzyknęła, widząc moją zdziwioną minę. – To są bardzo dobre cechy!
Umiem udawać, że wcale nie mam ochoty wyciągnąć bazooki. Ze spokojem zapytałem:
- Twoi byli nie spełniali tych warunków?
- Tak, ale nie rozmawiajmy o tym, bo to są świeże rany. Ile masz ze sobą pieniędzy? Nie wiem, co mogę zamówić. Nie wyglądasz mi na jakiegoś bogacza, nie chcę ci za bardzo opróżnić portfela.
Trochę mnie zatkało. Bezpośrednia babka, nie ma co.
- Zamów co chcesz – odparłem słabo.
- E, nie ma tak. Ja nie mam przy sobie nawet grosza, nie chcę potem świecić oczami. Proszę cię, myśl trochę – to mówiąc, wyjęła kartkę i coś na niej zapisała.
Mam taki średnio wspaniały i pewnie powszechny talent, że z łatwością czytam tekst do góry nogami.
„Niezbyt odpowiedzialny”, rozczytałem.
- Przepraszam, to o mnie? – Wskazałem palcem na papier.
Marysia zaśmiała się wstydliwie.
- Muszę robić notatki. Ostatnio zaliczam tyle randek, że potem nie pamiętam, kto jest kim.
- Czyli to jakiś casting?
- Tak, coś w tym stylu. Czytam to i sprawdzam, kto najbardziej się nadaje.
- Do związku.
- I do związku, i na ojca... Nie chcę, żeby moje dzieci miały jakieś złe geny, to chyba normalne.
- Oczywiście.
Marysia uśmiechnęła się.
- Ale nie mówmy już o mnie, proszę. Powiedz mi coś o sobie.
- Hmm, dobrze. Powiem ci coś, czego jeszcze nigdy nie mówiłem żadnej kobiecie. – Nachyliłem się nad stołem i spojrzałem jej głęboko w oczy. Wyglądała na zafascynowaną. – Przerażasz mnie i uważam, że powinnaś udać się do lekarza.
Marysia wciągnęła gwałtownie powietrze i szybko naskrobała coś na kartce. „Niezbyt uprzejmy!!!”.
Jestem pewien, że później uzupełniła notatki o jeszcze jedną rzecz.
„Wyszedł po dziesięciu minutach randki!!!”.

Castingu nie przeszedłem, bo się nie odezwała.

Mario, dlaczego? Moje serce krwawi. Będę Ci wierny i posłuszny! Proszę, zadzwoń.

randka

Skomentuj (121) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1597 (1707)

#32273

przez Konto usunięte ·
| Do ulubionych
Miałem kumpla, Damiana.
Mieszkałem z nim pół roku i to wystarczyło, bym przestał mówić "mam".

Pech chciał, że jestem małe forever alone i na nadmiar znajomych narzekać nie mogę, więc nie miałem do kogo się wyprowadzić, a i mieszkanie w sumie mi się podobało. Wszystko ładnie, pięknie, tylko ten Damian...

Pierwszy tydzień był całkiem spoko - ja miły, on miły, głupie żarty, jakieś docinki. Myślałem: będzie dobrze. Drugi tydzień - Damian dziwny, nie odzywa się. Myślałem: coś się może stało? Nie pytałem, nie należę do ludzi, którzy wtrącają się w cudze życie prywatne, a może po prostu boję się odpowiedzialności, jaka mogłaby na mnie spaść, gdyby nie daj Bóg inny człowiek zwierzyłby mi się z jakiejś strasznej tajemnicy.

Co jeśli Damian kogoś ubił? No, sami widzicie. Lepiej nie pytać. Lepiej nie wiedzieć.

Ale Damian nikogo nie ubił, bo kolejny tydzień znów spoko - ja miły, on miły, głupie żarty, jakieś docinki. Ewentualnie faktycznie mordował, ale sumienie u niego płytkie może.

Czujny się zrobiłem na Damianowe spadki humoru, które później zdarzały się co drugi dzień. Bywało, że przez całą dobę udało mi się ujrzeć jego gębę raz i to tylko po to, żeby mogła wykrzywić się na mój widok i zasznurować usta, kiedy mówiłem lękliwie: cześć...

W końcu przestałem się witać, Damian też przestał, z tym że ja trochę później. Żyliśmy sobie mimo siebie, nie rozmawiając już kompletnie miesiącami.

Któregoś dnia leżałem w pokoju i zza ściany dobiegło mnie kichnięcie Damiana, przez co znów zastanowiłem się nad jego osobą.
Musiałem powiedzieć, że akurat kichnął, bo byście uznali, że nic nie robiłem, tylko o nim dumałem. No więc przez to całe "ACIAAA!!!" (tak właśnie kicha Damian - dom się trzęsie, a okoliczne ptactwo spierdziela pośpiesznie) zacząłem rozmyślać.
Jego zachowanie było zaiste zdumiewające. Nie wstydzi się donośnie bekać, kichać, a i gorzej - czyli raczej nieśmiały nie jest. A odezwać się do mnie nie mógł!

Cała sytuacja trochę właziła mi na psychę, czułem się jak intruz, bo w końcu Damian mieszkał tu od października, a ja wprowadziłem się dopiero w grudniu. Pierwszy był.

Zdarzało się tak, że nawet kiedy bardzo chciało mi się jeść, ale akurat to Damian był w kuchni - czekałem aż wróci do swojego pokoju. I na odwrót, on też unikał mnie jak ognia.
Nie mogłem uwierzyć, że też dałem się w ciągnąć w tę paranoję. No myślałby kto! Nie mogłem swobodnie chodzić po prawie-swoim prawie-domu! Ba - bałem się!

