Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

Hancia

Zamieszcza historie od: 20 maja 2014 - 14:23
Ostatnio: 22 marca 2024 - 0:52
  • Historii na głównej: 11 z 18
  • Punktów za historie: 4756
  • Komentarzy: 143
  • Punktów za komentarze: 1275
 

#68619

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Mimo że mieszkam w stosunkowo małym mieście, dziwne nazewnictwo ulic i fakt, że w trakcie intensywnego rozwoju urbanistycznego mało kogo interesowało rozplanowanie ulic "na przyszłość" sprawiają, że jesteśmy zmorą dla kurierów. Zdarzają się ulice domków jednorodzinnych po 300 numerów, a każdy numer ma pod sobą parcele z literkami alfabetu, w dodatku porozkładane w sposób losowy. Zdarzają się ulice znikające przed lasem, by pojawić się na nowo w środku niego dla jednego domu i odwrotnie - zdarzają się też uliczki z 2-3 domami, ale ulicą, która jest najbardziej kłopotliwa jest przelotówka leżąca na styku trzech miast.

Są sobie dwa miasta powiatowe - Piekło i Niebo. Między nimi leży mała mieścina - Miasto. Przez wszystkie trzy przebiega długa, główna wylotowa ulica, z której można wjechać na zjazdy na autostradę itp. Niestety przy dzieleniu ulicy na trzy kawałki (Miasto zostało wydzielone z Piekła i Nieba) coś nie wyszło z nazwami.

Jadąc od strony Piekła, lecimy ulicą Niebiańską (w Piekle), numery od 1 do dajmy na to 182. Następny budynek na tej ulicy to... Niebiańska 1 w Mieście.

Numeracja sobie leci dalej, zatrzymuje się na numerze X i płynnie przechodzi w Piekielną 273 w Mieście. Przy numerze 120 widnieje tabliczka oznaczająca koniec granic administracyjnych Miasta - zaczyna się Niebo z ulicą Piekielną 119 ;).

Jakiś naprawdę tęgi mózg musiał koordynować podział ulicy przy utworzeniu Miasta (30 lat temu), dzięki czemu okoliczni mieszkańcy mają zabawę w wykłócanie się, że Piekielna 110 to jeszcze Niebo, a Piekielna 125 to już Miasto, a przyjezdni krążą i szukają odpowiedniego adresu, generując jeszcze większe korki. :)

Skomentuj (27) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 112 (210)

#78293

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Wkrótce nawet w lodówce znajdę osobę z urojeniami, która chce mi zepsuć dzień.

Zdarzyło mi się raz w centrum handlowym, że wypiłam za dużo i musiałam skorzystać z toalety.
Wchodzę do dopiero co zwolnionej kabiny, śmierdzi niemiłosiernie (ale jest czysta) to cóż zrobić, zatykam nos i robię to, po co przyszłam.
Wychodzę, kieruję się do umywalek, a babcia, która stała w kolejce za mną jak nie ryknie! Jak nie zacznie szarpać mnie za koszulkę, wrzeszcząc, że mam po sobie posprzątać, że obsrałam cały kibel, że jak jestem bezdomna to mam iść do schroniska, że śmierdzi.

W końcu udało mi się ją jakoś odczepić przy pomocy jakiejś pani obok. Wszyscy na mnie patrzą, palę się ze wstydu i zastanawiam się: PO CO?

Rozumiem, gdyby faktycznie po mojej wizycie były porozwalane nieczystości, bo bycie świnią trzeba piętnować, ale po co robić aferę z tego, że ktoś skorzystał z toalety do celu, w jakim jest ona przeznaczona? Gdyby był tam jakiś mój znajomy, nie pozbyłabym się łatki osoby srającej gdzie popadnie przez dłuuuugi czas.

sklepy

Skomentuj (14) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 169 (191)

