Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

GoshC

Zamieszcza historie od: 18 maja 2012 - 17:04
Ostatnio: 5 kwietnia 2024 - 19:13
  • Historii na głównej: 51 z 60
  • Punktów za historie: 7791
  • Komentarzy: 526
  • Punktów za komentarze: 4772
 
zarchiwizowany

#89912

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Przypomniałam sobie historię z mojego, raczej wczesnego dzieciństwa.

W latach osiemdziesiątych moi rodzice jeździli na wczasy do Bułgarii.

Jechało się pociągiem, około dwóch dni i na ogół nie zatrzymywało.

Tym razem jednak zatrzymaliśmy się na jakiejś stacji kolejowej, nie wiem gdzie i powiedziano nam, że mamy ileś tam czasu.

Pamiętam, że były tam sklepy, w tym sklep z zabawkami, do którego zabrała mnie mama.
Upatrzyłam tam sobie lalkę, a mama zgodziła się mi ją kupić. Była to jedna jedyna taka lala, więc żeby nie było wątpliwości trzymałam ją już w rękach, kiedy mama oglądała inne rzeczy, ale za zakupy jeszcze nie zapłaciła.

W pewnym momencie podszedł do nas mężczyzna
i zażądał wydania lalki, bo właśnie ją kupił. Okazało się, że sprzedawczyni faktycznie sprzedała mu lalkę, myśląc, że to mój ojciec i jest z nami.

Zaczęłam płakać - ale oczywiście gość miał to gdzieś. Nie dało się z tym nic zrobić i lalkę musiałam oddać. Z tego co pamiętam to mama kupiła mi dwie inne żeby mnie uspokoić :-)
Czterdzieści lat minęło (z hakiem!), a ja nadal to pamiętam...

Może mało piekielne, ale z punktu widzenia pięciolatki czy sześciolatki - bardzo zaburzające postrzeganie świata...

Skomentuj (4) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 2 (28)
zarchiwizowany

#81070

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Jakieś dwa miesiące temu przeprowadziliśmy się do domu mojego K.
Jest on w byłej dzielnicy "councilowskiej", składającej się z domów komunalnych / socjalnych, teraz już częściowo wykupionych. Nie byłoby źle, sąsiedzi są w większości ok, jedyny problem to miejsca parkingowe, a raczej ich niedostatek.
Większość domów ma wprawdzie podjazd, a tuż obok domu znajduje się zatoczka parkingowa na jakieś sześć do ośmiu samochódów, niestety, mamy też sąsiada. Prowadzi on firmę wymiany okien i drzwi (sądząc po składowisku na jego podwórzu) Na jego podjeździe stoi całkiem spora przyczepa od ciężarówki, w przednim ogródku wrak pickupa mitsubishi, na wyżej wspomnianej wysepce, prawie połowę miejsca zajmuje duża furgonetka, zaparkowana tam na stałe (wszystkie opony to, podparte cegłami,  flaki, więc jasnym jest, że nigdzie nie jeździ). Samochody te używane są przez sąsiada jako "dodatkowa przestrzeń magazynowa". Nie dość, że szpecą otoczenie, to furgonetka zajmuje miejsca dla przynajmniej trzech osobówek.  Ponadto posiada on mniejszych gabarytów furgonetkę, którą do tej pory parkował przed własnym domem, ale, że kupił sobie nowiutkie bmw, to furgonetkę zaczął parkować trochę z boku, częściowo blokując nam podjazd. Na szczęście K jest niezłym kierowcą, ponadto jeździ malutką corsą, więc jakoś tam wmanewruje i wymanewruje z podjazdu, ale sąsiad chyba lekko przesadza. Na razie nic z tym nie robimy - mieszkamy tam od niedawna i nie chcemy zaczynać od robienia sobie wrogów, ale na wiosnę chyba sprawdzimy, czy nie istnieją jakieś możliwości pozbycia się części tych pojazdów, zwłaszcza zaparkowanej na publicznej przestrzeni, zrujnowanej furgonetki.
Dla mnie takie bezceremonialne traktowanie przestrzeni wspólnej jest piekielne - tylko dlatego, że gość próbuje zaoszczędzić na kosztach magazynowania towaru cierpią inni mieszkańcy ulicy. Jego furgonetka i dwa pozostałe samochody, zajmuje łącznie pięć lub sześć miejsc parkingowych

Skomentuj (2) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 4 (34)
zarchiwizowany

#75317

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Może zjawisko, które opiszę, nie jest piekielne, ale na pewno denerwujące.

