Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

GreenRaccoon

Zamieszcza historie od: 26 sierpnia 2024 - 15:32
Ostatnio: 27 lutego 2025 - 11:15
  • Historii na głównej: 5 z 5
  • Punktów za historie: 444
  • Komentarzy: 12
  • Punktów za komentarze: 41
 

#91940

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Kilka lat temu, jako wielka fanka serii "Jak wytresować smoka" wybrałam się do kina na pokaz przedpremierowy ostatniej części.

Sala wypchana po brzegi, oczywiście w większości rodzice z dziećmi, średnia wieku młodziaków jakieś 10 lat, więc idealnie do tego rodzaju filmu.

Ale.

Obok mnie usadowiła się pani, lat około 60. Za nią druga (widać, że przyszły razem, ale nie było już miejsc obok siebie). A razem z nimi - dziewczynka, lat na oko 4.

Jak się można domyślić, prawie dwugodzinny film animowany skierowany do raczej trochę starszej publiczności dzieciaków znudził młodą już po jakichś 15 minutach. Zaczęło się przełażenie między fotelami od babci do babci (a może babci i cioci, nie wiadomo i raczej nieistotne), siadanie na podłokietniku (tym, który ja dzieliłam z jedną z opiekunek), rozmowy (wcale nie ciche). Kilka razy dostałam od młodej kopa gdy przepychała się między siedzeniami.

Niestety wymowne spojrzenia rzucane przeze mnie w stronę siedzącej obok mnie kobiety nie pomogły, tak więc postanowiłam zwerbalizować swoje pretensje.

- Przepraszam, czy mogłaby pani uspokoić dziecko?

Nie doczekałam odpowiedzi, ale rzeczywiście zrobiło się spokojniej - na chwilę. Dziewczynka po 5 minutach znudziła się siedzeniem na kolanach babci/ciotki i znów zaczęło się łażenie, gadanie i tak dalej.

No dobra, może trochę bezczelnie, ale wyrwało mi się westchnienie. Podszyte sporą dozą irytacji. Pani obok się napuszyła, zgarnęła kurtkę, dziecko i bardzo donośnie oświadczyła:
- Chodźmy stąd kochanie, WIDAĆ ŻE CIĘ TU NIE CHCĄ.

Może trzeba było zabrać dziecko na film dostosowany do jego wieku?

kino

Skomentuj (5) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 135 (143)

#91906

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Lekarz z tej historii może nie był wybitnie piekielny, ale na pewno nie do końca profesjonalny.

Słowem wstępu, w loterii genetycznej poza łatwo psującymi się zębami i słabymi paznokciami wylosowałam też ciekawy atrybut w postaci bardzo dużych i ciemnych kręgów pod oczami. Nie wynikają z niewyspania czy niedoborów, po prostu są, od zawsze.

Akcja: coroczne badania medycyny pracy. Wszystkie testy i wizyty odhaczone, zmierzam do gabinetu lekarza orzecznika. Podaję papiery, siadam. Pan przegląda dokumentację.

I zerka. Tak dziwnie.

Przegląda dalej.

Znowu zerka.

- Rozumiem, że ten makijaż to tak specjalnie, tak?

Huh? Nie przypominam sobie niczego kontrowersyjnego w moim porannym wyborze kosmetyków, więc wstaję (na przeciwko mnie wisiało lustro), zerkam. Może oczy mi łzawiły i zostałam przez przypadek szopem? Może nieopatrznie pacnęłam się gdzieś szczoteczką od mascary i chodzę tak cały dzień? Ale nie, po kontroli wszystko ok.

- Ale o co konkretnie chodzi? Według mnie wszystko jest w porządku.
- Wie pani, wygląda pani jakby, za przeproszeniem, ktoś pani przywalił.

Aha. No tak.
Uspokoiłam pana, że tak mam i że nawet korektor nie pomaga (jak widać).

