Profil użytkownika
Grav
Zamieszcza historie od: | 18 stycznia 2013 - 8:41 |
Ostatnio: | 16 stycznia 2023 - 11:11 |
- Historii na głównej: 45 z 46
- Punktów za historie: 8425
- Komentarzy: 1236
- Punktów za komentarze: 10476
Krótka historia warsztatowa.
Okazało się, że żeby mi samochód przeszedł przegląd, trzeba wymienić belkę tylnego zawieszenia - zgniło jej się, nie wiedziałem o tym. No OK, wymieniona. Niestety, warsztat, który ją wymieniał, nie ma sprzętu do ustawiania zbieżności, więc zrobili "na oko", toteż na stacji kontroli pojazdów połączonej z warsztatem umówiłem się na sobotę rano, że najpierw mi tę geometrię zawieszenia ustawią, a potem zrobią przegląd. Nawet nie pytałem o koszty - po prostu umówiłem się najbliżej jak się da (jakieś 200 m od domu).
Przyjeżdżam na umówioną godzinę, wchodzę do części warsztatowej - panowie zdziwieni, nic nie wiedzą o żadnej zbieżności, szefa nie ma, pojechał po części. Aha.
Wchodzę do części diagnostycznej - facet mówi, żebym po aktualnym kliencie wjechał, on zrobi przegląd i już wklepie w dowód, a ja sobie zbieżność załatwię za chwilę. OK. Po skończeniu przeglądu okazało się, że nie mają terminala, więc pojechałem szybko do bankomatu i z powrotem. Gość przyklepał, w międzyczasie wrócił szef.
"No fakt, miał pan być rano... to wie pan, zjedzie ten samochód z diagnostyki i panu zrobimy".
Pokręciłem się nieco i przyszło mi do głowy zapytać, ile ta zbieżność kosztuje, bo niby wziąłem pieniądze z tego bankomatu, ale może za mało? Odpowiedź udzielona tonem absolutnej wyższości brzmiała: "Stówka. Nie mam ambicji być najtańszym mechanikiem w okolicy". Drugi zgrzyt. Nie pytałem, bo liczę każdą złotówkę na bułki w spożywczaku, tylko żeby wiedzieć, czy mi gotówki starczy. No ale OK.
I w tym momencie facet przywalił trzecim zgrzytem. Zerknął za okno i mówi mi: "O, kolejny na diagnostykę czeka. No to pan sobie poczeka po nim, bo diagnostyka ma pierwszeństwo u nas". Czyli gość umówił się na 9.30, o 10.20 był z powrotem, kazał mi czekać aż skończą aktualnego klienta, a potem mnie sobie radośnie zepchnął w kolejności za kogoś, kto wszedł z ulicy. Wkurzony zadzwoniłem do sprawdzonego warsztatu kilkanaście kilometrów dalej i umówiłem się na tę samą usługę 2 dychy taniej. Zrobione bez problemu w umówionym terminie.
Okazało się, że żeby mi samochód przeszedł przegląd, trzeba wymienić belkę tylnego zawieszenia - zgniło jej się, nie wiedziałem o tym. No OK, wymieniona. Niestety, warsztat, który ją wymieniał, nie ma sprzętu do ustawiania zbieżności, więc zrobili "na oko", toteż na stacji kontroli pojazdów połączonej z warsztatem umówiłem się na sobotę rano, że najpierw mi tę geometrię zawieszenia ustawią, a potem zrobią przegląd. Nawet nie pytałem o koszty - po prostu umówiłem się najbliżej jak się da (jakieś 200 m od domu).
Przyjeżdżam na umówioną godzinę, wchodzę do części warsztatowej - panowie zdziwieni, nic nie wiedzą o żadnej zbieżności, szefa nie ma, pojechał po części. Aha.
Wchodzę do części diagnostycznej - facet mówi, żebym po aktualnym kliencie wjechał, on zrobi przegląd i już wklepie w dowód, a ja sobie zbieżność załatwię za chwilę. OK. Po skończeniu przeglądu okazało się, że nie mają terminala, więc pojechałem szybko do bankomatu i z powrotem. Gość przyklepał, w międzyczasie wrócił szef.
"No fakt, miał pan być rano... to wie pan, zjedzie ten samochód z diagnostyki i panu zrobimy".
Pokręciłem się nieco i przyszło mi do głowy zapytać, ile ta zbieżność kosztuje, bo niby wziąłem pieniądze z tego bankomatu, ale może za mało? Odpowiedź udzielona tonem absolutnej wyższości brzmiała: "Stówka. Nie mam ambicji być najtańszym mechanikiem w okolicy". Drugi zgrzyt. Nie pytałem, bo liczę każdą złotówkę na bułki w spożywczaku, tylko żeby wiedzieć, czy mi gotówki starczy. No ale OK.
I w tym momencie facet przywalił trzecim zgrzytem. Zerknął za okno i mówi mi: "O, kolejny na diagnostykę czeka. No to pan sobie poczeka po nim, bo diagnostyka ma pierwszeństwo u nas". Czyli gość umówił się na 9.30, o 10.20 był z powrotem, kazał mi czekać aż skończą aktualnego klienta, a potem mnie sobie radośnie zepchnął w kolejności za kogoś, kto wszedł z ulicy. Wkurzony zadzwoniłem do sprawdzonego warsztatu kilkanaście kilometrów dalej i umówiłem się na tę samą usługę 2 dychy taniej. Zrobione bez problemu w umówionym terminie.
mechanik
Ocena:
228
(254)
Jako że poprzednia historia o cudach z hindusami na helpdesku IT się przyjęła, to mam jeszcze jedną perełkę.
