Profil użytkownika

Hideki
Zamieszcza historie od: | 9 stycznia 2011 - 18:05 |
Ostatnio: | 21 września 2023 - 11:18 |
- Historii na głównej: 23 z 50
- Punktów za historie: 8465
- Komentarzy: 515
- Punktów za komentarze: 1779
W ubiegłym roku zamówiłem coś ze sklepu internetowego spoza Unii Europejskiej. Ponieważ jestem obywatelem UE, sklep z automatu do ceny doliczył VAT. Przy odbiorze paczki w placówce pocztowej zostałem zaskoczony tym, że musiałem zapłacić cło w wysokości VATu. Powinno być tak, że skoro VAT jest opłacony, a odpowiednia informacja jest na deklaracji celnej naklejonej na paczkę, nie powinienem płacić drugi raz. Ponieważ nie było możliwości odebrania paczki bez zapłacenia tej opłaty na poczcie, zapłaciłem, poprosiłem o wydruk wszelkiej dokumentacji z tym związanej, by mieć potem papiery do odwołania.
Za pomocą platformy ePUPA (błąd czeski zamierzony) napisałem odwołanie do Urzędu Celno-Skarbowego. Załączyłem wszelkie dokumenty (zdjęcia etykiet na paczce, skany dokumentów związanych z opłatą na poczcie, zamówienie i faktura ze sklepu internetowego), opisałem sytuację i poprosiłem o zwrot VATu.
Zadzwonił do mnie urzędnik, który chyba intelektem nie grzeszył, bo podczas całej naszej rozmowy mówił o eBayu, mimo że zakup nie miał nic wspólnego z eBayem, o czym wielokrotnie mu mówiłem. Oczywiście musiałem mu opowiedzieć jeszcze raz to wszystko, co było napisane już w moim piśmie w ePUPA. Usłyszałem od niego, że do zwrócenia mi VATu potrzebuje jakiś numer (w tej chwili już nie pamiętam nazwy), coś w rodzaju identyfikatoru sklepu internetowego, i że dostanę w ePUPA pismo od niego z prośbą o te dane.
Następnego dnia faktycznie dostałem pismo mniej więcej o treści "odpowiedź w załączniku". Otworzyłem załącznik, a tam pusta strona. Nie, plik nie był uszkodzony, bowiem na drugiej stronie była normalna stopka urzędu. W odpowiedzi napisałem, że załącznik jest pusty i nie mam pojęcia, jak wygląda pismo urzędu (załączyłem zrzuty ekranu), ale w tej samej odpowiedzi wspomniałem rozmowę telefoniczną z dnia poprzedniego i podałem dane, o które byłem proszony przez telefon.
Po jakimś czasie w ePUPA czekała na mnie odpowiedź, że sprawa umorzona z powodu niedostarczenia przeze mnie wymaganych danych. Super. Napisałem zażalenie z odpowiednią argumentacją, ale to pismo pozostało już bez odpowiedzi...
Skoro Polska drugiego VATu mi nie oddała, spróbowałem pierwszy VAT odzyskać w miejscu zakupu. Sklep internetowy co prawda twierdził, że jasne, nie ma problemu, zwróci środki itd., ale środki zwrócił nie na moje konto bankowe, a na moje konto w tymże sklepie internetowym. Szkoda tylko, że nic więcej z tego sklepu mnie nie interesuje...
W ten oto sposób kolejny raz zostałem okradziony przez mój własny kraj. Tym razem na jedynie kilkadziesiąt złotych...
Za pomocą platformy ePUPA (błąd czeski zamierzony) napisałem odwołanie do Urzędu Celno-Skarbowego. Załączyłem wszelkie dokumenty (zdjęcia etykiet na paczce, skany dokumentów związanych z opłatą na poczcie, zamówienie i faktura ze sklepu internetowego), opisałem sytuację i poprosiłem o zwrot VATu.
Zadzwonił do mnie urzędnik, który chyba intelektem nie grzeszył, bo podczas całej naszej rozmowy mówił o eBayu, mimo że zakup nie miał nic wspólnego z eBayem, o czym wielokrotnie mu mówiłem. Oczywiście musiałem mu opowiedzieć jeszcze raz to wszystko, co było napisane już w moim piśmie w ePUPA. Usłyszałem od niego, że do zwrócenia mi VATu potrzebuje jakiś numer (w tej chwili już nie pamiętam nazwy), coś w rodzaju identyfikatoru sklepu internetowego, i że dostanę w ePUPA pismo od niego z prośbą o te dane.
