Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

GoshC

Zamieszcza historie od: 18 maja 2012 - 17:04
Ostatnio: 5 kwietnia 2024 - 19:13
  • Historii na głównej: 51 z 60
  • Punktów za historie: 7791
  • Komentarzy: 526
  • Punktów za komentarze: 4772
 

#85723

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Postanowiłam w tym roku wykorzystać swój urlop pracując w halloweenowym parku rozrywki. Straszyłam w jednej z atrakcji - nawiedzonej wiosce jako przeklęta wieśniaczka.

Ogólnie było fajnie. Robota marzeń. Wyskakuję z ukrycia na grupki ludzi, straszę, i przekonuję, jaki to straszny los ich spotka jak pójdą dalej (a zawrócić nie ma za bardzo jak).

Szefostwo - do rany przyłóż. Dbali byśmy nie zmarźli, nie zmokli, zapewniali ciepłe napoje, ciastka i gorący posiłek na koniec dnia pracy.
No ale gdyby było tak świetnie, to nie pisałabym na piekielnych.

Piekielni byli niektórzy (z naciskiem na niektórzy, bo większość była spoko) klienci.
Przechodzili przez atrakcje, próbując kraść, albo przynajmniej bezsensownie uszkadzać rekwizyty, walili w okna (z pleksi, ale zawsze mogły wypaść z ram).

Niektórzy wyzywali aktorów, nie pozwalali nam dojść do głosu wygłosić naszych kwestii, tylko po prostu bezsensownie darli japy, a później mieli pretensje, że nie słyszą co się do nich mówi (nie powtarzałam się - jak ktoś nie słuchał, to mówiłam: trzeba było słuchać/umyć uszy), ja też nie zamierzałam zdzierać sobie gardła próbując ich przekrzyczeć, bo w pracy byłam 7 dni w tygodniu przez ponad 2 tygodnie i nie chciałam stracić głosu.

W naszej części atrakcji najgorzej miałam chyba ja i młody facet w następnej chatce, E., przebrany za strasznego rzeźnika. Obydwoje jesteśmy raczej słusznej postury i ilu wyzwisk z tym związanych wysłuchaliśmy, to się po prostu robiło przykro. E. miał gorzej: do jego chatki część ludzi, zwłaszcza faceci, wchodzili wkurzeni tym, że dali się przestraszyć u mnie i po prostu musieli się na kimś wyżyć i udowodnić sobie i kumplom, jacy to oni są macho. Na koniec dnia E. wysłuchiwał przynajmniej 20 -30 razy jakim to jest okropnym spaślakiem, grubasem, potworem, itp, itd, a że w przeciwieństwie do mnie nie uodpornił się jeszcze na ludzką podłości głupotę to parę razy zdarzyło mu się przez depresję nie przyjść do roboty...

Dodatkowo ja mam dosyć silny akcent - wprawdzie mówię wyraźnie i Anglicy nie mają problemu ze zrozumieniem mnie, tym niemniej nie da się ukryć, że jestem obcokrajowcem. Przynajmniej kilka razy w ciągu nocy słyszałam: "It's England, we speak English here" (jesteśmy w Anglii, tu się mówi po angielsku), "what kind of accent is that?"(a cóż to za akcent) - wypowiedziane z pogardą w głosie i tym podobne teksty.

Zdarzały się próby przestraszenia/onieśmielenia nas, ilość przekleństw jakie słyszałam pod swoim adresem tylko dlatego, że należycie wykonałam swoją pracę (czyli przestraszyłam kogoś na tyle mocno, że aż się przewrócił uciekając/odskakując) przekracza możliwość policzenia.

Raz, że względu na warunki pogodowe (ulewa - podtopione ścieżki) nasza część atrakcji była zamknięta. Upchnięto nas wtedy po innych miejscach, ja trafiłam do hotelu opanowanego przez zombie, gdzie rodzaj straszenia był inny. Miałam dużo bliższy kontakt z klientami - jako zombie musiałam wchodzić pomiędzy grupki i niestety, niektórzy panowie zachowywali się w sposób nieodpowiedni, uważali, że to zabawne że sobie klepną czy coś złapią. Na szczęście, ochrona i team leaderzy działali bez zarzutu, grupki, w których ktoś się nieodpowiednio zachowywał były uspokajanie, a w skrajnych przypadkach, wypraszane z atrakcji.