#71739

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Mam hiperaktywnego golden retrievera, który jak się nie wybiega, to roznosi mi chałupę na kawałki. Ponieważ w promieniu kilkudziesięciu kilometrów nie ma żadnego miejsca, gdzie można psa puścić luzem bez ryzyka, że natknie się na jakieś szkło lub inne badziewie, wychodzę z nim kilka razy w tygodniu na kilkudziesięciominutowe przebieżki. Przypinam go szelkami do swojego pasa i truchtam, a on przebiera łapami koło mnie. Nasza trasa biegnie na ogół mniej uczęszczanymi chodnikami, koło których są trawniki. Zanim pójdziemy pobiegać, pies się wyszczególnia, w dodatku nie zwraca uwagi na inne psy, samochody i ludzi. Po prostu biegnie, nie utrudniam ruchu bardziej niż przeciętny biegacz.

Czasem zdarzy się, że przypałęta się do nas jakiś Burek zza płota albo bezdomny pchlarz uzna, że takie bieganie to fajna zabawa i dotrzymuje nam towarzystwa. Na ogół udaje mi się je odgonić, ale była jedna sytuacja, w której do tego nie doszło.

Tupałam, podnosiłam głos, przybłęda miał mnie gdzieś. Nie był agresywny, to stwierdziłam, że wracam do domu, ale kontynuuję bieganie (bo co innego mam zrobić), a on po drodze się odczepi.

Biegnę przez jakiś park, podchodzi do mnie strażnik miejski (SM) i zagaja rozmowę:

SM: Dzień dobry, czy pani wie, że psy powinno się prowadzić na smyczy, a rasy agresywne dodatkowo w kagańcu?
Ja: Wiem, jest ze mną tylko jeden pies i to ten, który jest przypięty smyczą do mnie. Ten drugi jest przybłędą.
SM: Proszę nie dyskutować i podać dane osobowe.
Ja: Odmawiam, to nie mój pies.
SM: W takim razie wezwiemy policję, żeby ustalili pani dane osobowe.

Dyskusja ciągnęła się jeszcze przez chwilę, gdybym miała telefon, to już dawno sama zadzwoniłabym po policję, żeby zabrali ode mnie tego przeszkadzacza. Po około dwudziestu minutach przepychanek słownych straciłam cierpliwość i postanowiłam po prostu odejść, chyba że zostanie wezwana policja (pies przybłęda oczywiście siedział koło mojej nogi...). Włączył się we mnie pieklik, gdy strażnik złapał mnie za ramię i zaczął grozić, że pójdę za to do więzienia...

No cóż, wtedy ja zaczęłam wrzeszczeć.
Wrzaskiem oznajmiłam mu, że jest niekompetentny, nie zna przepisów, marnuje mój czas, pies nie jest mój, może go sobie zabrać (a nawet powinien! niech zadzwoni do schroniska) i ogólnie to ma się od(#$%*, bo mam go serdecznie dosyć. Jak wcześniej przechodnie mieli nas w dupie, tak teraz przyglądali się widowisku cyrkowemu ;)

Dalej wrzaskiem poprosiłam o dane osobowe, ponieważ bezprawnie naruszył moją nietykalność osobistą i chciałabym pójść do sądu... Nawet nie skończył słuchać jak krzyczę i po prostu uciekł wręczać mandat jakiejś kobiecie - "Proszę pani, tu nie można palić!".
A przybłęda się wystraszył i uciekł.

Kto tu jest piekielny? Ja, bo wyszłam z psem na smyczy i nie łamiąc prawa postanowiłam pobiegać? Ktoś, kto wypuścił amstaffa, żeby pobiegał sobie luzem? Czy może strażnik miejski, który mimo moich kulturalnych prób nawiązania dialogu był głuchy i "odgłuchł" dopiero, jak pokazałam, że się nie dam i nie przyjmę mandatu za niewinność?

A może piekielny jest sam fakt, że z wieloma osobami nie da się sprawy załatwić pokojowo i trzeba zachowywać się jak furiat, żeby cokolwiek do nich dotarło?...

Skomentuj (19) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 371 (409)

#71315

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Jechałam z psem do weterynarza - około 100 km w jedną stronę, głównie przez pola.