Następnego dnia faktycznie dostałem pismo mniej więcej o treści "odpowiedź w załączniku". Otworzyłem załącznik, a tam pusta strona. Nie, plik nie był uszkodzony, bowiem na drugiej stronie była normalna stopka urzędu. W odpowiedzi napisałem, że załącznik jest pusty i nie mam pojęcia, jak wygląda pismo urzędu (załączyłem zrzuty ekranu), ale w tej samej odpowiedzi wspomniałem rozmowę telefoniczną z dnia poprzedniego i podałem dane, o które byłem proszony przez telefon.
Po jakimś czasie w ePUPA czekała na mnie odpowiedź, że sprawa umorzona z powodu niedostarczenia przeze mnie wymaganych danych. Super. Napisałem zażalenie z odpowiednią argumentacją, ale to pismo pozostało już bez odpowiedzi...
Skoro Polska drugiego VATu mi nie oddała, spróbowałem pierwszy VAT odzyskać w miejscu zakupu. Sklep internetowy co prawda twierdził, że jasne, nie ma problemu, zwróci środki itd., ale środki zwrócił nie na moje konto bankowe, a na moje konto w tymże sklepie internetowym. Szkoda tylko, że nic więcej z tego sklepu mnie nie interesuje...
W ten oto sposób kolejny raz zostałem okradziony przez mój własny kraj. Tym razem na jedynie kilkadziesiąt złotych...
Internet
Ocena:
118
(130)
W nawiązaniu do historii o "cudownej" obsłudze klienta CCC, mam kolejny przykład, jak to nie powinno wyglądać.
Co jakiś czas zamawiam przez Internet leki bez recepty dla mojej mamy. Jednorazowy zakup to koszt kilkuset złotych i różnica między cenami w aptekach jest na tyle znaczna, by nie kupować stacjonarnie. Ceny się zmieniają i za każdym razem z pomocą popularnej porównywarki cen szukam najtańszej opcji.
W grudniu 2022 padło na Aptekę Słoneczną 24 (według mojej wiedzy nie jest to ten sam byt co sieć aptek stacjonarnych o nazwie Apteka Słoneczna). Według strony internetowej towar był na stanie, a dostawa miała być do kilku dni, ale przez miesiąc nic nie przyszło. Po godzinie wiszenia na infolinii w końcu usłyszałem człowieka po drugiej stronie. Przedstawiłem sytuację i usłyszałem coś w stylu słynnego cytatu z szatni w jednym z filmów Barei. Nie mają na stanie i nie wiedzą, kiedy będzie. Ponieważ mamie się kończyły leki, nie mogłem czekać w nieskończoność i zrezygnowałem z zamówienia. Zwrot pieniędzy miał nastąpić do 2 tygodni. Trochę długo, no ale trudno. Od razu zamówiłem leki w innej aptece - trochę drożej, ale przyszły już następnego dnia.
Minęły 2 tygodnie, a pieniędzy nadal brak. Znowu wisiałem godzinę na infolinii, ale tym razem po tym czasie po prostu zostałem rozłączony. Wysłałem więc zapytanie mailem i wystawiłem też ocenę na porównywarce cen, w której opisałem to, co powyżej. Mail nie doczekał się reakcji, za to ocena owszem. "Dzień dobry. Bardzo przepraszamy za zaistniałą sytaucję Zwrot został przekierowany do dzaiłu ksiegowosci i nastapi wciągu 14 dni. Pozdrawiam serdecznie Apteka Sloneczna 24" - oczywiście z prośbą o zmianę negatywnej opinii.
Minęło 14 dni, zwrotu nadal nie było, tak samo jak nie zmieniłem opinii z negatywnej na pozytywną, bo niby czemu? Tym razem wysłałem list z potwierdzeniem odbioru na adres siedziby firmy z przedsądowym wezwaniem do zapłaty z zastrzeżeniem, że w przypadku braku zapłaty skieruję zawiadomienie do prokuratury z tytułu oszustwa.
Dwa miesiące po otrzymaniu potwierdzenia odbioru na moje konto wpłynęły pieniądze. Niemal pół roku po zakupie.