Nocna zmiana. Okolice 4.30 czy tam 5.30 rano - czas, kiedy te patałachy przychodzą do pracy. Dzwoni telefon, odbieram - Indie. No trudno, to o tej porze norma.
Czego chce nasz delikwent? Sprawdzić kilka zgłoszeń. No to sprawdzam - pierwsze, co się z nim dzieje, kiedy będzie rozwiązane. Drugie - to samo. Trzecie. Czwarte. Piąte. Dziesiąte.
I w tym momencie coś do mnie dotarło. Gość sprawdzał zgłoszenia z jednej, bardzo specyficznej lokalizacji. Specyficznej, bo mającej własny helpdesk... Zapytałem zatem, czy jest członkiem tego helpdesku. Potwierdził. Zapytałem zatem, dlaczego mając dostęp do systemu zgłoszeń sam nie otworzy tego, co chciał sprawdzić, i nie przeczyta co tam jest. Po dłuższej i kompletnie bezsensownej przepychance słownej stwierdził, że już mi dłużej nie da rady życia zatruwać i się rozłączył.
Do tej pory w sumie nie wiem, czy wynikało to z kompletnego braku myślenia, czy złośliwości. Znając hindusów, prawdopodobnie to pierwsze...
Nocna zmiana. Okolice 4.30 czy tam 5.30 rano - czas, kiedy te patałachy przychodzą do pracy. Dzwoni telefon, odbieram - Indie. No trudno, to o tej porze norma.
Czego chce nasz delikwent? Sprawdzić kilka zgłoszeń. No to sprawdzam - pierwsze, co się z nim dzieje, kiedy będzie rozwiązane. Drugie - to samo. Trzecie. Czwarte. Piąte. Dziesiąte.
I w tym momencie coś do mnie dotarło. Gość sprawdzał zgłoszenia z jednej, bardzo specyficznej lokalizacji. Specyficznej, bo mającej własny helpdesk... Zapytałem zatem, czy jest członkiem tego helpdesku. Potwierdził. Zapytałem zatem, dlaczego mając dostęp do systemu zgłoszeń sam nie otworzy tego, co chciał sprawdzić, i nie przeczyta co tam jest. Po dłuższej i kompletnie bezsensownej przepychance słownej stwierdził, że już mi dłużej nie da rady życia zatruwać i się rozłączył.
Do tej pory w sumie nie wiem, czy wynikało to z kompletnego braku myślenia, czy złośliwości. Znając hindusów, prawdopodobnie to pierwsze...
call_center hindusi IT
Ocena:
190
(226)
O pewnym braku przytomności i rozeznania w prawie kraju, w którym się przebywa.
Przyjechało do Polski dziewczę z drugiego końca świata. Dosłownie. Studiowało sobie, ale postanowiło też dorabiać. Młode, niedoświadczone, ale trafiło dobrze, do dużej korporacji, krzywda jej się nie działa - zero nadgodzin, zero mobbingu, a jako, że zna egzotyczny język, to jeszcze niezłe pieniądze.
Niestety, dziewczę nie uznało za stosowne dowiedzieć się jakie prawa i obowiązki spoczywają na pracowniku w państwie nad Wisłą. I tak pewnego dnia, będąc zagrafikowana na 9 rano, zadzwoniła o 11, że ona się nieco spóźni, bo jeszcze psa wyprowadza. Regularnie zresztą spóźniała się po kilka godzin, bo zapomniała nastawić budzika, bo była zmęczona, bo nie chciało jej się wstać.
Hitem jednak była jedna z ostatnich akcji, zanim firma się z nią pożegnała. Zadzwoniła, że jest chora i kilka dni jej w pracy nie będzie. Przełożona, znając już jej pomysły, uprzedziła ją o konieczności uzasadnienia nieobecności odpowiednią dokumentacją. Wróciwszy do biura, panna przyniosła... paragon z apteki. Była bardzo zdziwiona, że to nie jest wystarczający dowód na bycie chorym.
Przyjechało do Polski dziewczę z drugiego końca świata. Dosłownie. Studiowało sobie, ale postanowiło też dorabiać. Młode, niedoświadczone, ale trafiło dobrze, do dużej korporacji, krzywda jej się nie działa - zero nadgodzin, zero mobbingu, a jako, że zna egzotyczny język, to jeszcze niezłe pieniądze.
Niestety, dziewczę nie uznało za stosowne dowiedzieć się jakie prawa i obowiązki spoczywają na pracowniku w państwie nad Wisłą. I tak pewnego dnia, będąc zagrafikowana na 9 rano, zadzwoniła o 11, że ona się nieco spóźni, bo jeszcze psa wyprowadza. Regularnie zresztą spóźniała się po kilka godzin, bo zapomniała nastawić budzika, bo była zmęczona, bo nie chciało jej się wstać.
Hitem jednak była jedna z ostatnich akcji, zanim firma się z nią pożegnała. Zadzwoniła, że jest chora i kilka dni jej w pracy nie będzie. Przełożona, znając już jej pomysły, uprzedziła ją o konieczności uzasadnienia nieobecności odpowiednią dokumentacją. Wróciwszy do biura, panna przyniosła... paragon z apteki. Była bardzo zdziwiona, że to nie jest wystarczający dowód na bycie chorym.
pracownik obcokrajowiec prawo
Ocena:
358
(382)
Drobna piekieność z czasów, gdy parałem się uczeniem ludzi.