Jadę sobie ulicą przez pola, gdzieś między Kupskiem Wielkim i Psy Szczekają Tyłem, toczę się, 80 na liczniku, przez całą trasę ani jednego samochodu. Widzę, że z naprzeciwka coś jedzie (potem się okazało, że to TIR) i mnie oślepia długimi, po chwili zauważam, że moim pasem jedzie drugi TIR i mimo trąbienia ma mnie głęboko i nie chce zjechać z powrotem na swój pas.

W panice odbijam kierownicą, taranuję drewniany płotek i wpadam na jakiś wybieg dla koni. Pies szczeka, włazi mi na głowę, konie biegają i stają dęba, TIR-y spitoliły, a ja siedzę jak kamień przez paręnaście minut i próbuję się uspokoić... Miło, że właściciel miał ciągnik i pomógł mi za niewielką opłatą wyjechać z tego błocka i nie chciał ode mnie żadnej rekompensaty za zniszczony płotek.

Przez jakiś czas będę wszędzie jeździła pociągami, wielkie dzięki za takie coś.

Skomentuj (28) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 300 (326)

#70852

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Mój znajomy wraz ze starszym bratem założył parę lat temu firemkę zajmującą się produkcją. Obaj po technikum, ledwie zdali maturę, ale fachowcami są świetnymi.
Jako że nie znają się na księgowości i tym podobnych, z formalnościami pomagał im szwagier.

Jakiś czas temu firma się rozwinęła - bracia kupili dodatkową halę produkcyjną, zatrudnili dodatkowych pracowników i postanowili przy okazji wejść na wyższy stopień profesjonalizmu i zatrudnić coś na kształt kierownika firmy - żeby odbierał telefony i umawiał zlecenia (obaj bracia mówią gwarą i mieli z tego powodu problemy z komunikacją) po uprzednim sprawdzeniu, czy mają odpowiedni sprzęt i ekipę, by wykonać produkt, prowadzenie arkusza w excelu (lub innym programie) z bilansem, kontrola zaopatrzenia i tym podobne. Człowiek all-in-one, ale i pensja po zbóju - jak usłyszałam kwotę to żałowałam, że na co dzień mieszkam w innej części kraju i nie mogę aplikować.

Ale do rzeczy - oni uznali, że nie mają kwalifikacji, by przeprowadzić rekrutację, ale że ja jestem na studiach technicznych, pracowałam trochę w pokrewnym zawodzie, miałam do czynienia z programami do księgowości, potrafię pisać oficjalne pisma itp., zostałam zatrudniona "za przysługę" do znalezienia odpowiedniej osoby.

Wspólnie napisaliśmy ogłoszenie z konkretnymi wymaganiami, m.in:
- wykształcenie co najmniej średnie (preferowane wyższe techniczne)
- angielski bardzo dobry
- obsługa komputera łącznie z prowadzeniem korespondencji i podstawami księgowości
- b. dobra znajomość języka polskiego bez naleciałości gwarowych
Doświadczenie niewymagane, ewentualne kwestie techniczne związane z produkcją lub samą pracą mogłam wyjaśnić ja lub bracia-szefowie.

Jako że oferowana pensja była wysoka, chętnych było od groma. Ich jakość była tak zachwycająca, że finalnie ubłagałam mojego przyjaciela, który postanowił przejść na magisterskie zaoczne i się zatrudnić, był jedynym kandydatem, który się nadawał...

Dlaczego miałam ochotę walić głową w biurko?