Co jakiś czas zamawiam przez Internet leki bez recepty dla mojej mamy. Jednorazowy zakup to koszt kilkuset złotych i różnica między cenami w aptekach jest na tyle znaczna, by nie kupować stacjonarnie. Ceny się zmieniają i za każdym razem z pomocą popularnej porównywarki cen szukam najtańszej opcji.
W grudniu 2022 padło na Aptekę Słoneczną 24 (według mojej wiedzy nie jest to ten sam byt co sieć aptek stacjonarnych o nazwie Apteka Słoneczna). Według strony internetowej towar był na stanie, a dostawa miała być do kilku dni, ale przez miesiąc nic nie przyszło. Po godzinie wiszenia na infolinii w końcu usłyszałem człowieka po drugiej stronie. Przedstawiłem sytuację i usłyszałem coś w stylu słynnego cytatu z szatni w jednym z filmów Barei. Nie mają na stanie i nie wiedzą, kiedy będzie. Ponieważ mamie się kończyły leki, nie mogłem czekać w nieskończoność i zrezygnowałem z zamówienia. Zwrot pieniędzy miał nastąpić do 2 tygodni. Trochę długo, no ale trudno. Od razu zamówiłem leki w innej aptece - trochę drożej, ale przyszły już następnego dnia.
Minęły 2 tygodnie, a pieniędzy nadal brak. Znowu wisiałem godzinę na infolinii, ale tym razem po tym czasie po prostu zostałem rozłączony. Wysłałem więc zapytanie mailem i wystawiłem też ocenę na porównywarce cen, w której opisałem to, co powyżej. Mail nie doczekał się reakcji, za to ocena owszem. "Dzień dobry. Bardzo przepraszamy za zaistniałą sytaucję Zwrot został przekierowany do dzaiłu ksiegowosci i nastapi wciągu 14 dni. Pozdrawiam serdecznie Apteka Sloneczna 24" - oczywiście z prośbą o zmianę negatywnej opinii.
Minęło 14 dni, zwrotu nadal nie było, tak samo jak nie zmieniłem opinii z negatywnej na pozytywną, bo niby czemu? Tym razem wysłałem list z potwierdzeniem odbioru na adres siedziby firmy z przedsądowym wezwaniem do zapłaty z zastrzeżeniem, że w przypadku braku zapłaty skieruję zawiadomienie do prokuratury z tytułu oszustwa.
Dwa miesiące po otrzymaniu potwierdzenia odbioru na moje konto wpłynęły pieniądze. Niemal pół roku po zakupie.
Apteka Słoneczna 24
Ocena:
91
(95)
Jest taki bardzo fajny portal rządowy zwany ePUAP. Ze względu na to, jak dobrze działa, ja go nazywam ePUPA. Średnio kilka razy do roku muszę coś załatwić i większości spraw się po prostu nie da w tym systemie z różnych powodów:
- ta konkretna sprawa musi być załatwiona osobiście (na stronie instytucji lub ministerstwa jest zachęcenie do używania ePUAP, ale urzędnik odpisuje, że trzeba to zrobić osobiście)
- pisma trafiają nie tam, gdzie powinny
- pisma nie doczekują się w ogóle żadnej odpowiedzi (termin ustawowy? coś takiego istnieje?)
Jedną z bolączek tego i innych systemów rządowych jest brak synchronizacji i przekazywania danych. Czasem w celu załatwienia jednej sprawy trzeba przejść przez 2-3 portale rządowe - za każdym razem logując się od nowa Profilem Zaufanym, za każdym razem podając swoje dane (np. PESEL) od nowa, mimo że te dane powinny być przekazywane na etapie przekierowania z jednego portalu do drugiego lub powinny być zaczytane z danych Profilu Zaufanego, skoro użytkownik został już zalogowany, a formularz dotyczy jego samego.