Uczyłem pewną licealistkę mieszkającą w blokowisku z parkingiem oddzielonym od ulicy szlabanem. Jako, że jej rodzina posiadała samochód, który częściej był z jej ojcem za granicą, niż w kraju, dostałem kod do szlabanu, żeby sobie wygodnie parkować. Starałem się zajmować dalsze miejsca, niedaleko ulicy, żeby mieszkańcom nie przeszkadzać.
Pewnego dnia wyjeżdżając zostałem zatrzymany przez stojącego na drodze starszego pana. Wywiązała się krótka rozmowa:
- Czy pan tu mieszka?
- Nie.
- To jakim prawem pan tu wjeżdża?
- Bo mieszkaniec, który samochodu nie ma, a któremu miejsce na parkingu przysługuje, pozwolił mi ze swojego miejsca skorzystać.
- Ale tak nie można! Tylko mieszkańcy mogą tu parkować! Proszę mi powiedzieć kto pana wpuścił.
- Yyy... nie?
- To poproszę pańskie nazwisko. Ja to zgłoszę!~
- Yyy... też nie?
- To ja zgłoszę pańskie tablice!
W tym miejscu zaczął robić autku zdjęcia, na szczęście usuwając się nieco na bok przy okazji, więc po prostu wsiadłem i odjechałem. Przez długie lata, które od tamtego czasu minęły, jakoś policja nie zapukała do mych drzwi, żeby w kajdanach odprowadzić mnie przed oblicze sprawiedliwości, więc, jak mniemam, zgłoszenie sprawy, gdzie trzeba, niewiele dało...
Uczyłem pewną licealistkę mieszkającą w blokowisku z parkingiem oddzielonym od ulicy szlabanem. Jako, że jej rodzina posiadała samochód, który częściej był z jej ojcem za granicą, niż w kraju, dostałem kod do szlabanu, żeby sobie wygodnie parkować. Starałem się zajmować dalsze miejsca, niedaleko ulicy, żeby mieszkańcom nie przeszkadzać.
Pewnego dnia wyjeżdżając zostałem zatrzymany przez stojącego na drodze starszego pana. Wywiązała się krótka rozmowa:
- Czy pan tu mieszka?
- Nie.
- To jakim prawem pan tu wjeżdża?
- Bo mieszkaniec, który samochodu nie ma, a któremu miejsce na parkingu przysługuje, pozwolił mi ze swojego miejsca skorzystać.
- Ale tak nie można! Tylko mieszkańcy mogą tu parkować! Proszę mi powiedzieć kto pana wpuścił.
- Yyy... nie?
- To poproszę pańskie nazwisko. Ja to zgłoszę!~
- Yyy... też nie?
- To ja zgłoszę pańskie tablice!
W tym miejscu zaczął robić autku zdjęcia, na szczęście usuwając się nieco na bok przy okazji, więc po prostu wsiadłem i odjechałem. Przez długie lata, które od tamtego czasu minęły, jakoś policja nie zapukała do mych drzwi, żeby w kajdanach odprowadzić mnie przed oblicze sprawiedliwości, więc, jak mniemam, zgłoszenie sprawy, gdzie trzeba, niewiele dało...
parking sąsiad
Ocena:
212
(232)
Tak czytam różne historie o tym, jaki to ludzie mieli strasznie ciężki start w życiu, jak to w kolejnych pracach nimi pomiatali czy pomiatają, jak to z szefostwem nigdy nie da się dogadać, jak to w tym kraju nie da się zarobić, itd, itd.
Mam 28 lat i od ponad 5 spłacam 60 tysięcy długów, których się nawarstwiło gdy ratowałem rodziców przed bankructwem po tym, jak mocno się przeliczyli z kilkoma biznesami, które próbowali ciągnąć. Obiłem się w życiu o komorników, został mi jeszcze rok spłacania do wyjścia na prostą, a banki jeszcze długo nie będą pewnie chciały ze mną rozmawiać o pożyczkach :)
Przez studia na filologii angielskiej (swoją drogą fatalny wybór studiów - trzeba było się przemęczyć i iść na informatykę) łapałem różne prace, szkoły językowe, tłumaczenia, korki prywatnie, nawet bileter w kinie przez któreś wakacje. Nawet jest o tym trochę historii na piekielnych, jeśli to kogoś interesuje.
Natomiast ostatecznie poszedłem po prostu do korpo. Robota wcale nie była lekka, zdarzało się dużo nadgodzin (rekordem było 96 w jednym kwartale, z czego jakieś 2/3 to te płatne 200% - dodatkowe dni pracy), praca była słuchawkowa i bywało tak, że się siedziało po kilka godzin kamieniem, bo się najzwyczajniej w świecie nie dało między dzwoniącymi ludźmi wbić na przerwę.
Ale pensja była na czas, nikt nikim nie pomiatał, nikt nikomu nie podkładał świń, a przede wszystkim robiąc w spokojniejsze dni dodatkową robotę (nieodpłatnie) można było nauczyć się dość, by zostać wypuszczonym na rozmowę kwalifikacyjną na wyższą pozycję.
I tak oto siedzę w tej firmie kolejne lata, 2 razy już sobie awansowałem, zarabiam dość, żeby przy w miarę skromnym życiu utrzymać siebie, swoją żonę i ewentualne potomstwo (choć żona pracuje, dzięki czemu aż tak bardzo liczyć każdego grosza nie trzeba), a jednym wymogiem na początku był komunikatywny angielski, który powinien być standardem u każdego, kto kończy liceum w tym kraju.