No i niby wszystko ok, ale z drugiej strony strach z domu bez makijażu wychodzić, bo jeszcze pomyślą, że facet mnie bije :D

słuzba_zdrowia

Skomentuj (19) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 101 (127)

#91665

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia studencka mi się przypomniała.

Jak studia, to i praktyki. Mi nie udało się zrealizować praktyk po II roku, tak jak zalecano - zakład, z którym się umawiałam do końca trzymał mnie w niepewności, a gdy stwierdzili że w sumie to oni jednak nie potrzebują studenta, było już za późno na znalezienie czegoś innego. Ale nic to, w końcu studia inżynierskie, jest jeszcze czas między 6, a 7 semestrem.

Nie wiem, jak jest gdzie indziej, więc tło - na mojej uczelni podpisywało się dwa egzemplarze umowy między uczelnią, a zakładem pracy. Jeden zostawał u pracownika wydziału zajmującego się praktykami, a drugi dostarczano do wybranej firmy (praktyk szukało się na własną rękę). Po odbyciu praktyk oczywiście należało napisać sprawozdanie i w wyznaczonym terminie na początku października złożyć je u osoby, u której została nasza umowa.

Praktyki zrobione, sprawozdanie napisane, semestr się zaczął, tak więc w wyznaczonym terminie zmierzam do odpowiedniego gabinetu.
Wchodzę, imię, nazwisko, numer albumu, kierunek.
Pani wyciąga wielki segregator z nazwą mojego kierunku i kartkuje. Kartkuje. Kartkuje. Raz, drugi, trzeci.

- Nie mam pani umowy - tonem "nie mamy pańskiego płaszcza i co nam pan zrobi".
- Chwila, ale jak to nie ma? I co teraz?
- No nie ma pani swojego egzemplarza?
- Nie, drugi egzemplarz jest w firmie, w której robiłam praktyki.
- No to podjedzie pani i weźmie od nich, albo będzie pani musiała drugi raz praktyki robić, co ja pani poradzę.

Oczywiście w mojej głowie wizja obrony zaczęła się oddalać. Tak na półtora roku w przód.

- No dobrze, ale może się gdzieś zaplątała? W innym segregatorze?

Ooooooooj. Nie powinnam była tego mówić.

- Co pani sobie wyobraża?! Ja mam porządek w papierach!

I żeby udowodnić mi, że ma porządek w papierach, zaczyna wertować segregatory innych kierunków.

No i nie zgadniecie! Znalazła się!

Reszta rozmowy przebiegła w dość grobowej atmosferze, ale na szczęście nie musiałam jeździć po drugą kopię umowy, obroniłam się też w odpowiednim czasie.

A dlaczego mi się przypomniało? Bo niedawno dowiedziałam się, że ta pani została prodziekanką do spraw studenckich.

uczelnia

Skomentuj (6) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 100 (106)

#91652

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Pamiętacie, jak coś dziwnego zadziało się w Odrze i masowo ginęły ryby? Mam krótką anegdotkę z tego okresu.

Byliśmy wtedy z moim na-szczęście-byłym u moich rodziców. W telewizji - oczywiście reportaż na temat Odry. Miła pani z jakiegoś ośrodka badawczego wypowiada się do kamer - że robią wszystko co w ich mocy, ale bardzo trudne znalezienie jest przyczyny, może to zająć jeszcze trochę czasu.

Mój eks, który oczywiście znał się na wszystkim najlepiej, rozpoczyna komentowanie. Że debile, że nie chce im się pracować, mogliby się wziąć do roboty. Oponuję, że to nie jest takie proste, bo nie ma niestety aparatury badawczej do której wrzucamy próbkę i dostajemy listę wszystkich substancji i organizmów które się tam znajdują, dlatego to zajmuje czas, bo trzeba użyć wielu metod.

Odpowiedź?

"Taaaa, bo ty to się akurat znasz".