Wczoraj moja żona trafiła właśnie na jeden z takich absurdów. Od kilku lat posiadamy mieszkanie, ale żona do tej pory była zameldowana u rodziców. Idą wybory, więc jest to dobry czas, by się w końcu przemeldować. Da się to nawet zrobić przez Internet. Ale! Po wprowadzeniu numeru Księgi Wieczystej, która miałaby potwierdzić tytuł do lokalu, zwrócona została informacja, że w Księgach Wieczystych nie ma informacji, by moja żona była właścicielem tego mieszkania. A przyczyna jest taka, że w jednym systemie nazwa ulicy brzmi ul. Piekielnego, w innym ul. Anioła Piekielnego, w innym ul. Pułkownika Piekielnego, a jeszcze w innym ul. Pułkownika Anioła Piekielnego. Nie da się wpisać ręcznie nazwy ulicy we wniosku, musi być wybrana z listy. Nie, o aliasach projektanci tych systemów nie słyszeli. Podobnie jak o centralnej bazie przechowującej dane obywateli, z którą mogłyby się łączyć różne portale rządowe...
- ta konkretna sprawa musi być załatwiona osobiście (na stronie instytucji lub ministerstwa jest zachęcenie do używania ePUAP, ale urzędnik odpisuje, że trzeba to zrobić osobiście)
- pisma trafiają nie tam, gdzie powinny
- pisma nie doczekują się w ogóle żadnej odpowiedzi (termin ustawowy? coś takiego istnieje?)
Jedną z bolączek tego i innych systemów rządowych jest brak synchronizacji i przekazywania danych. Czasem w celu załatwienia jednej sprawy trzeba przejść przez 2-3 portale rządowe - za każdym razem logując się od nowa Profilem Zaufanym, za każdym razem podając swoje dane (np. PESEL) od nowa, mimo że te dane powinny być przekazywane na etapie przekierowania z jednego portalu do drugiego lub powinny być zaczytane z danych Profilu Zaufanego, skoro użytkownik został już zalogowany, a formularz dotyczy jego samego.
Wczoraj moja żona trafiła właśnie na jeden z takich absurdów. Od kilku lat posiadamy mieszkanie, ale żona do tej pory była zameldowana u rodziców. Idą wybory, więc jest to dobry czas, by się w końcu przemeldować. Da się to nawet zrobić przez Internet. Ale! Po wprowadzeniu numeru Księgi Wieczystej, która miałaby potwierdzić tytuł do lokalu, zwrócona została informacja, że w Księgach Wieczystych nie ma informacji, by moja żona była właścicielem tego mieszkania. A przyczyna jest taka, że w jednym systemie nazwa ulicy brzmi ul. Piekielnego, w innym ul. Anioła Piekielnego, w innym ul. Pułkownika Piekielnego, a jeszcze w innym ul. Pułkownika Anioła Piekielnego. Nie da się wpisać ręcznie nazwy ulicy we wniosku, musi być wybrana z listy. Nie, o aliasach projektanci tych systemów nie słyszeli. Podobnie jak o centralnej bazie przechowującej dane obywateli, z którą mogłyby się łączyć różne portale rządowe...
Ocena:
73
(83)
Od wielu miesięcy należałem do jednej z grup społecznościowych typu porady w konkretnej dziedzinie. Na wiele pytań udzielałem odpowiedzi, zostałem nawet oznaczony jako najaktywniejszy członek grupy. Niektórzy widząc moje odpowiedzi dopytywali dalej na privie równiez o inne rzeczy w tej tematyce i te rozmowy były długie, a ja się cieszyłem, że mogę się dzielić moją pasją, wiedzą i doświadczeniami.
Dziś zupełnie przypadkiem zauważyłem, że nie mogę się wypowiadać w tej grupie. Nie zostałem o tym w żaden sposób poinformowany. Za co? Nie wiem. Na ile? Też nie wiem. Czy miałem wcześniej jakieś ostrzeżenie? Nie. Czy robiłem coś niezgodnego z regulaminem grupy? Również nie. Mogę się jedynie domyślać, że poszło o to, że zwracałem niektórym uwagę na to, że Google i wyszukiwarka zawartości grupy (tzw. lupka) również istnieją. Ktoś mógłby powiedzieć, że grupa jest od tego, aby pomagać. Jasne, ale niektórzy traktowali tę grupę jako sposób na wysługiwanie się innymi (czyt. "wygoogluj to za mnie"), co nie wszystkim się podobało i nie byłem jedyną osobą zwracającą na to uwagę. Niektóre pytania potrafiły padać po kilka razy w tygodniu. Z kolei wpisanie wielu pytań w Google dałoby o wiele szybciej odpowiedź niż wpisanie na grupie i oczekiwanie na odpowiedź. I nie mówię o jakichś skomplikowanych kwestiach czy o wiedzy specjalistycznej, ale o naprawdę najprostszych rzeczach.