Zastanawiam się zatem - skąd się bierze to, że z jednej strony wszyscy narzekają jak to w tym kraju nie ma pracy, a jak już jest to niepewna, że pomiatają, że głodowe pensje i inne takie, a tymczasem w naszej robocie brakuje spokojnie setki ludzi, z czego przynajmniej 1/3 tylko z angielskim? Przy warunkach finansowych pozwalających parze pracującej u nas na podstawowych stanowiskach z dodatkiem za jakiś język spokojnie kupić niewielkie mieszkanie na kredyt! I to w biednym ponoć mieście włókienniczym...
W innych branżach w sumie jest podobnie - rozmawiałem ostatnio z szefem zakładu, w którym robiłem kilka rzeczy przy samochodzie. Facet narzekał, że znaleźć mechanika, który cokolwiek potrafi, to cud, ale on już nawet przyjmuje żółtodziobów po szkole i robi z nimi na początku, i nawet takiemu potrafi płacić ponad 4000 brutto, przy czym ma taki nawał zleceń, że nadal mu się to opłaca. I ciągle mu brakuje pracowników, mimo wszystko.
Mam 28 lat i od ponad 5 spłacam 60 tysięcy długów, których się nawarstwiło gdy ratowałem rodziców przed bankructwem po tym, jak mocno się przeliczyli z kilkoma biznesami, które próbowali ciągnąć. Obiłem się w życiu o komorników, został mi jeszcze rok spłacania do wyjścia na prostą, a banki jeszcze długo nie będą pewnie chciały ze mną rozmawiać o pożyczkach :)
Przez studia na filologii angielskiej (swoją drogą fatalny wybór studiów - trzeba było się przemęczyć i iść na informatykę) łapałem różne prace, szkoły językowe, tłumaczenia, korki prywatnie, nawet bileter w kinie przez któreś wakacje. Nawet jest o tym trochę historii na piekielnych, jeśli to kogoś interesuje.
Natomiast ostatecznie poszedłem po prostu do korpo. Robota wcale nie była lekka, zdarzało się dużo nadgodzin (rekordem było 96 w jednym kwartale, z czego jakieś 2/3 to te płatne 200% - dodatkowe dni pracy), praca była słuchawkowa i bywało tak, że się siedziało po kilka godzin kamieniem, bo się najzwyczajniej w świecie nie dało między dzwoniącymi ludźmi wbić na przerwę.
Ale pensja była na czas, nikt nikim nie pomiatał, nikt nikomu nie podkładał świń, a przede wszystkim robiąc w spokojniejsze dni dodatkową robotę (nieodpłatnie) można było nauczyć się dość, by zostać wypuszczonym na rozmowę kwalifikacyjną na wyższą pozycję.
I tak oto siedzę w tej firmie kolejne lata, 2 razy już sobie awansowałem, zarabiam dość, żeby przy w miarę skromnym życiu utrzymać siebie, swoją żonę i ewentualne potomstwo (choć żona pracuje, dzięki czemu aż tak bardzo liczyć każdego grosza nie trzeba), a jednym wymogiem na początku był komunikatywny angielski, który powinien być standardem u każdego, kto kończy liceum w tym kraju.
Zastanawiam się zatem - skąd się bierze to, że z jednej strony wszyscy narzekają jak to w tym kraju nie ma pracy, a jak już jest to niepewna, że pomiatają, że głodowe pensje i inne takie, a tymczasem w naszej robocie brakuje spokojnie setki ludzi, z czego przynajmniej 1/3 tylko z angielskim? Przy warunkach finansowych pozwalających parze pracującej u nas na podstawowych stanowiskach z dodatkiem za jakiś język spokojnie kupić niewielkie mieszkanie na kredyt! I to w biednym ponoć mieście włókienniczym...
W innych branżach w sumie jest podobnie - rozmawiałem ostatnio z szefem zakładu, w którym robiłem kilka rzeczy przy samochodzie. Facet narzekał, że znaleźć mechanika, który cokolwiek potrafi, to cud, ale on już nawet przyjmuje żółtodziobów po szkole i robi z nimi na początku, i nawet takiemu potrafi płacić ponad 4000 brutto, przy czym ma taki nawał zleceń, że nadal mu się to opłaca. I ciągle mu brakuje pracowników, mimo wszystko.
praca
Ocena:
199
(319)
Kolejna, wiekowa historyjka z branży IT. Tym razem o matołach w Indiach. Ale na początku będzie nieco teorii.
Istnieje sobie używane przez wiele korporacji rozwiązanie do wysyłania poczty w Outlooku zwane serwerem exchange. Oprócz różnorakich cudownych zastosowań, ma funkcję pozwalającą automatycznie odesłać wiadomość osobie, która napisała nam maila w okresie, gdy jesteśmy na urlopie. Możemy w takiej wiadomości zawrzeć, przykładowo, informację kiedy wracamy i kto nas zastępuje. Tyle teorii.
Zadzwonił pewnego piątku jegomość twierdzący, że sobie ów system ustawił, ale nie działa. Wysłałem mu testowego maila - fakt, nie działa. Łączę się, standardowe "wyłącz-włącz", nadal niet. Odpalam jego konto bezpośrednio na serwerze, "wyłącz-włącz" - też nie. No to logujemy do ludzi odpowiedzialnych za te serwery, niech się oni biedzą, pana zapewniłem, że do poniedziałku powinno banglać.