Zacznę od tego, że mieszkam w Wielkiej Brytanii, i rynek samochodowy wygląda tu troszeczkę inaczej. Na przykład, numer rejestracyjny samochodu jest przypisany do auta na stałe i większość informacji dotyczących samochodu sprawdza się wstukując go w wyszukiwarkę.

Ale do rzeczy.

Po długich i ciężkich cierpieniach zdałam egzamin na prawo jazdy i nadszedł czas zakupu samochodu.

Przeszłam się po paru komisach obejrzałam parę ogłoszeń na Gumtree i AutoTrader i jakoś nie mogłam się zdecydować. W końcu, za radą koleżanki, umieściłam ogłoszenie w paru grupach na Facebooku: "Kupię tani i tani do utrzymania samochód, benzyniaka, z ręczną skrzynią biegów i silnikiem 1.4 do 1.6". Myślałam, że ogłoszenie jest łatwe do zrozumienia, ale okazało się, że nie dla wszystkich.

Pierwsza odpowiedz, jaką dostałam był Civic, 1.6, benzyna. Sprawdziłam w aplikacji - automat. Piszę gościowi, że chcę ręczną skrzynię, a ten się ze mną kłóci, że automat lepszy. Na szczęście był to jedyny kłótliwy, ale tak na oko, to 80 procent odpowiedzi nie odpowiadała wymienionym kryteriom. Naoglądałam się diesli, samochodów z silnikiem 1.0 lub 1.1 (bo przecież taki lepszy na pierwsze auto), silników 1.9 do 2.4.
Najskrajniejszym przykładem nieporozumienia była próba upchnięcia mi prawie nowego AlfaRomeo. To chyba ta część o taniości i tanim utrzymaniu natchnęła sprzedającego...

Sporą część ogłoszeń stanowili "wujkowie dobra rada": "kup sobie Astrę, bo tanie części", "nie kupuj Astry, bo często się psuje", "kup sobie Fabię, ja od trzech lat jeżdżę Fabią".
Kolejna grupa to ogłoszenia komisów i brokerów ubezpieczeniowych, trafił się nawet prawnik od wypadków.

Przebić się przez to wszystko - prawie niemożliwe.

W końcu zamówiłam dzisiaj taksówkę, poprosiłam o zawiezienie mnie do taniego komisu.Taksówkarz zasugerował ten sam, który wcześniej sama sprawdziłam w internecie jako logiczny i w miarę rzetelny, jeszcze zaoferował, że pomoże mi przy wyborze. Nie skorzystałam z pomocy, ale samochód kupiłam.

Niech będą przeklęte grupy sprzedażowe na Facebooku i ludzie, którzy nie umieją czytać. Nigdy więcej.
Tak tylko myślę, czy jak za parę lat będę sobie chciała kupić kota, to ktoś zaproponuje mi żyrafę? W końcu i to zwierz i to zwierz...

Skomentuj (8) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 4 (36)
zarchiwizowany

#67836

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Pisałam już o wyrostku. . .

Pora na opis przygód z kolejnym, dającym wyraźne objawy schorzeniem...

Historia trochę starsza, bo sprzed ośmiu lat.

Zacznijmy od tego (i wbrew pozorom ma to znaczenie dla historii), że mam raczej nijakie, nieukładające się włosy, w związku z czym od czasu do czasu robiłam sobie trwałą, by układaniu tychże pomóc (dopóki nie poznałam aktualnej fryzjerki, ale to już inna historia).

Tak więc, w sobotę umówiłam się w salonie na trwałą. Dla niewtajemniczonych, taka operacja, zwłaszcza wykonywana na długich włosach, nie tylko zajmuje kilka godzin, ale jeszcze podrażnia skórę (nie mówiąc nawet o tym jak pali włosy).