Jedną piekielnością jest to, że ludzie są tak leniwi, że nie włożą minimum własnego wysiłku w rozwiązanie problemu przed poproszeniem o pomoc. Drugą jest to, że administracja pozwala na to, by tworzył się śmietnik z tego właśnie powodu. Trzecią, że użytkownicy są cenzurowani ot, tak, bez powodu, bez poinformowania, bez uprzedzenia.
Nie jest to jedyna grupa, w której udzielam się w tej tematyce, więc nie żal mi tego, że dziś ją opuściłem. Szkoda tylko użytkowników, którzy przez głupotę administratorów na tym stracą.
Dziś zupełnie przypadkiem zauważyłem, że nie mogę się wypowiadać w tej grupie. Nie zostałem o tym w żaden sposób poinformowany. Za co? Nie wiem. Na ile? Też nie wiem. Czy miałem wcześniej jakieś ostrzeżenie? Nie. Czy robiłem coś niezgodnego z regulaminem grupy? Również nie. Mogę się jedynie domyślać, że poszło o to, że zwracałem niektórym uwagę na to, że Google i wyszukiwarka zawartości grupy (tzw. lupka) również istnieją. Ktoś mógłby powiedzieć, że grupa jest od tego, aby pomagać. Jasne, ale niektórzy traktowali tę grupę jako sposób na wysługiwanie się innymi (czyt. "wygoogluj to za mnie"), co nie wszystkim się podobało i nie byłem jedyną osobą zwracającą na to uwagę. Niektóre pytania potrafiły padać po kilka razy w tygodniu. Z kolei wpisanie wielu pytań w Google dałoby o wiele szybciej odpowiedź niż wpisanie na grupie i oczekiwanie na odpowiedź. I nie mówię o jakichś skomplikowanych kwestiach czy o wiedzy specjalistycznej, ale o naprawdę najprostszych rzeczach.
Jedną piekielnością jest to, że ludzie są tak leniwi, że nie włożą minimum własnego wysiłku w rozwiązanie problemu przed poproszeniem o pomoc. Drugą jest to, że administracja pozwala na to, by tworzył się śmietnik z tego właśnie powodu. Trzecią, że użytkownicy są cenzurowani ot, tak, bez powodu, bez poinformowania, bez uprzedzenia.
Nie jest to jedyna grupa, w której udzielam się w tej tematyce, więc nie żal mi tego, że dziś ją opuściłem. Szkoda tylko użytkowników, którzy przez głupotę administratorów na tym stracą.
Internet
Ocena:
105
(117)
Pod koniec ubiegłego roku jeden z moich zębów bardzo dał mi się we znaki. Poszedłem więc prywatnie do popularnej sieci placówek opieki zdrowotnej. Do tamtego momentu nie miałem większych zastrzeżeń do jakości usług tej firmy. Standardowa długość wizyty stomatologicznej, to 30 minut w tej firmie.
Wizyta 1: Stomatolog nr 1. Konieczne leczenie kanałowe. Spiłowanie części korony zęba i odbudowanie jej. Zapisać się na godzinną wizytę, podczas której wszystko powinno być zakończone (trucie zęba nie było konieczne, bo zdążył umrzeć przed wizytą). Podpisałem dokument, że zgadzam się na leczenie kanałowe, którego koszt może wynieść X (dokładnej treści dokumentu nie pamiętam, nie otrzymałem kopii).
Po wizycie zapisałem się do innego stomatologa w tej samej placówce, gdyż do pierwszego nie było terminów. Według rejestratorki było bez znaczenia, kto mi będzie kontynuował leczenie.
Wizyta 2: Stomatolog nr 2. Zapisać się na kolejną, półgodzinną wizytę, która powinna być ostatnią.
Wizyta 3: Stomatolog nr 2. Zdjęcie RTG. Zapisać się na kolejną, półgodzinną wizytę, która powinna być ostatnią (dokończenie wypełniania zęba). Wspomniany wyżej koszt X został minimalnie przekroczony.
Ponieważ możliwy termin zapisu na kolejną wizytę do jakiegokolwiek stomatologa w tej placówce był bardzo odległy, zapisałem się do innej placówki tej firmy w tym samym mieście.