Godzinę później dostaję zgłoszenie z powrotem - powód zwrotki "proszę sprawdzić bezpośrednio na serwerze". Noż k... odsyłam z jadowitym "jeśli sprawdzicie zawartość zgłoszenia, to dowiecie się, że to już zostało zrobione".
Godzinę później przychodzi zwrotka "proszę spróbować wyłączyć system i ustawić powiadomienie ponownie". No nie no, przecież ja tego wcale nie próbowałem zrobić i absolutnie nie opisałem tego w zgłoszeniu... puściłem im ponownie.
W poniedziałek dostałem zwrotkę... "proszę sprawdzić bezpośrednio na serwerze". No OK, czyli debile nie czytają nawet tego, co sami wysłali.
3 dni i 2 skargi do przełożonych na pracę jełopów w Indiach później okazało się, że poprzednie ich pomysły na pozbycie się problemu były niczym wobec maestrii głupoty zaprezentowanej przez kolejnego sympatycznego Rama Krisznę. Otóż gość odesłał tekst "zgodnie z życzeniem WYŁĄCZYLIŚMY automatyczne odpowiedzi na koncie użytkownika".
Restart mózgu... ale zaraz, jak to WYŁĄCZYLIŚCIE?!? Przecież nie o to chodziło. Okazało się jednak, że tak, wyłączyli, i że w sumie to wiadomość użytkownika zaginęła bezpowrotnie.
Zgadnijcie, kto musiał tłumaczyć się przed przełożonym użytkownika, żeby wydębić informację kiedy gość wraca z urlopu i co mu tam ustawić? :)
Istnieje sobie używane przez wiele korporacji rozwiązanie do wysyłania poczty w Outlooku zwane serwerem exchange. Oprócz różnorakich cudownych zastosowań, ma funkcję pozwalającą automatycznie odesłać wiadomość osobie, która napisała nam maila w okresie, gdy jesteśmy na urlopie. Możemy w takiej wiadomości zawrzeć, przykładowo, informację kiedy wracamy i kto nas zastępuje. Tyle teorii.
Zadzwonił pewnego piątku jegomość twierdzący, że sobie ów system ustawił, ale nie działa. Wysłałem mu testowego maila - fakt, nie działa. Łączę się, standardowe "wyłącz-włącz", nadal niet. Odpalam jego konto bezpośrednio na serwerze, "wyłącz-włącz" - też nie. No to logujemy do ludzi odpowiedzialnych za te serwery, niech się oni biedzą, pana zapewniłem, że do poniedziałku powinno banglać.
Godzinę później dostaję zgłoszenie z powrotem - powód zwrotki "proszę sprawdzić bezpośrednio na serwerze". Noż k... odsyłam z jadowitym "jeśli sprawdzicie zawartość zgłoszenia, to dowiecie się, że to już zostało zrobione".
Godzinę później przychodzi zwrotka "proszę spróbować wyłączyć system i ustawić powiadomienie ponownie". No nie no, przecież ja tego wcale nie próbowałem zrobić i absolutnie nie opisałem tego w zgłoszeniu... puściłem im ponownie.
W poniedziałek dostałem zwrotkę... "proszę sprawdzić bezpośrednio na serwerze". No OK, czyli debile nie czytają nawet tego, co sami wysłali.
3 dni i 2 skargi do przełożonych na pracę jełopów w Indiach później okazało się, że poprzednie ich pomysły na pozbycie się problemu były niczym wobec maestrii głupoty zaprezentowanej przez kolejnego sympatycznego Rama Krisznę. Otóż gość odesłał tekst "zgodnie z życzeniem WYŁĄCZYLIŚMY automatyczne odpowiedzi na koncie użytkownika".
Restart mózgu... ale zaraz, jak to WYŁĄCZYLIŚCIE?!? Przecież nie o to chodziło. Okazało się jednak, że tak, wyłączyli, i że w sumie to wiadomość użytkownika zaginęła bezpowrotnie.
Zgadnijcie, kto musiał tłumaczyć się przed przełożonym użytkownika, żeby wydębić informację kiedy gość wraca z urlopu i co mu tam ustawić? :)
it praca indie
Ocena:
251
(261)
Pewna historia przypomniała mi podobny, choć o wiele bardziej hardkorowy przykład robienia lokatora w konia.
Pewna osoba wynajmowała jednopokojowe mieszkanie w kamienicy. Początkowo bez wygód - kibel i umywalka na korytarzu, prysznica brak. Cała infrastruktura została dobudowana, powstała toaleta, zlewo-umywalka i prysznic.
Po jakimś czasie osobie wynajmującej mieszkanie obok się zmarło. Najemca mieszkania pierwszego "dowynajął" drugie, odgrodził sobie końcówkę korytarza i miał 2 pokoje + przedpokój, podpisując jedynie aneks do istniejącej umowy wynajmu.
Po kilkunastu latach okazało się, że administracja podniosła standard mieszkania przy dodawaniu drugiego pokoju, wrzucając w skład lokalu toaletę i prysznic, w których instalacji nigdy nie partycypowała. Teraz urzędnicy idą w zaparte, licząc na to, że lokator nie ma dokumentów - a ma, i to takie sprzed kilkudziesięciu lat.
Sprawa w sądzie.