1. Pamiętacie, że w szkole pani od przedsiębiorczości zawsze mówiła, żeby CV było ładne, przejrzyste i dobrze rozłożone?
Jak w wypadku mniej zaawansowanej pracy można wysłać CV z szablonu z Internetu z byle jak powstawianymi danymi, tak w wyżej wymienionym przypadku po prostu nie wypada...
Dostawałam CV (drogą mailową lub przynoszone ręcznie) z błędami ortograficznymi, bez przecinków, z akapitami robionymi spacją, niewyjustowany tekst, co linijka to inna czcionka, z liniami, które znikały w połowie strony, pisane ręcznie kolorowymi flamastrami na pomarańczowej kartce (a nad każdym "i" zamiast kropki było serduszko >.>).
Możecie stwierdzić, ze się czepiałam - ale jak sobie wyobrażacie taką osobę i pisanie e-maili? Wyślę oficjalne zapytanie, a kontrahent padnie ze śmiechu...
Pomijam fakt CV ze zdjęciami-selfie, żałosne adresy pocztowe czy takie głupoty jak "starsze kobiety" w sekcji hobby, bo to inna sprawa.

2. Przyszła do mnie niepełnoletnia dziewczyna z liceum. Na moje pytanie, jak wyobraża sobie pogodzenie codziennej pracy ze szkołą, odpowiedziała, że może pracować co dwa dni, a w pozostałe przychodzić na kilkanaście minut i "poogarniać". Maile i rozmowy może odbierać w szkole, jej nauczyciele nie będą mieli nic przeciwko.
Bez komentarza.

3. Osoby wpisujące angielski (lub inny język) do CV w stopniu "biegłym" czy "bardzo dobrym", w większości wypadków na zadane pytania odpowiadały prostymi zdaniami, używając słówek z zakresu podstawówki. Jeden wyjątkowo dukający pan na pytanie "Dlaczego uważa pan, że pana angielski jest bardzo dobry?" odpowiedział, że miał 50% z podstawowej matury i piątkę na koniec liceum.

4. Część przychodzących osób nie potrafiła wypowiedzieć zdania bez wtrąceń gwarowych. Mało nie padłam ze śmiechu, jak jeden z kandydatów na pytanie "Skąd dowiedział się pan o rekrutacji?" odpowiedział "Fater mi padoł, że szukocie kerownika :)))"

5. Panie, którym się wydawało, że krótka spódniczka i wydekoltowana bluzka spowodują, że z radości posikam się w gacie i od razu je przyjmę. Dodać do tego dumne tytuły "magister inżynier zarządzania produkcją" czy "technik przesyłu informacji", gdzie panie miały problem z wpisaniem paru wartości do excela, nie wspominając o czymkolwiek bardziej zaawansowanym... Bycie nazwaną szowinistką i seksistką za to, że wprost powiedziałam, że niestety, ale pani nie zatrudnimy - achievement unlocked.

6. CV jednego z kandydatów wyglądało bardzo fajnie, inżynier mechatroniki, ma doświadczenie w pracy na produkcji i był zmianowym w okolicznym zakładzie.

Zaprosiłam na rozmowę kwalifikacyjną - pan wchodzi, nawet nie zdążyłam się odezwać, a on zaczął na mnie wrzeszczeć, że z głupią sekretarką rozmawiać nie będzie, że jak już zostanie kierownikiem to mnie wyrzuci, bo nic nie robię tylko siedzę za biurkiem i kuszę porządnych pracujących mężczyzn. Facet dwa metry, łapy jak dwie łopaty. Wyprosiłam za drzwi i modliłam się, żeby nie był agresywny... Wyszedł.

Skomentuj (53) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 568 (584)

#68753

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Mam do centrum miasta dość spory kawałek, który w godzinach szczytu można przebywać autobusem nawet 1,5 godziny. Czyli jadąc czy to do (kiedyś) do szkoły, do pracy czy załatwić coś w urzędzie wybieram wygodne buty - może nie są zbyt ładne, bo to sfatygowane czarne glany (co ważne - z blachą na przedzie), ale wszyscy wiemy jak to w dżungli miejskiej wygląda - tu się o coś potknę, tam ktoś mnie popchnie czy... podepcze. No właśnie.