Wizyta 4: Stomatolog nr 3. Nie podjął się zakończenia leczenia bez wglądu w zdjęcie RTG. Zdjęcia nie mam ja, bo go nie dostałem. Zdjęcie poszło do systemu elektronicznego (widziałem na komputerze stomatologa nr 2). Stomatolog nr 3 twierdzi, że nie ma dostępu do tego zdjęcia.
Wizyta 5: Stomatolog nr 2. Zakończenie leczenia. Brak jakichkolwiek zaleceń czy przeciwwskazań. Mogłem od razu po wizycie przyjmować pokarmy i napoje. Pomimo przekroczenia kosztu X na wcześniejszej wizycie, ta również była płatna.
Dwie godziny po wizycie zjadłem lekkie danie z kuchni chińskiej (ryż, warzywa, ryba). Po posiłku się zorientowałem, że nie mam części właśnie wyleczonego zęba (w przybliżeniu 1/3 widocznej części korony) - tej części, która została spiłowana, następnie odbudowana i wypełniona. Zadzwoniłem na infolinię sieci placówek medycznych (nie ma nigdzie numerów do poszczególnych placówek). Zostałem umówiony na wizytę jeszcze tego samego dnia do stomatologa, nr 3 w innej placówce, u którego byłem na czwartej wizycie. Powiedziałem konsultantce, że ten stomatolog nie chciał się uprzednio podjąć leczenia, gdyż rzekomo nie ma wglądu do zdjęć RTG. Zostałem zapewniony przez konsultantkę, że pracownicy wszystkich placówek tej firmy mają wgląd do pełnej dokumentacji elektronicznej i że na pewno zostanę przyjęty przez stomatologa nr 3.
Wizyta 6: Stomatolog nr 3. Nie zrobi nic z tym zębem, bo nie on go leczył. Mam się udać do placówki, w której mi leczono ten ząb.
Udałem się więc jeszcze tego samego dnia do tamtej placówki i opisałem całą sytuację rejestratorce. Kobieta dwoiła się i troiła, żeby mi pomóc, ale ponieważ był już wieczór, "moich" stomatologów już nie było i przez najbliższy tydzień miało nie być, a obecny jeszcze inny stomatolog stwierdził, że on zaraz wychodzi i mnie nie przyjmie, ostatecznie żadnej pomocy nie otrzymałem.
Zostałem więc z wyleczonym, aczkolwiek niekompletnym zębem, a dziura w zębie zamieniła się w dziurę w portfelu większą od tej, na którą podpisałem papier. Reklamacja w toku.
PS: Zanim rozpocząłem leczenie, próbowałem się dowiedzieć, jakich kosztów mogę się spodziewać. Konsultanci infolinii i rejestratorzy we właściwej placówce powtarzali jak mantrę, że o kosztach leczenia poinformuje mnie lekarz.
Wizyta 1: Stomatolog nr 1. Konieczne leczenie kanałowe. Spiłowanie części korony zęba i odbudowanie jej. Zapisać się na godzinną wizytę, podczas której wszystko powinno być zakończone (trucie zęba nie było konieczne, bo zdążył umrzeć przed wizytą). Podpisałem dokument, że zgadzam się na leczenie kanałowe, którego koszt może wynieść X (dokładnej treści dokumentu nie pamiętam, nie otrzymałem kopii).
Po wizycie zapisałem się do innego stomatologa w tej samej placówce, gdyż do pierwszego nie było terminów. Według rejestratorki było bez znaczenia, kto mi będzie kontynuował leczenie.
Wizyta 2: Stomatolog nr 2. Zapisać się na kolejną, półgodzinną wizytę, która powinna być ostatnią.
Wizyta 3: Stomatolog nr 2. Zdjęcie RTG. Zapisać się na kolejną, półgodzinną wizytę, która powinna być ostatnią (dokończenie wypełniania zęba). Wspomniany wyżej koszt X został minimalnie przekroczony.
Ponieważ możliwy termin zapisu na kolejną wizytę do jakiegokolwiek stomatologa w tej placówce był bardzo odległy, zapisałem się do innej placówki tej firmy w tym samym mieście.