Na noc jak zwykle poszłam do pracy i już zaczęłam się gorzej czuć (a pracowałam wtedy jeszcze w domu opieki). Dreszcze, gorączka i te sprawy... Następną nockę chciałam wziąć wolne, ale 'Margaret, nie możesz, jest weekend, wszyscy leczą kaca, a ty za tydzień lecisz na urlop i to jeszcze wzięłaś dłuższy, bezpłatny, to jeszcze ci się wolnego zachciewa?'. No to poszłam do pracy, ale dałam radę tylko do północy - miałam dreszcze takie, że nie wiedziałam czy stoję, czy leżę, nie rozumiałam co do mnie mówili... Zwolniłam się, zadzwoniłam po taryfę (a mieszkałam o 15 minut spacerkiem, tyle że czułam że nie dojdę). Bolało mnie wszystko, i nie wiedziałam co się dzieje, gorączka taka, że można jajko ugotować na czole, na domiar złego swędziała mnie głowa na której zaczęły pojawiać się krosty. Ich obecność zignorowałam, uznałam że wysypka po płynie do trwałej, umyję łepetynę, wezmę dwa razy wapno i przejdzie :-)

Rano zadzwoniłam do administratorki w pracy zgłosić niemożność przyjścia na kolejną nockę i do przychodni, zarejestrować się do lekarza.

Opisuję lekarzowi objawy: dreszcze, gorączka, odpływanie... Lekarz ogląda, zagląda do oczu, gardła, widzi wypryski na czole i we włosach, ale zgadza się z moją opinią, że to alergia i nie bardzo chyba mi wierzy w tą chorobę, bo gorączki na tą chwilę nie mam (zbiłam paracetamolem).
Na odczepnego daje skierowanie na badania do szpitala czy to nie jakaś infekcja, albo wirus (z wirusem akurat trafił :-) ). Stwierdza, że nie widzi żadnych objawów charakterystycznych i puszcza do domu, mówiąc, że jak się wieczorem będę dobrze czuła to mogę nawet iść do pracy :-)
Na szczęście (dla podopiecznych rezydentów) decyduję się jednak zadzwonić z chorobą :-)

Czy ktoś z czytających już pokusił się o wystawienie diagnozy?

Bo ja wystawiłam ją sobie sama zaledwie kilkanaście godzin później...

Wystarczyło następnego ranka przejrzeć się w lusterku...

Krosty z głowy i czoła rozprzestrzeniły się na całą twarz, ramiona i w mniejszym lub większym stopniu pokryły całą powierzchnię ciała... tak oto, w wieku lat 32, zachorowałam na ospę wietrzną :-)

Do szpitala już oczywiście na badania nie poszłam; poszłam z powrotem do lekarza, gdzie usłyszałam, że mam brać paracetamol ...

Do domu opieki administratorka zabroniła mi nawet zaglądać w celu doręczenia zwolnienia - strach pomyśleć o rzezi, jakiej dokonałby wirus varicelli, na schorowanych i pozbawionych odporności staruszkach :-(

A wystarczyłoby, żeby lekarz nieco uważniej przyjrzał się krostom na czole i zapytał czy jako dziecko przechodziłam ospę...

angielska służba zdrowia

Skomentuj (2) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: -8 (30)
zarchiwizowany