Łaziłem jak zaszczuty, a że - jak już mówiłem - jestem forever alone, to i to całe moje bycie "alone" zaczynało doskwierać i wydawać się bardziej "forever", skoro współlokator nie lubił mnie za to, że istnieję i pałętam się po chałupie. Chciałem też czasem otworzyć do kogoś buzię z rana albo opowiedzieć, co kolega odwalił na zajęciach.

I wtedy, a był to już kwiecień, przyszło mi do głowy, że to może wcale nie moja wina. Mimo małej, niegroźnej i niestwierdzonej klinicznie depresyjki udało mi się zachować resztki godności, które broniły mnie przed obwinianiem się o wszystko. A raczej po pewnym czasie przypominały, że przyczyną całego zła na świecie niekoniecznie musi być moja osoba.
Damian pewnie ćpał. To znaczy chyba. Nigdy nie widziałem prawdziwego narkomana, więc nie znam zbyt dobrze alarmujących objawów. Zresztą prawie nie widziałem Damiana, więc jak miałbym dostrzec objawy? Przecież nie było tak, że wychodząc, zostawiał je w pokoju, żebym mógł je sobie w tajemnicy obejrzeć i ocenić.

Mimo to któregoś razu wlazłem do jego twierdzy, kiedy akurat wyszedł na zajęcia. Założyłem, że mam jakąś godzinę do jego powrotu, więc spokojnie zdążę wejść i wyjść, nie wywołując niczyich podejrzeń. Tak czy owak serce waliło mi jak młotem - nerwowy człowiek ze mnie.

Złapałem za klamkę, nacisnąłem ją. Uchyliłem drzwi i wsunąłem nieśmiało głowę. Jestem pewien, że miałem idiotyczną minę, stanowiącą mieszankę lęku, ciekawości i mojej głupoty.

No nic, pokój. Niezaścielone łóżko, biurko ze stertą papierzysk, a nad nim kilka półek, laptop na podłodze przy łóżku, szafa dwudrzwiowa pod ścianą.
Stanąłem blisko biurka i wzrokiem samym poszukiwałem objawów. Po co się wtrącałem? Ja się nigdy nie wtrącam. Nie wiem, coś mi odbiło.

Nie zauważyłem nic dziwnego, papiery wyglądały na notatki pochodzące od dziesięciu różnych osób. Jedyna rzecz, która wydała mi się raczej nie na miejscu, to porcelanowy piesek wielkości pięści dorosłego mężczyzny, czyli mojej, zajmujący najwyższą półkę.
Zdecydowanie nie na miejscu. Piesek powinien stać gdzie indziej, może na parapecie.

No nic. Nie przyszedłem tu w roli estety. Na podłodze oprócz sterty okruchów i laptopa - nic ciekawego. Dobrze się krył.
Pora na ostatni akt - doskoczyłem do szafy, złapałem za gałki jej drzwi i otworzyłem je na oścież.
Prawie krzyknąłem. To znaczy bardzo chciałem krzyknąć: otworzyłem usta, nabrałem powietrza i tak dalej, ale dziewczyna schowana w szafie piszczała, jakbym gonił ją z wiadrem w Lany Poniedziałek, więc uznałem, że to wystarczająco dużo decybeli jak na takich rozmiarów pomieszczenie.

Stałem oszołomiony, ona się darła. Stałem, darła się. Przestała się drzeć, ja nadal stałem.

- Nie można tak łazić po cudzym pokoju. - powiedziała w końcu.
- Czemu jesteś w szafie? - Nie zwracałem uwagi na jej uwagi.
- Usłyszałam, że idziesz, to się schowałam. - odparła, gramoląc się z szafy i przy okazji wywalając na podłogę kupę wymiętoszonych ubrań. Wstała, wygładziła spódnicę i wyciągnęła do mnie rękę. - Kasia. Mieszkam z tobą.

No i koniec końców, musiałem się wyprowadzić, bo okazało się, że Kasia jest dziewczyną Damiana, a ja byłem potrzebny tylko po to, żeby oni mogli płacić mniejszy czynsz.
I tak, wiem - normalny właściciel powinien wywalić Damiana na zbity pysk za taką robotę, ale właściciel nie był normalny. To znaczy może i był, ale ciężko mi w to uwierzyć, skoro jest wujkiem Kasi.

A czemu Damian się do mnie nie odzywał?
Po pierwsze, był na mnie zły, że mam tak mało zajęć i tak mało znajomych, przez co ciągle siedzę w pokoju i Kasia nie może swobodnie korzystać z łazienki (musieli trzymać wiadro na balkonie w razie intensywnej potrzeby) czy kuchni i mu gotować.
Po drugie - i to jest znacznie gorsze, aż się włos na głowie jeży - kiedy któregoś razu zostałem sam... Puściłem głośno piosenki Bajmu i śpiewałem jak opętany. Kasia była akurat w pokoju Damiana, więc, szczęśliwie nie udusiwszy się ze śmiechu, doniosła mu o wszystkim. Powiedział mi, że czuł się przez to dziwnie w mojej obecności.

Mimo wszystko na sam koniec życzył mi powodzenia w życiu i nawet przeprosił, że przez Kaśkę płaciliśmy więcej za wodę.

stancja

Skomentuj (95) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1028 (1174)