Było to pewnego czerwcowego popołudnia, gdy wszyscy chodzili już w sandałkach, a ja po ciężkim dniu zaległam gdzieś w kącie i oparta plecami o okno drzemałam, starając się nikomu nie przeszkadzać. W pewnym momencie autobusem szarpnęło, a ja dostałam jakąś kobietą. Ot, niestabilne buciki i źle się trzymała, przeleciała przez autobus i wylądowała na mojej stopie. Zdarza się, więc po otrzymaniu przeprosin (albo i nie) wróciłabym do kolebania się w rytm autobusu, niestety nie było mi to dane.
Okazało się, że w momencie lądowania na metalowym czubku mojego buta szanownej pani złamała się niebotycznie wysoka szpila i zaczęła na mnie wrzeszczeć, że jestem nienormalna, niebezpieczna, nieprzystosowana do życia w społeczeństwie i mam jej oddać pieniądze, bo to "Luj butin"! Ja rozkojarzona po niedawnym śnie zapytałam co by było, gdyby na moim miejscu był ktoś w klapkach czy sandałach - uzyskałam odpowiedź, że to TRZEBA UWAŻAĆ. Nie mając ochoty na wysłuchiwanie jej jęków wyszłam i przesiadłam się do autobusu jadącego 50 metrów dalej.

Nie wiem jak to skomentować - gdybym miała na sobie sandały (albo inne "normalne" buty jak choćby czółenka) to jak nic palce połamane, a przynajmniej posiniaczone i podrapane.
A czy to była wina kierowcy naszego autobusu, innego kierowcy, który wymusił na nim hamowanie w miejscu, pani, która nie potrafiła porządnie chwycić rurki czy mnie, która sobie grzecznie spała w śmiercionośnych butach - to już inna sprawa...

komunikacja_miejska

Skomentuj (14) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 372 (460)

#68823

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Działo się to około 15 lat temu (byłam wtedy we wczesnych latach podstawówki, może pod koniec przedszkola, nie pamiętam) na jakimś festynie miejskim, chyba z okazji dnia dziecka.

Urząd miasta wtedy odwalił kawał dobrej roboty - była cała masa atrakcji, stoisk i artystów - między innymi panowie z jakiegoś kółka historycznego czy bractwa rycerskiego, którzy wystawili bardzo śmieszne przedstawienie-kabaret na temat Bitwy pod Grunwaldem - grali na instrumentach, tańczyli i wymachiwali mieczami. Po skończonym występie ogłosili "konkurs", w którym można było wygrać wycieczkę po polskich zamkach, coś w tym stylu. Zasady były następujące - należy uiścić opłatę w wysokości złotówki (albo podobnej kwoty), a następnie stojąc na scenie utrzymać miecz (a raczej jego miniaturą wersję, coś jak nieco większy sztylecik) w wyciągniętej ręce przez kilkadziesiąt sekund - komu się uda, wygrywa wycieczkę.

Dla nas dzieciaków była to okazja życia - wciąż podnieceni po niedawnym występie, w którym panowie machali mieczami jakby były z plastiku, ustawiliśmy się w długim ogonku. Nie było dziecka, które nie stało w kolejce - niestety jeden po drugim schodzili ze sceny po paru sekundach, nielicznym udawało się wytrzymać nieco więcej, ale wciąż za mało na wygranie wycieczki.

Potem nadeszła moja kolej - jako dość wysokie i masywne jak na swój wiek dziecko dałam radę!
Widownia biła brawo, ja dumna z siebie zeszłam za scenę po odbiór nagrody, gdzie zaczyna się piekielność: organizatorzy próbowali na wszelkie sposoby zniechęcić mnie do wycieczki. Mówili, że odbędzie się ona w tygodniu, a ja nie mogę opuszczać szkoły. Gdy powiedziałam, że nie szkodzi, dam ojcu/bratu/cokolwiek, zmienili taktykę i zaczęli mówić, że tam jest nudno itp. W końcu postawiłam na swoim (a przynajmniej tak mi się wydawało) i kazali mi przyjść za parę dni do sekretariatu Domu Kultury i odebrać bilet.