Miało się czasem wrażenie, że niektóre osobniki przychodzą do parku strachów nie po to by się bawić/dać przestraszyć itp, ale by popisać przed kolegami, jacy to oni odważni i super zajefajni. Tacy popisywacze uprzykrzali życie aktorom, innym zwiedzającym i całej obsłudze, a w skrajnym wypadku zyskiwali to, że ochrona albo deptała im po piętach, albo wręcz wypraszała z obiektu.

Ogólnie pracę w parku strachów wspominam bardzo pozytywnie - jeśli będę miała taką możliwość to w przyszłym roku tam wrócę. Większość ludzi była naprawdę ok - bez względu na to czy udało się nam ich przestraszyć czy nie, to doceniali zabawę, nasze poczucie humoru i wysiłek jaki wkładaliśmy w naszą pracę.
Tyle, że tych kilka zakał potrafiło człowiekowi zepsuć cały wieczór...

Skomentuj (34) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 115 (127)

#85652

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Jak dobrze mieć sąsiada...

Za młodu mieszkałam z rodzicami w bloku, na typowym osiedlu - przeżytku z poprzedniego systemu.
Blok był jednoklatkowy, czteropiętrowy, było w nim 20 mieszkań.

Ja z rodzicami mieszkałam pod numerem 3, na tak zwanym "wysokim parterze".
Bezpośrednio nad nami mieszkała rodzina lekarska, pani doktor stomatolog, jej mąż i bodajże dwóch dorosłych synów.

Większych problemów z nimi nie było, poza jednym: mieli bardzo mało sympatyczny zwyczaj trzepać wycieraczki, dywaniki i chodniczki przez balkon, przez co nasze kwiaty, a czasami i pranie wyglądały mało elegancko. Niestety, za rękę nikt ich nigdy nie złapał, więc tylko czasem trzeba było robić pranie po raz drugi...

Na nieszczęście dla sąsiadów pewnego pięknego i słonecznego dnia mój ojciec postanowił poopalać się na balkonie. Rozstawił leżak, rozebrał się do gatek i zapadł w drzemkę na słoneczku, z której to został wybudzony opadającym deszczem śmieci i okruchów.

Takiej wiązanki jaką puścił naszej dystyngowanej pani doktor to nie powstydziłby się przysłowiowy szewc czy inny marynarz... Nie chcę kłamać, ale chyba zawarte też w niej były różne groźby karalne dotyczące np wyrywania nóg z przyległych do nich części ciała. A że tatuś znany był jako nerwus i choleryk to podziałało.

Nastał błogosławiony spokój... Znów można było bez obaw wywiesić pranie... Kwiaty na balkonie odżyły...

Idylla trwała kilkanaście lat, ale jak wiadomo, nikt nie jest nieśmiertelny, i jednej późnej jesieni tacie się zmarło...
Wiosną następnego roku wyszłam sobie rano na balkon rozkoszować się kawą i śniadaniem na słoneczku i nagle słyszę z góry dźwięk trzepania chodniczka, a do mojej świeżo zaparzonej kawy sypią się okruszki...

Niestety, nie mam charakteru tatusia i nie potrafię urządzać awantur, zwiałam więc tylko z balkonu, podziwiając sąsiadów, że tyle lat chciało im się czekać na powrót do starych zwyczajów...

Skomentuj (10) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 185 (195)

#85310

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Ja wiem, że każdy z nas uczył się kiedyś jeździć, nikt się Hołowczycem czy Niki Laudą nie urodził, ale...

Wracałam wczoraj z miasta w godzinach szczytu. Zamiast autostrady, wybrałam drogę wiodącą przez park przemysłowy. I widzę: L-ka. Ok, trochę wolno jedzie, ale wyminę...

Nie dało rady. Panna jechała średnio 20 mil na godzinę na drodze z limitem do 50 (czasem było to 25, czasem 15). Dodatkowo jechała tropem węża w czasie sztormu, od krawężnika do środkowej linii. Widać, że to jedna z jej pierwszych lekcji.

I byłoby ok, bo przez większość dnia ta droga jest pusta, ale nie o szóstej po południu, kiedy w wielu okolicznych zakładach pracy kończą lub zmieniają się zmiany i panuje spory ruch w obie strony.

W końcu, zupełnie nieprawidłowo, wyprzedziłam L-kę, używając zatoczki do skrętu w prawo i łamiąc pewnie przy tym kilka przepisów.