Wizyta 4: Stomatolog nr 3. Nie podjął się zakończenia leczenia bez wglądu w zdjęcie RTG. Zdjęcia nie mam ja, bo go nie dostałem. Zdjęcie poszło do systemu elektronicznego (widziałem na komputerze stomatologa nr 2). Stomatolog nr 3 twierdzi, że nie ma dostępu do tego zdjęcia.
Wizyta 5: Stomatolog nr 2. Zakończenie leczenia. Brak jakichkolwiek zaleceń czy przeciwwskazań. Mogłem od razu po wizycie przyjmować pokarmy i napoje. Pomimo przekroczenia kosztu X na wcześniejszej wizycie, ta również była płatna.
Dwie godziny po wizycie zjadłem lekkie danie z kuchni chińskiej (ryż, warzywa, ryba). Po posiłku się zorientowałem, że nie mam części właśnie wyleczonego zęba (w przybliżeniu 1/3 widocznej części korony) - tej części, która została spiłowana, następnie odbudowana i wypełniona. Zadzwoniłem na infolinię sieci placówek medycznych (nie ma nigdzie numerów do poszczególnych placówek). Zostałem umówiony na wizytę jeszcze tego samego dnia do stomatologa, nr 3 w innej placówce, u którego byłem na czwartej wizycie. Powiedziałem konsultantce, że ten stomatolog nie chciał się uprzednio podjąć leczenia, gdyż rzekomo nie ma wglądu do zdjęć RTG. Zostałem zapewniony przez konsultantkę, że pracownicy wszystkich placówek tej firmy mają wgląd do pełnej dokumentacji elektronicznej i że na pewno zostanę przyjęty przez stomatologa nr 3.
Wizyta 6: Stomatolog nr 3. Nie zrobi nic z tym zębem, bo nie on go leczył. Mam się udać do placówki, w której mi leczono ten ząb.
Udałem się więc jeszcze tego samego dnia do tamtej placówki i opisałem całą sytuację rejestratorce. Kobieta dwoiła się i troiła, żeby mi pomóc, ale ponieważ był już wieczór, "moich" stomatologów już nie było i przez najbliższy tydzień miało nie być, a obecny jeszcze inny stomatolog stwierdził, że on zaraz wychodzi i mnie nie przyjmie, ostatecznie żadnej pomocy nie otrzymałem.
Zostałem więc z wyleczonym, aczkolwiek niekompletnym zębem, a dziura w zębie zamieniła się w dziurę w portfelu większą od tej, na którą podpisałem papier. Reklamacja w toku.
PS: Zanim rozpocząłem leczenie, próbowałem się dowiedzieć, jakich kosztów mogę się spodziewać. Konsultanci infolinii i rejestratorzy we właściwej placówce powtarzali jak mantrę, że o kosztach leczenia poinformuje mnie lekarz.
Dentysta
Ocena:
104
(120)
Jakiś czas temu pracowałem w polskiej firmie, której właścicielem była zagraniczna korporacja. Była to moja pierwsza styczność z "korpo" i, poza znikającymi dobrami z lodówki i niezrozumiałą dla mnie rywalizacją różnych departamentów (walka o największy kawałek tortu zamiast grania do jednej bramki), niewiele piekielności mnie tam spotkało.
Wszystko się zmieniło, gdy korporacja postanowiła sprzedać firmę. Niepewność przyszłości towarzyszyła pracownikom przez wiele miesięcy, w związku z czym część kadry odeszła. Na jej miejsce zatrudniane były osoby o niższych kwalifikacjach, za to o porównywalnych bądź wyższych zarobkach. To oczywiście psuło morale, bo dochodziło do sytuacji, gdzie "świeżak" po studiach zarabiał na "dzień dobry" więcej niż jego kolega, jedna z najbardziej doświadczonych osób w zespole po kilku już podwyżkach.
Kiedy podano do publicznej wiadomości, kto i za ile kupuje naszą firmę, zaczęły się negocjacje związków zawodowych z dotychczasowym i z przyszłym właścicielem firmy. W rezultacie w tzw. okresie przejściowym zamrożona została część świadczeń socjalnych, bez zmiany regulaminu ZFŚS. Według wielu opinii nastąpiło to z naruszeniem prawa i wbrew interesom pracowników, z podziałem na pracowników mniej i bardziej uprzywilejowanych (jeśli ktoś przykładowo grał w zakładowym zespole sportowym, mógł liczyć na dofinansowanie do swojego hobby, natomiast ktoś kupujący lub remontujący mieszkanie na pożyczkę nie mógł już liczyć).