Po mnie ten wyczyn udał się jeszcze paru osobom (m.in mojemu koledze mieszkającemu parę bloków dalej) i każdy otrzymał tę samą informację - poszliśmy z rodzicami po bilety, a na miejscu okazało się, że żadnej nagrody nie ma, nigdy nie było i konkurs to był po prostu wałek, bo oni nic nie autoryzowali. Gdy wynikła kłótnia, zostaliśmy wręcz wyrzuceni za drzwi z groźbą zadzwonienia na policję i zgłoszenia oszustwa. Jakoś się rozeszło po kościach, bo ani nie było u nas policji, ani nie pojechałam na tę "nudną" wycieczkę po zamkach, na którą się tak napaliłam.

Skomentuj (13) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 391 (431)

#68577

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Tak się składa, że w moim miasteczku jedna z głównych ulic została nazwana na cześć ukraińskiego generała, który pomagał w wyzwoleniu naszego regionu. Jest to dość strategiczne miejsce, bo jest tam pasaż handlowy, poczta, szkoła, kilka oddziałów banków i firm i ciąg bloków.

Wiele osób mieszka przy ulicach z dziwną nazwą i nie ma żadnych problemów, ale na całe szczęście dla nich nie mieszkają przy ulicy gen. Mrozina (nazwisko trochę zmodyfikowane, bo to unikalna nazwa ulicy). Mój znajomy miał pecha - mieszka w jednym z bloków na w/w ulicy i często zamawia części do komputera przez Internet. Nie wiem czy to osoby przepisujące adres mają problem z czytaniem, czy są to osoby w centralach firm kurierskich, ale średnio jedna na trzy paczki przychodzi na adres "Mroźna". Jeśli idzie zwykłą pocztą to pół biedy, oni wiedzą, gdzie jest taka ulica, ale kurierzy na przykład Szczęśliwej Liczby odsyłają adnotację "adres nie istnieje", w związku z tym kolega mój regularnie bywa w oddziałach i odbiera swoje paczki.

No cóż, każdemu zdarza się źle przepisać, szczególnie że to dziwaczna nazwa?
Na każdej stronie z zakupami, na której ma stworzone konto, w rubryczkach o mnie, dodatkowych informacjach itp. podkreśla prawidłowy adres. Przy składaniu zamówień prosi o dokładne sprawdzanie nazwy i powtarza po raz kolejny, że to nie jest błąd ortograficzny. Zdarza mu się dzwonić do firm z prośbą o poprawne zaadresowanie - I NIC. Dalej paczki zamiast na Mrozina wędrują na Mroźną, ewentualnie, jak komuś "gen." przed nazwą nie spasuje to robi z ulicy gen. Mrozinia czy innego Mroźnio. Różne firmy, czasem prywatni użytkownicy, brak pomyślunku. Widzisz nazwę dziwnej ulicy, wygląda to jak błąd ortograficzny, dzwoni do ciebie klient i powtarza, że tak ma być? OLEJ TO! Na pewno się nie zna i oszukuje cię, żeby wyłudzić dodatkowe korzyści!

A w okołopołudniowych godzinach można czasem spotkać kuriera jak sunie ulicą Mrozina i pyta o "Mroźną", bo ktoś go tu skierował, ale to "nie ta ulica":).

poczta

Skomentuj (25) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 256 (302)

#65302

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Moi rodzice od blisko 20 lat mają konto w tym samym banku - a raczej mieli, bo parę lat temu "ich" bank został przejęty przez firmę, która w reklamach wykorzystuje wizerunki popularnych aktorów, np. Chucka Norrisa. Przy przejściu konta z jednego banku do drugiego nie była podpisana żadna nowa umowa, żaden aneks ani nic w tym stylu, jednak konto miało pozostać na takich samych zasadach jak wcześniej.

Ważne jest to, że były to dwa oddzielne konta, ale podpięte pod jedno konto internetowe. Do obu dołączone były też karty kredytowe po 2 tysiące limitu na jedną. Raczej z kredytu nie korzystaliśmy, ale w sierpniu 2013 roku rodzice postanowili kupić nowy samochód, a że oszczędności było trochę za mało, postanowili wybrać dostępne 4 tysiące i spłacić je przy okazji najbliższej wypłaty-dwóch, żeby nie bawić się w chwilówki.