I nie, nie winię dziewczyny, ja trzy lata temu też uczyłam się jeździć. Winię instruktora, który ewidentnie nie dopasował umiejętności uczennicy do wybranej trasy i idę o zakład, że samochody wyprzedzające ją na wariata stresowały ją bardziej niż to konieczne i odbierały przyjemność z jazdy.

P.S. Mieszkam w Anglii, stąd prędkość w milach i zatoczka do skrętu w prawo. :-)

Skomentuj (18) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 76 (126)

#84875

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Tunel pod przejazdem kolejowym. Niedługi: może 12 – 15 metrów, nieoświetlany, z prześwitem pośrodku. Wąski, mijasz się z samochodem na żyletki, próba przytulenia się do ściany może skutkować stratą lusterka, a po ostatnim remoncie nawierzchni - brak namalowanych pasów, co wcale nie ułatwia sprawy. Chodnik tylko po jednej stronie – wąski, na jedną osobę.

I tak jadę sobie pewnego pięknego, słonecznego dnia, wjeżdżam w tunel i gwałtownie hamuję. Chodnikiem pod tunelem idzie rodzinka. A dokładnie, to chodnikiem idzie tylko dwie osoby, pozostałe cztery beztrosko spacerują po jezdni.
Próbuję zjechać do środka, ale też jest to troszkę utrudnione – furgonetka z naprzeciwka robi to samo. Przystaję, mając nadzieję, że nic mi nie wjedzie w kuper, furgonetka przejeżdża, a ja dostrzegam powód jej dziwnego zachowania – drugą stroną, po jezdni (chodnika brak) idzie blond dziewczę w słuchawkach na uszach i robi bardzo oburzoną minę, jak pukam się w czoło patrząc na nią.

Powiedzcie, co trzeba mieć w głowie, by pchać się na jezdnię w nieoświetlonym tunelu. Kierowca jadący szybko, oślepiony słońcem, mógłby nawet nie zauważyć, czy to rodziny, czy to blond dziewczęcia...

Ja wiem, że to najkrótsza droga z mojego osiedla do miasteczka i na autostradę, ale właśnie znalazłam sobie objazd, żeby się więcej nie stresować...

Skomentuj (10) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 111 (113)

#84235

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Koleżanka w pracy wyskoczyła do mnie z tekstem: "A wiesz, że ostatnio o mało nie mieliśmy przez ciebie wypadku?"

Spojrzałam na nią pytająco,  bo nie przypominałam sobie zajechania nikomu drogi czy wymuszenia na nikim pierwszeństwa.

"No bo jak wyjeżdżałaś z parkingu ostatnio, (bardzo ograniczona widoczność) a my jechaliśmy za tobą, to myśleliśmy, że jest pusto bo wyjechałaś tak pewnie, to nie zatrzymywaliśmy się i jechaliśmy za tobą i o mało nie wpadliśmy pod ciężarówkę, ledwo wyhamowała."

I to wszystko wypowiedziane z pretensją w głosie, koleżanka chyba święcie przekonana o mojej winie.

I szczerze mówiąc, to mnie zamurowało, bo co trzeba mieć w głowie, żeby na drodze w parku przemysłowym, po której porusza się tysiące różnych gabarytowo samochodów, polegać na obserwacjach kierowcy przed tobą?

Przecież nie będę dziewczynie, która ma prawo jazdy dłużej ode mnie, tłumaczyć,  że warunki na drodze są zmienne i obserwacji trzeba dokonywać samemu...

Skomentuj (20) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 180 (190)

#84029

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Jak już zaczęłam o kocie, to może pociągnę dalej, ale tym razem o piekielnej mamie i jej psiapsiółkach.