Pewna osoba wynajmowała jednopokojowe mieszkanie w kamienicy. Początkowo bez wygód - kibel i umywalka na korytarzu, prysznica brak. Cała infrastruktura została dobudowana, powstała toaleta, zlewo-umywalka i prysznic.
Po jakimś czasie osobie wynajmującej mieszkanie obok się zmarło. Najemca mieszkania pierwszego "dowynajął" drugie, odgrodził sobie końcówkę korytarza i miał 2 pokoje + przedpokój, podpisując jedynie aneks do istniejącej umowy wynajmu.
Po kilkunastu latach okazało się, że administracja podniosła standard mieszkania przy dodawaniu drugiego pokoju, wrzucając w skład lokalu toaletę i prysznic, w których instalacji nigdy nie partycypowała. Teraz urzędnicy idą w zaparte, licząc na to, że lokator nie ma dokumentów - a ma, i to takie sprzed kilkudziesięciu lat.
Sprawa w sądzie.
administracja
Ocena:
248
(268)
Będzie któtkie przemyślenie o piekielności socjalizmu.
Kilka dni temu przegłosowana została w naszym kraju ustawa "500+". 500 zł na drugie i kolejne dziecko.
Czemu uważam to za piekielne? Ano dlatego, że taka zapomoga tak naprawdę nie poprawi dzietności, bo wcale nie poprawi sytuacji finansowej większości społeczeństwa. Czemu?
Rząd przedstawił oficjalne szacunki, że do obsługi programu 500+ potrzeba będzie około 7000 urzędników. Dodatkowych w stosunku do już istniejących. Załóżmy dla uproszczenia, że urzędnik taki zarobi średnio 3500 zł brutto. Łączny koszt wynagrodzenia takiego pracownika to ponad 4200 zł. Pomnożone przez 7000 i przez 12 miesięcy daje nam to kwotę...
352.800.000 zł.
Trzysta. Pięćdziesiąt. Trzy. Miliony. Złotych. Taki jest koszt wydania w ciagu roku 500 zł każdemu drugiemu i kolejnemu dziecku.
Jeśli prawdą jest, że koszt programu dla budżetu to 20 miliardów, to mówimy o około 2% kosztów urzędniczych. Niby niedużo, ale administracja państwowa ma to do siebie, że zwykle z czasem rośnie i potrzebuje coraz więcej pieniędzy. Poza tym, ta mała armia urzędników potrzebna do obsługi programu to nie wszystko - żeby uzyskać te pieniądze w ramach podatków, trzeba kolejne armii urzędników w skarbówce. Koszty programu mogą więc wynosić spokojnie 2x więcej, niż w deklaracjach rządu, już w momencie wprowadzenia.
Czemu to wszystko jest piekielne? Przecież powstają miejsca pracy w budżetówce, ludzie dostaną pieniążki na dzieci, wszyscy będą szczęśliwi, prawda?
Otóż piekielne jest to, że po pierwsze ludzie dostaną WŁASNE PIENIĄDZE łaskawie rzucone jako ochłap przez aparat państwowy. Po drugie, piekielne jest to, że każde wydane ludziom 500 zł będzie kosztować podatnika daleko więcej (mówi się nawet o 700zł na każdą wypłatę). Piekielne jest wreszcie to, że gdyby rząd przestał w końcu podnosić podatki i wydawać je na socjal, to ludzie mogliby za swoje pensje kupić więcej. Więcej jedzenia, paliwa, usług. Te pieniądze, zamiast trafić do budżetu, trafiłyby do biznesu, od którego zostałby zapłacony kolejny podatek. Biznes, oprócz opłacenia podatków, mógłby dokonać inwestycji, stworzyć miejsca pracy, zakręcić kołem zamachowym gospodarki.
Ale nie, lepiej podnieść akcyzę na piwo w trosce o pijące zbyt wiele społeczeństwo i oczekiwać wzrostu przychodów budżetu, a potem dziwić się, że te przychody nie wzrosły, po raz kolejny już zresztą.
Nie zrozumcie mnie źle - nie jestem ani zwolennikiem ani przeciwnikiem PiSu. Niektóre zmiany, które wprowadzają, mają sens, niektóre są głupie. Niektóre zmiany, które wprowadzało PO za swoich rządów miały sens, inne były głupie.
Nie rozumiem natomiast owczego pędu społeczeństwa do tego, żeby rząd rozdawał im ich własne pieniądze. Nie rozumiem wdzięczności za to, że te pieniądze, które sami tam wpompowaliśmy, dostajemy z powrotem do ręki i się z tego cieszymy. Nie pojmuję.
Kilka dni temu przegłosowana została w naszym kraju ustawa "500+". 500 zł na drugie i kolejne dziecko.
Czemu uważam to za piekielne? Ano dlatego, że taka zapomoga tak naprawdę nie poprawi dzietności, bo wcale nie poprawi sytuacji finansowej większości społeczeństwa. Czemu?
Rząd przedstawił oficjalne szacunki, że do obsługi programu 500+ potrzeba będzie około 7000 urzędników. Dodatkowych w stosunku do już istniejących. Załóżmy dla uproszczenia, że urzędnik taki zarobi średnio 3500 zł brutto. Łączny koszt wynagrodzenia takiego pracownika to ponad 4200 zł. Pomnożone przez 7000 i przez 12 miesięcy daje nam to kwotę...
352.800.000 zł.
Trzysta. Pięćdziesiąt. Trzy. Miliony. Złotych. Taki jest koszt wydania w ciagu roku 500 zł każdemu drugiemu i kolejnemu dziecku.