No znam. Skończyłam studia na wydziale chemicznym. I pracuję w zawodzie. I często korzystam z różnych metod analitycznych.
On był po zarządzaniu, jego wiedza z chemii ograniczała się do znajomości wzoru sumarycznego wody.

opinia znawca

Skomentuj (14) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 166 (176)

#91572

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Kilka miesięcy temu, w dzień wolny od pracy, mój partner przebudził się rano i zakomunikował, że jakoś tak dziwnie mu się mówi i ręka mu drętwieje. Pierwsza myśl - że pewnie na niej spał, a z tą mową to pewnie kwestia tego, że jeszcze się nie obudził. Ale po kilkunastu minutach nic się nie zmieniało, więc podejrzenie - udar (choć z nutką powątpiewania - w końcu za młody). Standardowy test - uśmiechnij się, podnieś ręce - zdany. Wstajemy, choć z niepokojem. I gdy próbuje coś mi zakomunikować, zdaję sobie sprawę, że nie jestem w stanie zrozumieć co mówi.

Okej, zrobiło się poważnie. Chcesz jechać na pogotowie czy dzwonimy do lekarza? Zdecydował, że dzwoni (lekarz rodzinny w Medicover, w którym partner ma abonament). Po wyartykułowaniu (z dużym trudem) objawów, lekarz stwierdza że jemu to brzmi jak udar, proszę jechać na najbliższy SOR albo wyślę do pana karetkę. Mamy samochód, więc wsiadamy, jedziemy.

Docieramy na najbliższy SOR. I tam zderzamy się z czarnym charakterem tej historii - panią z rejestracji. Podchodzimy do okienka (pusto, nie musieliśmy czekać) i komunikujemy w czym rzecz.
- Dzień dobry, przyjeżdżamy z podejrzeniem udaru - mówię, wskazując na partnera.
- Kto stwierdził podejrzenie udaru? - patrzymy na siebie ze zdziwieniem. My? Dlatego to podejrzenie, a nie diagnoza? Ale okej, powołujemy się na autorytet.
- Rozmawialiśmy z lekarzem z Medicover przez telefon, no i objawy się zgadzają z takimi książkowymi.

Mhm, mhm... pani z niechęcią zaczęła wklepywać w komputer podawane przez nas dane. W tym czasie za nią pojawił się ratownik, który zainteresował się tematem. Podszedł do okienka i pyta nas "co tutaj ciekawego?".
Pani, z największą pogardą, jaką można sobie wyobrazić, prycha, i odpowiada "Podejrzenie udaru, Pan się na INFOLINII dowiedział".

Oczywiście protestuję, że nie na infolinii, itd, itd, ale pan ratownik na szczęście nie przejął się złośliwą częścią odpowiedzi, tylko poprosił partnera o równoczesne ściśnięcie mu obu dłoni.
- No tak, rzeczywiście lewa jest dużo słabsza, faktycznie wygląda to na udar. Proszę przejść do tamtych drzwi, wpuścimy pana.

Podchodzimy do wspomnianych drzwi i słyszymy "HALO! Tylko pacjent wchodzi!" od kochanej pani.

No w życiu bym nie zgadła.

Czekam więc w poczekalni SOR aż będzie wiadomo cokolwiek, w tym czasie przewinęło się naprawdę niewiele pacjentów. Po 2 godzinach poddaję się, podchodzę do okienka.
- Dzień dobry, przyjechałam tu rano z pacjentem z udarem, czy może mi pani udzielić jakichkolwiek informacji na temat tego, co się z nim teraz dzieje? - głupia jestem. Zestresowana.
Pani mierzy mnie pogardliwym spojrzeniem od stóp do głów.
- Czy pani myśli, że my tu mamy jednego pacjenta z udarem? NAZWISKO!

Na szczęście na oddziale wszyscy byli bardzo mili i uprzejmi, więc cały pobyt w szpitalu, koniec końców, na plus.

słuzba_zdrowia

Skomentuj (15) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 137 (145)

1