Wszystko byłoby w porządku, gdyby nie to, że jakieś dwa tygodnie później bank zajął pieniądze z kont z tytułu spłaty długu na karcie kredytowej w związku z zerwaniem umowy. Nie trudno się domyślić, że po kupnie samochodu na koncie nie było za wiele środków, więc nie wystarczyło na pokrycie rzekomego długu, a my z dnia na dzień zostaliśmy z kilkudziesięcioma złotymi w portfelu, żeby przeżyć do następnej wypłaty.

A co się właściwie stało? Jesteśmy idiotami i postanowiliśmy najpierw wybrać pieniądze z konta kredytowego, a później je rozwiązać?
NIE. Bank postanowił sam rozwiązać umowę kredytową bez informowania nas o tym, rzekomo na podstawie jakiegoś aneksu z 2001 roku. Dałoby się to wytłumaczyć, tylko że... Moi rodzice nie podpisywali żadnej umowy w roku 2001, za to podpisywali w 2005 i 2009, przedłużając konto kredytowe. Dzwonienie na infolinię i wysyłanie maili nie miało sensu - za każdym razem ta sama mantra, powoływanie się na jakiś aneks z 2001 i przepisy wewnętrzne banku - prośba o przesłanie skanu rzekomej umowy została odrzucona z uwagi na ochronę danych osobowych (?). Po paru burzliwych rozmowach telefonicznych udało się umówić na rozmowę z dyrektorem oddziału, jednak spotkanie nic nie dało - dyrektor się zapętlił i odmówił uznania reklamacji.

Poszła skarga do centrali. Po tygodniu przyszła odpowiedź. W trzech kopiach. Z Warszawy, Krakowa i Wrocławia. Od trzech różnych osób. Dwie przepraszały za niedogodności i uznawały zasadność skargi, trzecia skargę odrzucała. Bank oczywiście chciał się powołać na trzecią, dopiero postraszony skargą *wyżej* odblokował konto, zwrócił pieniądze i dał do podpisania aneks do umowy z datą wygaśnięcia konta kredytowego na rok 2015. Po następnej wypłacie kredyt spłacono, środki zabrano, zmieniono dyspozycje i konto zamknięto. A i tak zainteresowano sprawą odpowiednie instytucje.

A, rzekomego aneksu z 2001 roku nigdzie nie było. W systemie, w kopii cyfrowej, papierowej, nic.

Piekielność? Bank powołując się na nieistniejącą umowę zamknął konto kredytowe (ze dwa tygodnie po wybraniu pieniędzy) i zostawił rodzinę bez środków do życia. Dobrze, że znajomi rodziny pożyczyli pieniądze na spłatę rachunków, bo potem jeszcze operatorzy komórkowi czy elektrownia by za nami biegała... Ale nie każdy ma znajomych, którzy mogą pożyczać takie kwoty.

Co jeszcze? Absolutnie nie przeszkoleni pracownicy. Zarówno niższego stopnia (infolinia i "okienka"), jak i dyrektor oddziału czy specjaliści z trzech różnych oddziałów, którzy odpisywali na tę samą skargę na różne sposoby, ale podpierając się tymi samymi przepisami. Syf w papierach, klient nie ma wglądu do swojej umowy (która, nota bene, nie istnieje). Po prostu jakaś żenada.

bank

Skomentuj (9) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 372 (412)

#64813

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Odrobinę o różnych standardach obsługi klienta w sklepach.

W pobliżu mojego miejsca zamieszkania znajdują się dwa markety (paręnaście metrów różnicy) - dyskont z owadem w nazwie i sklep z białym kwiatkiem. Ze względów oszczędnościowych robię zakupy głównie w tym pierwszym, jednak czasem zdarza się, że w dyskoncie odrzuca mi kartę (co około cztery razy), a bank twierdzi, że to wina przeciążenia terminali płatniczych. Co dziwne pieniędzy nie można też wybrać z bankomatu przed dyskontem (to obszerny materiał na inną historię), a nie zawsze mam odpowiednią ilość gotówki - wtedy kasjerzy (którzy mnie już w większości znają) z uśmiechem, a przynajmniej uprzejmie stornują cały rachunek lub zmieniają formę płatności.