Problem polegał na tym, że asertywność mojej mamy nie była na poziomie 0, ale na -1000, a jej głównym życiowym zmartwieniem było to, aby nikogo nie urazić i żeby sobie o niej (w domyśle - o nas) ktoś źle nie pomyślał.
Problem z jej psiapsiółkami i znajomymi był taki, że kilka z nich miało psy. I to na ogół źle wychowane psy.
I wiedząc, że mamy kota, nadal przyłaziły na pogaduszki ze swoimi pchlarzami.
Nieraz wracałam do domu po pracy czy korkach i zastawałam taki widok:

Drzwi od mojego pokoju zamknięte, z kotem w środku, pod pokojem ujadający pies (i to z jakiejś dużej serii, rottweiler albo pitbull), a na przedpokoju kompletnie zdezelowane kocie miski.
Tłumaczenie maminej psiapsiółki:
"- No bo pies syna, nie miałam go z kim zostawić, a sam demoluje mieszkanie."
No to niech demoluje, ale dlaczego nasze?
"- No bo u Was na osiedlu nieciekawie, to wzięłam do obrony, bo on agresywny jest, na wszystko się rzuca."
Tak, zauważyłam, piłki mojego kota przeżute w strzępy. Poza tym, nie przyszło ci do głowy, że będzie chciał się rzucić na mojego kota?

Wiele miesięcy awantur z mamą zajęło mi wbicie jej do głowy, że to kot jest lokatorem tego mieszkania, a nie goście, a psu nic się nie stanie, jak posiedzi godzinkę czy dwie na balkonie, albo na smyczy na częściowo odgrodzonym  korytarzu.

I zajęło mi to sporo czasu, bo chyba z rok albo i dłużej, zanim psiapsiółki nauczyły się przychodzić bez psów, albo, jeśli nie dało się inaczej, zostawiać je w nieużywanym kąciku klatki schodowej. Nikt się nie obraził ani nie obgadał, przynajmniej nic o tym nie wiem.
Po prostu wystarczyło ustalić granice i się ich trzymać,  a nie pozwolić sobie wejść na głowę tym wszystkim babom. Swoją drogą, to ta minusowa asertywność mamy, którą niestety wpoiła też częściowo we mnie, nie raz przysporzyła nam zmartwień i kłopotów.

Skomentuj (19) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 148 (182)

#84024

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Dawno dawno temu, za siedmioma górami i lasami, czyli jeszcze w czasach kiedy mieszkałam w Polsce z mamą, miałam kota (tego z mojego awatara).

Mieszkałyśmy w bloku, na półpiętrze tudzież wysokim parterze, a kot był wychodzący.

Gorzej niestety było z wchodzeniem, bo wyskoczyć - wyskakiwał z balkonu bez problemu, ale wskoczyć już rady nie dawał.
Niestety, nie dawał się też złapać i sam z siebie nie podszedł jak już był na dworze, więc w ten sposób zostałam zmuszona do sklecenia drabinki.

Wyszła trochę koślawo, ale posłużyła przez kilka miesięcy, aż zaczęła się rozlatywać. Zastąpiłam ją nową, która tym razem wyszła mi jak z taśmy produkcyjnej  :-)

Duma z udanego wyrobu trwała jakieś dwa tygodnie. Pewnego pięknego dnia kot wyszedł sobie na dwór, ale zamiast wejść z powrotem zaczął pod balkonem miauczeć. Wyszłam zobaczyć co się dzieje - a tu drabinki brak, z balkonu tylko zwisa smętnie ucięty sznurek, którym była przymocowana.

Przyczepiłam starą i po wejściu kota do domu poszłam do składziku po deseczki na nową.

Kolejna została przymocowana linką do roweru. Niestety, po jakimś czasie ktoś wyłamał po prostu ostatnie kilka szczebelków, by zabrać drabinkę.

Osobiście przegoniłam starszego pana, który szarpał za drabinkę, koleżanka przyłapała jakichś gówniarzy.
Kiedy kot był w domu z reguły podnosiłam drabinkę, utrudniając jej kradzież, ale i tak parę razy musiałam niestety robić nową.

A potem, no cóż, wyjechałam do Anglii. 
Za każdym razem gdy przyjeżdżałam, starałam się zrobić dwie albo trzy drabinki, by mama nie miała kłopotu (mama, ze względu na wiek i choroby nie dawała rady podnosić drabinki kilka razy dziennie, za to złodzieje dzielnie dawali radę wyrwać ją z łańcucha rowerowego). 

Nie wiem po co komu były takie drabinki, tym bardziej, że na osiedlu ich raczej nie widziałam. 

Dzieciaki mogły ukraść dla jaj - do zabawy. Ale stary dziadek? Na podpórkę dla kwiatów? Nie mam pojęcia. 
Nie rozumiem takiego złodziejstwa, a nawet nie dało się za bardzo nic z tym zrobić.