Jeśli prawdą jest, że koszt programu dla budżetu to 20 miliardów, to mówimy o około 2% kosztów urzędniczych. Niby niedużo, ale administracja państwowa ma to do siebie, że zwykle z czasem rośnie i potrzebuje coraz więcej pieniędzy. Poza tym, ta mała armia urzędników potrzebna do obsługi programu to nie wszystko - żeby uzyskać te pieniądze w ramach podatków, trzeba kolejne armii urzędników w skarbówce. Koszty programu mogą więc wynosić spokojnie 2x więcej, niż w deklaracjach rządu, już w momencie wprowadzenia.
Czemu to wszystko jest piekielne? Przecież powstają miejsca pracy w budżetówce, ludzie dostaną pieniążki na dzieci, wszyscy będą szczęśliwi, prawda?
Otóż piekielne jest to, że po pierwsze ludzie dostaną WŁASNE PIENIĄDZE łaskawie rzucone jako ochłap przez aparat państwowy. Po drugie, piekielne jest to, że każde wydane ludziom 500 zł będzie kosztować podatnika daleko więcej (mówi się nawet o 700zł na każdą wypłatę). Piekielne jest wreszcie to, że gdyby rząd przestał w końcu podnosić podatki i wydawać je na socjal, to ludzie mogliby za swoje pensje kupić więcej. Więcej jedzenia, paliwa, usług. Te pieniądze, zamiast trafić do budżetu, trafiłyby do biznesu, od którego zostałby zapłacony kolejny podatek. Biznes, oprócz opłacenia podatków, mógłby dokonać inwestycji, stworzyć miejsca pracy, zakręcić kołem zamachowym gospodarki.
Ale nie, lepiej podnieść akcyzę na piwo w trosce o pijące zbyt wiele społeczeństwo i oczekiwać wzrostu przychodów budżetu, a potem dziwić się, że te przychody nie wzrosły, po raz kolejny już zresztą.
Nie zrozumcie mnie źle - nie jestem ani zwolennikiem ani przeciwnikiem PiSu. Niektóre zmiany, które wprowadzają, mają sens, niektóre są głupie. Niektóre zmiany, które wprowadzało PO za swoich rządów miały sens, inne były głupie.
Nie rozumiem natomiast owczego pędu społeczeństwa do tego, żeby rząd rozdawał im ich własne pieniądze. Nie rozumiem wdzięczności za to, że te pieniądze, które sami tam wpompowaliśmy, dostajemy z powrotem do ręki i się z tego cieszymy. Nie pojmuję.
ustrój socjal rząd urzędy
Ocena:
245
(343)
Przypomniała mi się zamierzchła przeszłość o nazwie listopad roku 2012. Mało brakowało, a rozpocząłbym wówczas współpracę z pewną szkołą językową - drobne zawirowania wokół umowy umożliwiły mi szybkie wymiksowanie się z interesu i podjęcie normalnej pracy, w oparciu o umowę o pracę, dosłownie 2 tygodnie później.
Jakie to były zawirowania?
1. Pierwsze zajęcia miały odbyć się na koniec października. Dosłownie 2 lekcje. Wzór umowy do wydrukowania, podpisania, wysłania do firmy w innym mieście, oraz do zwrócenia mi po podpisaniu przez nich wysłali do mnie 26 października. No nie było opcji, żeby przed tymi zajęciami mieć umowę w ręku. Z przykrością zawiadomiłem, że nie zamierzam jechać do pracy na czarno, jak się nie ogarnęli z papierkologią przed rozpoczęciem zlecenia, to ich problem.
2. Zapisy w umowie. Tych było kilka, naprawdę wesołych.
a) Oprócz umowy był formularz zlecenia - czyli jaka grupa, gdzie, kiedy, o której, jaki zakres materiału, etc. Żeby dostać pieniądze, należało podpisany formularz dostarczyć do siedziby firmy na 7 dni przed rozpoczęciem zajęć. Dla przypomnienia - papiery do wydruku dostałem w przeddzień pierwszych zajęć...
b) Umowa w nagłówku miała zapis, że obowiązuje od 1 listopada. Dla przypomnienia - pierwsze zajęcia miałem przeprowadzić w październiku. Chcieli, żebym je rozliczył jako listopadowe.
c) Zapis w umowie, tu cytat: "Opóźnienie w wypłacie wynagrodzenia przez Zleceniodawcę w żaden sposób nie zwalnia Zleceniobiorcy z pełnego wywiązywania się z postanowień niniejszej umowy." Czyli w sumie mieliśmy płacić co miesiąc, ale zapłacimy za 3 lata, ale jak nie wykonasz zlecenia, to cię pozwiemy.
d) Kara za uczenie uczniów szkoły poza szkołą - bagatela 10.000 zł. Nie wiem, czy w ogóle tyle bym zarobił przez rok prowadzenia tych 3 kursików, które chcieli mi dać...
e) Na koniec perełka - na koniec współpracy miałbym zwrócić wszystkie otrzymane materiały i dokumentację współpracy. Kopie też. Czyli gdyby nagle stwierdzili, że coś im się nie zgadza i nie zrobiłem 10% zlecenia, to nie miałbym jak się bronić - w końcu wszystkie dokumenty u nich.