Gdy z jakiegoś powodu nie mogę pójść do dyskontu, odwiedzam kwiatkowy sklep. Nie zdarzyła mi się wizyta bez jakiegoś problemu. Jakąś praktyką jest podwójne naliczanie produktów - nic drogiego, ot, dwa koncentraty zamiast jednego albo trzy zapalniczki zamiast dwóch. Ze zwrotem tego zawsze są cyrki - osoba obsługująca kasę nabiera wody w usta, mówi, że musi iść po kierownika, wstaje od kasy, biega po sklepie w poszukiwaniu kogoś, kto może wycofać coś na kasie, ja czekam 15 minut, w końcu kasjerka robi to sama i z wyrzutem daje mi moje upragnione 2 złote. Że jak mała kwota to za piątym razem nie będzie chciało mi się czekać i zrezygnuję? Notoryczna pomyłka? Nie wiem. Hitem było, gdy parę plasterków szynki w promocji (jakaś mielonka, nic ciężkiego) ważyło prawie pół kilograma - niestety zauważyłam dopiero w domu. Nie chodziłabym tam, gdyby nie to, że coś trzeba jeść (choćby to był makaron trzy razy droższy niż w dyskoncie).

Parę razy natomiast byłam świadkiem, gdy ktoś przede mną miał problem z płatnościami. To kasjerka się drze (nie prosi) o drobne, to zaznaczy złą płatność i musi coś klikać (zła), ogólnie cyrk.
Moja ulubiona historia wydarzyła się w listopadzie - pewien starszy pan usiłował zapłacić za produkty warte nieco ponad 10 złotych kartą, jednak źle wpisał PIN.

(K)asjerka: No i co karty używa, jak PIN-u nie zna?
(P)an: Przepraszam, proszę o użycie drugiej karty, tym razem zbliżeniowo.
(K): Wymyśla, 12 złotych kartą płacić będzie! Gotówka!
(P): Nie mam przy sobie takiej ilości, proszę o płatność kartą.
(K): Wymyślate to takie...
10 sekund później
(K): NO I TERMINAL MI ZAWIESIŁ.

Klika coś przez parę minut, macha terminalem i mamrocze niezbyt przyjemne słowa pod nosem.
W końcu mówi
(K): Wyciąga z torby produkty, skasuję na nowo, płatność tylko gotówką.
(P): Nie mam gotówki, proszę o kontakt z kierownikiem sklepu.
(K): KIEROWNIKA NIE MA.

Po chwili zwabiony krzykami z jakiegoś zaplecza wyłonił się kasjer (kierownik? nie wiem, nie miał plakietki) ze słowami

(K2): Kasiu, nie denerwuj się, nie warto, idź na zaplecze...
i obsłużył w końcu (P), informując, że możliwość złożenia skargi jest tylko listownie do centrali i "życząc miłego dnia" wyraził nadzieję, że "wrócimy do sklepu ponownie". To był pierwszy raz, gdy słyszałam, by po odejściu od kasy klient otrzymał jakieś pożegnanie. Na ogół na uprzejme "do widzenia" otrzymuje się tylko łypnięcie. Czas? Pół godziny, jeśli nie więcej. Jedna kasa otwarta na cały sklep, kolejka na metry, część klientów odłożyła zakupy i wyszła.

Może tylko mój biały kwiatek ma problemy z podejściem do klienta, ale bardzo zniechęcili mnie do tej sieci. Bo po co mam tam chodzić, skoro za ten sam produkt płacę więcej niż w dyskoncie, a traktują mnie jak jakiegoś śmiecia?

sklepy

Skomentuj (33) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 402 (480)