#67710

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Wyrostek robaczkowy w czterech podejściach
Miejsce akcji: angielskie przychodnie i szpitale.
1. Wrzesień, sobota rano.
Zaczyna mnie boleć brzuch. Strasznie. Biorę jakiś paracetamol czy inny ketonal, idę do pracy. Po pracy decyzja: przychodnia. Lekarz widząc mnie na krześle w poczekalni siną z bólu przyjmuje poza kolejnością, bada w obecności recepcjonistki,  stwierdza: wyrostek, ale nie trzeba operować. Dostaję diclac i ma się wchłonąć. 
Tymczasowo pomaga, więc mam spokój na kilka miesięcy. Lekarz mówi jeszcze, że gdyby zaczęło boleć na nowo, to iść prosto do szpitala.
2. Styczeń następnego roku. Sobota, idę do pracy, czuję się dobrze. Około 1:40 mówię szefowi, że coś zaczęło mnie boleć i muszę wyjść, najlepiej już. Nie ma mowy - jego boli ząb, on idzie do dentysty, a ja mam zostać i pilnować biura do 14:00 i nie ma takiej opcji by skrócić lekcje, po czym szef wybiega z biura. Lekceważę szefa i jego kretyńskie zalecenia, przepraszam uczniów, wychodzę w ciągu pięciu minut. Pomna na to co powiedział mi lekarz we wrześniu jadę prosto na A&E. Po odczekaniu kilku godzin zostaję zabrana do pokoju pielęgniarek, gdzie robią mi test ciążowy (mimo mojego stwierdzenia, że nie ma potrzeby - po pierwsze byłam jeszcze dziewicą, po drugie miałam właśnie okres - ale trzeba "bo co jeśli jestem jednak w ciąży to podczas rtg uszkodzi się płód"). Siusiam do słoiczka w celu zbadania. Przybyła po kolejnych dwóch godzinach lekarka stwierdza infekcję dróg moczowych (bo krew w moczu! - co z tego, że mam okres i boli zupełnie inaczej, a i innych objawów zapalenia pęcherza nie mam) i daje antybiotyki. Antybiotyków nie biorę - za to kuruję się starą dobrą pyralginą.
3. Dwa tygodnie przed Wielkanocą, tradycyjnie już - sobota. Właśnie skończyła mi się migrena - trzydniówka, namoczyłam sobie fasolę na fasolkę po bretońsku, godzina po drugiej. Wyszłam z pracy, chcę jechać do sąsiedniego miasta na zakupy.
Rozmawiam z mamą: "jak fajnie mamo, pierwszy raz od dwóch tygodni dobrze się czuję i nic mnie nie booooli" - wypowiadając ostatnie słowo, dosłownie składam się w pół rażona nagłym atakiem bólu :-)
Tradycyjnie, przychodnia. Lekarz, na oko stuletni Hindus. Nie wiem, czy to on nie znał angielskiego, czy uznał, że pacjentka - imigrantka go nie zna, ale zwracał się do mnie jak do niedorozwiniętego czteroletniego dziecka: "czy ty wymiotować, no wiesz..." i pokazuje gest wymiotowania" "ciebie boleć tutaj?" "To wyglądać jak wyrostek, boleć jak wyrostek, ale ty nie wyglądać na chora osoba, to ty iść do domu". No to poszłam :-)
4. Atak bólu w nocy, próba dodzwonienia się na pogotowie: czy w domu jest samochód? Jest, ale kierowca pił. Nie szkodzi, niech Cię odwiezie, karetki nie wyślemy.
Dziękuję,  nie skorzystam. 
Doczekałam rana, zwlokłam się na autobus. Znowu odczekałam swoje w poczekalni, stoczyłam boje o bezsadność testu ciążowego,   wreszcie po siedmiu godzinach trafiłam na oddział... nie dostałam nic do jedzenia ani picia "bo za godzinę na stół".
Operacja odlożona z braku anastezjologa, cały następny dzień również na czczo... bo może się jakiś stół zwolni :-)
Nie zwolnił się, a poza tym to trzeba jeszcze zrobić usg. W związku z tym, że nic nie piłam od niedzieli rana (a mieliśmy już wtorek) to oczywiście usg nie wyszło bo pusty pęcherz. Na usg dopochwowe nie wyraziłam zgody ja, z oczywistych względów.
Operację wykonano w nocy z wtorku na środę, i tylko dlatego, że już odpływałam. Podpisałam im wszystkie zgody i pozwolenia na wycięcie co tam będą chcieli, żeby mieć już wszystko z głowy :-)
Na samą operację nie narzekam - wykonana laparoskopowo i to podobno w ostatniej chwili, bo wyrostek był już w stanie do rozpadnięcia się na milion kawałków. Nie mogę się nawet chwalić bliznami, bo ich nie widać.
Mogłabym jeszcze ponarzekać na pielęgniarki, ale to inna historia...
Ale czy naprawdę musiałam męczyć się ponad pół roku zanim posłano mnie na stół? Nie lepiej i logiczniej byłoby to zrobić od razu, a nie ryzykować rozlanie się wyrostka i długotrwałą i kosztowną rekonwalescencje?

Skomentuj (15) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 36 (160)
zarchiwizowany

#64887

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Piekielny był cały wczorajszy wieczór.

Wybrałyśmy się z koleżanką na przejażdżkę moją rakietą marki Seicento. Ja poćwiczyć – jeżdżę na provisionalu, ona jako ‘prawdziwy kierowca’. Chwila nieuwagi i moje autko dało śliczne buzi ścianie pubu.

Nic się nikomu nie stało, ale piekielnością okazali sie ludzie. Wybiegli z pubu, jak zorientowali sie że mają do czynienia z obcokrajowcami, to zaczęli nas wyzywać i wrzeszczeć. Nie dali nawet w spokoju zadzwonić po policję, ani złożyć zeznań.