Skomentuj (22) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 192 (198)

#83735

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Dokładnie dwa lata temu odebrałam klucze od domu i mogłam się zacząć przeprowadzać "na swoje”. I przypomniała mi się dzisiaj taka trochę śmieszna, a z dalszej perspektywy trochę żałosna, historyjka.

Byłam wtedy "happily single", co nie przeszkadzało mi od czasu do czasu korzystać z portali randkowych w celu znalezienia tego jedynego.

W ten sposób, kilka lat wcześniej, poznałam Henia.

Sporo rozmawialiśmy przez telefon, poszliśmy nawet na randkę, ale nic nie zaiskrzyło.

Utrzymywaliśmy jednak kontakt, jakieś tam życzenia świąteczne, niezobowiązujące rozmowy, Henio skorzystał też z mojej znajomości angielskiego i umiejętności pisania formalnych listów do instytucji państwowych, za co odwdzięczył się zaproszeniem na pizzę.

Szczerze mówiąc, miałam wrażenie, że Henio "trzyma mnie w rezerwie", jakby mu nic innego nie wyszło. :-) Nie przeszkadzało mi to - ja nie trzymałam go nawet w rezerwie, po prostu uważałam za znajomego.

I w końcu odebrałam klucze do własnych czterech kątów, czym nie omieszkałam się pochwalić na Facebooku.

Parę tygodni później zaczęłam się również spotykać z K, z którym jestem do dzisiaj.

I tak pewnego dnia, bodajże w styczniu, może lutym, zadzwonił Henio. Zwyczajowa gadka-szmatka, co słychać, itp. itd., jak również gratulacje z powodu kupna domu. I żartobliwe pytanie: "To co, jak masz już dom i samochód, to teraz ci pewnie faceta do szczęścia brakuje?”.

Miałam wrażenie, że właśnie zostałam awansowana z rezerwy do ekstraklasy, niestety nie na długo...
"Tak, ale już nad tym pracuję, za pół godziny idę do kina z K, spotykamy się od jakiegoś czasu”.

Po tym moim zdaniu Henio szybko się pożegnał i od tamtej pory nie odzywał. Nawet na życzenia świąteczne nie odpowiedział...

Tak więc, panie i panowie: trzymanie kandydata na drugą połówkę w rezerwie przez dwa czy trzy lata nie popłaca... Deklarujcie się szybciej, to unikniecie rozczarowania...

Skomentuj (16) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 87 (183)

#83838

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Zrobiłam wczoraj po zmroku ładnych kilkadziesiąt kilometrów na wiejskich, nieoświetlonych drogach.
I żałuję, że na teście na prawko nie ma większego nacisku na prawidłowe użycie świateł.

Jadę sobie spokojnie, parę mil pod limit prędkości, droga kręta, w stylu z górki - pod górkę (Yorkshire Dales). Długie włączone. Widzę że nad kolejnym pagórkiem pojawiają się światła samochodu jadącego z naprzeciwka.
Wyłączam długie, by nie oślepić gościa. Niestety, bez wzajemności. Wzrok odzyskuję dopiero po kilku minutach.

Jak mówię, jadę poniżej limitu (limit to 60 mil - ok 100 km na godzinę). Kilka kilometrów mniej, ale zawsze. Dogania mnie rajdowiec i zaczyna mrugać. I mruga tak zawzięcie przez kilka minut - droga wąska, po obu stronach krzaki, na około hodowle owiec, które często wyłażą na drogę przez dziury w żywopłotach, nawet jakbym chciała gdzieś zjechać to nie ma gdzie.
Na szczęście, rajdowiec wynajduje w miarę prosty odcinek i wyprzedza mnie radośnie, a ja na jakiś czas oddycham z ulgą.

Niestety, za najbliższym skrzyżowaniem dołącza do mnie kolejny fan długich świateł. Jedzie tuż za mną, prawie że na moim bagażniku, ale długimi świeci. Nie wiem co chce wypatrzeć: pewnie każdą ryskę na mojej karoserii, no bo na drodze przed nim jestem ja.
Dobrze, że mogę zredukować odblask w lusterku wstecznym, ale próba zerknięcia w boczne, to niestety ryzyko oślepnięcia.
Temu panu na szczęście wystarczyło moje depnięcie po hamulcach kilka razy by zwiększyć odległość.