Ostatecznie w listopadzie, nie mając jeszcze umowy (ale mając pisemne potwierdzenie, że wszystko wyprostują i wypłacą to, co klienci podpiszą) przeprowadziłem jakieś wstępne zajęcia, a następnie otrzymałem o wiele lepszą propozycję i ulotniłem się po angielsku. Sytuacja była o tyle korzystna, że umowa musiała być na piśmie, podpisana przez obie strony, pod rygorem nieważności, czyli mogli mnie pocałować w odwłok. Nie chciało mi się już kłócić o wypłatę niecałej stówy, którą u nich "zarobiłem", wolałem mieć święty spokój z prawnego punktu widzenia.
Jakie to były zawirowania?
1. Pierwsze zajęcia miały odbyć się na koniec października. Dosłownie 2 lekcje. Wzór umowy do wydrukowania, podpisania, wysłania do firmy w innym mieście, oraz do zwrócenia mi po podpisaniu przez nich wysłali do mnie 26 października. No nie było opcji, żeby przed tymi zajęciami mieć umowę w ręku. Z przykrością zawiadomiłem, że nie zamierzam jechać do pracy na czarno, jak się nie ogarnęli z papierkologią przed rozpoczęciem zlecenia, to ich problem.
2. Zapisy w umowie. Tych było kilka, naprawdę wesołych.
a) Oprócz umowy był formularz zlecenia - czyli jaka grupa, gdzie, kiedy, o której, jaki zakres materiału, etc. Żeby dostać pieniądze, należało podpisany formularz dostarczyć do siedziby firmy na 7 dni przed rozpoczęciem zajęć. Dla przypomnienia - papiery do wydruku dostałem w przeddzień pierwszych zajęć...
b) Umowa w nagłówku miała zapis, że obowiązuje od 1 listopada. Dla przypomnienia - pierwsze zajęcia miałem przeprowadzić w październiku. Chcieli, żebym je rozliczył jako listopadowe.
c) Zapis w umowie, tu cytat: "Opóźnienie w wypłacie wynagrodzenia przez Zleceniodawcę w żaden sposób nie zwalnia Zleceniobiorcy z pełnego wywiązywania się z postanowień niniejszej umowy." Czyli w sumie mieliśmy płacić co miesiąc, ale zapłacimy za 3 lata, ale jak nie wykonasz zlecenia, to cię pozwiemy.
d) Kara za uczenie uczniów szkoły poza szkołą - bagatela 10.000 zł. Nie wiem, czy w ogóle tyle bym zarobił przez rok prowadzenia tych 3 kursików, które chcieli mi dać...
e) Na koniec perełka - na koniec współpracy miałbym zwrócić wszystkie otrzymane materiały i dokumentację współpracy. Kopie też. Czyli gdyby nagle stwierdzili, że coś im się nie zgadza i nie zrobiłem 10% zlecenia, to nie miałbym jak się bronić - w końcu wszystkie dokumenty u nich.
Ostatecznie w listopadzie, nie mając jeszcze umowy (ale mając pisemne potwierdzenie, że wszystko wyprostują i wypłacą to, co klienci podpiszą) przeprowadziłem jakieś wstępne zajęcia, a następnie otrzymałem o wiele lepszą propozycję i ulotniłem się po angielsku. Sytuacja była o tyle korzystna, że umowa musiała być na piśmie, podpisana przez obie strony, pod rygorem nieważności, czyli mogli mnie pocałować w odwłok. Nie chciało mi się już kłócić o wypłatę niecałej stówy, którą u nich "zarobiłem", wolałem mieć święty spokój z prawnego punktu widzenia.
szkoła_językowa
Ocena:
211
(225)
Z przyczyn losowych przyszło mi ostatnio na szybko kupić samochód. Zakup nawet udany (oczywiście, jak to w taniej używce, sporo do zrobienia, ale przynajmniej wiedziałem dobrze na co się piszę), czas przerejstrować i zapłacić państwu daninę od czynności cywilno-prawnych.
O ile w wydziale komunikacji wszystko poszło sprawnie i szybko, a za wydanie dokumentów i blach zapłaciłem wygodnie kartą, o tyle w skarbówce już tak różowo nie było. Nie to, żeby terminala do kart nie mieli - był, jak najbardziej. Problem w tym, ze nad tym terminalem wisiał ogromny szyld stwierdzający, że płatności kartą są traktowane jak wypłata w placówce obcego banku. Cóż, horrendalnej prowizji płacić nie zamierzam, więc polazłem ulicę dalej do najbliższego bankomatu.
I tylko nie za bardzo rozumiem - czemu jedna jednostka rządowa może mieć terminal do kart, obsługiwać setki transakcji dziennie i iść petentom na rękę, a druga zatrzymała się gdzieś w okolicach lat 90"?
O ile w wydziale komunikacji wszystko poszło sprawnie i szybko, a za wydanie dokumentów i blach zapłaciłem wygodnie kartą, o tyle w skarbówce już tak różowo nie było. Nie to, żeby terminala do kart nie mieli - był, jak najbardziej. Problem w tym, ze nad tym terminalem wisiał ogromny szyld stwierdzający, że płatności kartą są traktowane jak wypłata w placówce obcego banku. Cóż, horrendalnej prowizji płacić nie zamierzam, więc polazłem ulicę dalej do najbliższego bankomatu.
I tylko nie za bardzo rozumiem - czemu jedna jednostka rządowa może mieć terminal do kart, obsługiwać setki transakcji dziennie i iść petentom na rękę, a druga zatrzymała się gdzieś w okolicach lat 90"?
urząd_skarbowy
Ocena:
243
(271)
‹ pierwsza < 1 2 3 4 5 > ostatnia ›