Najbardziej piekielny był jeden dziadek. Stwierdził, że zawalczy o odszkodowanie – powiedział, że jak się zatrząsł cały budynek (jedna ściana pubu jest lekko zarysowana), to jemu uszkodziły się plecy. Przy kibicowaniu ze strony kolegów uparcie próbował wpakować się do karetki, gdzie badane, w strojach trochę zdekompletowanych, byłyśmy już my. Zażądał zawiezienia na pogotowie w pierwszej kolejności.

Jako że pokojowe ze mnie stworzenie, i jeszcze czułam się winna, to byłam gotowa ustąpić mu miejsca, na szczęście większa asertywnością wykazali się ratownicy, którzy sklęli go od wyłudzaczy i oszustów.

Upiorny dziadek przyjechał na pogotowie jakieś dziesięć minut po nas, drugą karetką. My mamy lekko nadwyrężone klatki piersiowe (pasy), a dziadek został przez lekarzy zdaje się wyśmiany, bo wychodził z pogotowia w tym samym czasie co my, z miną, która świadczyła o potężnym wku**ie. Nie dość, że nic nie zyskał, to jeszcze, podczas dwugodzinnego oczekiwania, pozamykano mu wszystkie puby.

Paradoksalnie, jego zachowanie nawet nam pomogło – policja, która była na początku oschła i niesympatyczna, nagle zmieniła swoje nastawienie o sto osiemdziesiąt stopni.

Niesmak jednak pozostaje – skasowane auto, dwie z lekka uszkodzone niewiasty, a ten próbuje wyłudzić kasę na piwo.

P.S. Jakby się ktoś pytał, to wina leży całkiem po mojej stronie i nie zamierzam sie jej wypierać – jazda ucznia, po ciemku, ruchliwą trasą ma pełne prawo skończyć się źle.

UK pub samochód wypadek

Skomentuj (6) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: -9 (37)
zarchiwizowany

#63190

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Ubiegły piątek.

Kupowałam w kiosku na lotnisku doładowanie do komórki.

Poprosiłam o doładowanie do Heyah, panna za ladą podała mi ceny, wybrałam doładowanie za 10 złotych. Poinformowana zostałam, że będę musiała dopłacić 90 groszy „opłaty manipulacyjnej” z powodu niskiej kwoty doładowania, chyba że dokupię coś za minimum 10 złotych. Dokupiłam – i to nawet za 30 złotych – film dokumentalny o Powstaniu Warszawskim. Zostało mi akurat forsy na kawę i coś do zjedzenia.
Wyszłam z kiosku, poszłam w stronę kawiarni, pogadałam chwilę ze znajomą, którą akurat spotkałam, zamówiłam kawę (ceny w kawiarni na lotnisku to już, swoją drogą, zupełnie innego rodzaju piekielność) i zaczęłam wpisywać numer z doładowania.

Raz, drugi, trzeci... Nic.
Podany numer jest nieprawidłowy. Zaczęłam się już denerwować, ale nagle mój wzrok padł na nagłówek wydruku, gdzie jak byk stoi „Play”. Zaklęłam szpetnie, chwyciłam niedopitą kawę w jedną rękę, bagaże w drugą i potoczyłam sie z tym całym majdanem w kierunku kiosku.
Odczekałam, aż panna skończy obsługiwać kolejnego klienta i spokojnie wyjaśniłam jej problem. W odpowiedzi usłyszałam między innymi:
- Że przyszłam za późno i ona nie może uwzględnić reklamacji (minęło może 20 minut)
- Że ona nie wie, czy ja już tego numeru nie wykorzystałam (ciekawe, w jaki sposób)
- Że mam ważny numer i nie mogę narzekać, ze sprzedała mi bezużyteczny towar (pewnie mam sobie kupić nowego sima, żeby pannę zadowolić)
- Że ona powtórzyła w jakiej to jest sieci (nie powtórzyła bo była zbyt zajęta wciskając mi opłatę manipulacyjną lub dodatkowe zakupy)
- Że to ja powinnam się od razu upewnić że mam dobre doładowanie i że zostałam dobrze obsłużona (widocznie w tej chwili to klient jest odpowiedzialny za jakość pracy sprzedawcy).
-Że przecież nic nie stoi na przeszkodzie żebym kupiła sobie nowe doładowanie (a co mam zrobić ze starym? A co jeśli mam pustki w portfelu?)
- Mogę zapłacić kartą (zagraniczną, co wiąże się z opłatą manipulacyjną)

Po kilkuminutowej wymianie zdań, jej kolega, czy też przełożony, polecił jej wymienić mi doładowanie, za które swoją drogą musiałam dopłacić, bo ponoć do Heyah nie ma doładowań za 10 złotych.