Przejeżdżam przez wioskę, kilka domów na krzyż, ale droga oświetlona. Długie wyłączone, bo po co mi to jak mam wystarczające światło. Panu z naprzeciwka nie chciało się wyłączyć długich. Na mrugnięcia w celu przypomnienia - reakcji brak.

Jak już ponownie odzyskałam wzrok, to znowu z naprzeciwka nadjeżdża coś jasnego - furgonetka, nie wiem czy miał długie, ale wszystkie dodatkowe lampeczki i ledy pod listwami czyniły z samochodu raczej wielokolorowe i bardzo rozświetlone UFO, ewentualnie choinkę świąteczną w pełnej krasie.

Dla odmiany mam wrażenie, że z naprzeciwka coś się zbliża, ale światła jakieś takie niemrawe, a na dodatek tak jakby bardzo blisko siebie. Traktor. Taki szeroki, że ledwo idzie wyminąć. Prawie nieoświetlony, bo po co...

Dojeżdżam do głównych dróg i w końcu do autostrady i oddycham z ulgą.
Za wcześnie. Tu też roi się od fanów długich świateł, co, zważywszy na świetną jakość odblaskowych punktów pomiędzy poszczególnymi pasami autostrady, zupełnie mija się z celem.

Mam wrażenie, że niektórzy mają zakodowane: jazda bez oświetlenia miejskiego = jazda na długich.
To chyba jedyny powód, dla którego nie lubię jeździć po zmroku...

Skomentuj (25) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 138 (152)

#83585

przez (PW) ·
| Do ulubionych
W piątek, 9 listopada zadzwoniła do mnie lokatorka. Zepsuł się piecyk w łazience (odpowiedzialny zarówno za ciepłą wodę, jak i ogrzewanie w domku). Kapie coś, czy mogę przysłać kogoś do naprawy.

Ok. Co miesiąc płacę niemały abonament serwisowi British Gas, właśnie w takim, a nie innym celu. Korzystając z aplikacji na telefonie, umówiłam wizytę na poniedziałek, pomiędzy 8 a 13.

W poniedziałek pan inżynier przyszedł, pogrzebał przy piecyku, stwierdził, że nie ma części, więc przyjdzie jutro po południu. Nie przyszedł, zadzwonił do lokatorki, powiedział, że część będzie na czwartek, po czym w czwartek się nie pojawił, za to status wizyty w aplikacji zmienił się na "nie zastano nikogo w domu".

Tu ja już wkurzyłam się całkiem uczciwie, zadzwoniłam do obsługi klienta i umówiłam kolejną wizytę, wyrażając przy okazji swoją niepochlebną opinię o ich inżynierach i systemie rezerwacji. 

Niestety, ze względu na to, że i ja, i lokatorka pracujemy i wolnego wziąć nie mogłyśmy - następna wizyta dopiero w kolejny poniedziałek. 

W poniedziałek pan przyszedł, podumał, zadzwonił po kolegę, zdjęli i rozkręcili piecyk, po czym stwierdzili, że oni go naprawią następnego dnia. Z lokatorką umówili się na wtorek na dziewiątą rano. Dziewczyna przyszła do domu o 8:30 (ze względu na temperaturę sypia u koleżanki) tylko po to, by znaleźć w drzwiach karteczkę, że inżynier był o 8:15 i w związku z nieobecnością domowników odwołał umówioną wizytę.

Gdybym go wtedy dorwała, to chybabym mu przysłowiowe nogi z… powyrywała.

Pomijając olewacki stosunek do zlecenia i zleceniodawcy, to jest to po prostu okrutne i nieludzkie, by skazywać kogokolwiek na mieszkanie bez ogrzewania i ciepłej wody w połowie listopada.

Zadzwoniłam na infolinię, pan konsultant zaczął się ze mną kłócić, że niemożliwe, że oni nie robią wizyt na godziny, tylko na przedziały czasowe, że może lokatorka nie zrozumiała. 

Może nie mówi ona perfekcyjnie po angielsku, ale na liczbach na pewno  się zna - pracuje w sklepie, co skomentowałam panu dosyć jadowicie. Pan konsultant, wyczuwając nadchodzącą burzę, trochę zszedł z tonu i zapytał, co może zrobić.

Kolejna wizyta jutro rano. Zażądałam innego inżyniera i przysłania formularza skargi.

Trzymajcie kciuki, bym nie musiała dopisywać dalszego ciągu na Piekielnych. :-) 

Skomentuj (18) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 180 (188)