Co jest w tym piekielnego?
Sytuacja: lotnisko to miejsce, w którym łatwo spotkać ludzi zestresowanych lotem, koniecznością szukania dalszego transportu, martwiących się, bo nikt po nich nie wyjechał, czy też po prostu zmęczonych i niewyspanych. Takie osoby to łatwe ofiary oszustów, zarówno jawnych jak i tych trochę kamuflujących się.
Ponadto – osoby przybywajace z zagranicy mają na ogół przy sobie pieniądze, więc często gęsto machną po prostu ręką na te 10 złotych.

A szkoda. Bo oszustów – tych dużych i małych tępić trzeba.

Chopin Airport sklepy

Skomentuj (27) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 108 (278)
zarchiwizowany

#59863

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Kochana służba zdrowia...

Dwa lata temu moja mama miała wykonany zabieg usunięcia zaćmy z jednego oka w szpitalu w Warszawie (w Radomiu, gdzie mieszka, nikt się go nie chciał podjąć na kasę chorych). Powiedziano jej, że drugie oko zrobione zostanie pół roku później. W międzyczasie musiała wykupić okulary, oraz raczej drogie krople do oczu, które miała zacząć używać na tydzień przed planowanym terminem zabiegu (ale miała wykupić już teraz, żeby recepta nie straciła ważności).

Kilka miesięcy później telefon ze szpitala: „Przykro nam, ale nie odnowiliśmy kontraktu z Narodowym Funduszem Zdrowia, więc Pani operacja się nie odbędzie. No ale jeśli chciałaby Pani prywatnie... Jeżeli nie to tu jest lista placówek, gdzie zabieg wykonać można...”

Mamy (ani mnie) prywatnie nie za bardzo stać, więc jedziemy do innej placówki. Tradycyjne przepychanki: kilka wyjazdów do okulisty, nowa recepta na kropelki do brania przed operacją, bo stare przeterminowane, ale wykupić trzeba już, bo recepta...

No i czekanie. Mija pół roku, mama w końcu, ponaglana przeze mnie, dzwoni. I co słyszy? „Przykro nam, ale nie odnowiliśmy kontraktu z NFZ, więc operacja się nie odbędzie”. Na pytanie, czemu nikt nie powiadomił, pani z fochem rzuciła, że przecież dzwoniły, ale nikt nie odebrał i to nie ich wina. No tak, bo nie można już na przykład wyjść z domu po chleb, tylko siedzieć, czekając na telefon z przychodni...

Mama jest załamana:
Po pierwsze, trzeba znowu szukać zakładu, który się podejmie (i chyba dać na mszę, z intencją, żeby nie zrywali kontraktu z NFZ). Po drugie, ciągłe wyjazdy do W-wy kosztują, a na pieniądzach nie śpimy, kropelki które trzeba wykupić już teraz, a użyć za pół roku też do tanich nie należą. Po trzecie – mama ma 76 lat, jest schorowana, ledwo chodzi, cierpi na jakąś tam nieuleczalną chorobę płuc, ma cukrzycę i leczy depresję (a cała ta sytuacja wpłynęła na nią bardzo źle). Ja pomóc za bardzo nie mogę, bo nie mieszkam w kraju. Po czwarte: jaką mamy gwarancję, że następna przychodnia nie zerwie kontraktu na miesiąc przed zabiegiem i cała szopka nie powtórzy się po raz kolejny?

I prawda jest taka: może uskładałybyśmy na ten zabieg, ale w imię czego? Mama pracowała 42 lata, płaciła składki, podatki i co tam trzeba było, a jak przychodzi co do czego, to okazuje się, że państwo nie chce wykonać na niej prostego zabiegu. Żeby było śmieszniej pracowała te czerdzieści dwa lata w służbie zdrowia...

Czy ktoś ma jakiś pomysł i wie, co należy zrobić, żeby mama doczekała się tego zabiegu?

słuzba_zdrowia

Skomentuj (4) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: -9 (31)

1