Koniec końców nastąpiło przejęcie firmy przez polskiego właściciela. Oczywiście wiązało się to z licznymi zwolnieniami. Przez wiele miesięcy na naszych oczach biurowiec opustoszał. Na niektórych piętrach zostały masy pustych biurek. Dość przygnębiający widok, jeśli się pamiętało tętniące życiem open-space'y.
Innym przejawem zmiany właściciela były kwestie sanitarne. Najpierw zorientowaliśmy się, że sprzątaczki nie zaglądają już tak często. Potem zaczęło regularnie brakować papieru toaletowego, z czym wcześniej w tej firmie się nie spotkałem. Często też dało się czuć smród z toalet (nie chodzi mi o to, że po czyjejś "dwójce" przez chwilę utrzymuje się ciężka atmosfera).
Nie obeszło się także bez szoku kulturowego. W pewnym momencie w miejsce zwolnionych całych departamentów pojawiały się przeniesione do nas zespoły nowego właściciela. Niestety zachowanie tamtych pracowników pozostawiało wiele do życzenia, wspomnę jedynie brak odpowiedzi na przywitanie.
Innym szokiem dla nas było to, że, przyzwyczajeni do procedur, bezpieczeństwa i jasno określonych kompetencji, musieliśmy się odnaleźć w czymś, co mogę określić jedynie jako ostra jazda bez trzymanki. Procedury? A na co to komu?! Bezpieczeństwo? Jak będzie pożar (i dosłownie, i w przenośni), to jakoś go ugasimy. Ponadto nikt za nic nie odpowiadał, uzyskanie jakiejś informacji czy pomocy nierzadko było niekończącym się ping-pongiem między 2-3 departamentami. Nierealne deadline'y - przykładowo jakiś projekt miał być ukończony na początku czerwca, podczas gdy prace nad nim mogły być rozpoczęte z przyczyn niezależnych od wykonawcy dopiero pod koniec lipca. Dochodziło do absurdów, gdzie zarząd był bezpośrednio odpowiedzialny (jakaś decyzja lub przeciągający się brak decyzji) za przekroczenie deadline'u, ale tan sam zarząd domagał się dotrzymania terminu.
Nasz pion, jako jedyny w firmie, miał nie być objęty zwolnieniami. Mieliśmy być w całości wchłonięci przez nowego właściciela. Niby dobrze, ale bardzo długo nikt nie wiedział, z czym to się będzie wiązać. No i zaczęły do nas dochodzić informacje z innych departamentów naszego pionu, jak to kolejne osoby otrzymują propozycje nie do odrzucenia. Faktycznie, chyba nikt nie został zwolniony, za to bardzo wielu pracownikom, w tym z mojego zespołu, zaproponowano rozwiązanie umowy za porozumieniem stron z motywującą odprawą. Niektórzy (w tym ja) otrzymali propozycję awansu - wyższe, bardziej odpowiedzialne stanowisko (w moim przypadku przeskok do zespołu o dwa szczeble w górę), więcej obowiązków za jakieś 60-70% dotychczasowych zarobków...
Podczas tych wielu miesięcy transformacji liczni pracownicy zostali oszukani, niezliczonych się w ten czy w inny sposób pozbyto. Jedne zespoły siedziały na tyłku i nie miały nic do roboty (zabrano kompetencje i narzędzia), podczas gdy inne, z okrojonym składem i bez możliwości zatrudnienia dodatkowych osób, nie wyrabiały się z pracą bieżącą, a dodatkowo otrzymywały absorbujące zadania związane z przekształceniem. Dotychczas przestrzegane prawo pracy było teraz notorycznie łamane. Podobnie jak gwarancje wywalczone przez związki zawodowe.
Tak oto wyglądały moje ostatnie 2 lata w firmie, która była z mojej perspektywy świetnym pracodawcą, dopóki nie przeszła z rąk zagranicznych w polskie...
P.S. W tej historii nie chodzi mi o to, że polskie jest złe, a obce jest dobre. Chciałem tylko pokazać, że w często opluwanym zagranicznym "korpo" nie zawsze jest tak źle, a w moim przypadku było zdecydowanie lepiej niż po przejściu w polskie ręce.
Wszystko się zmieniło, gdy korporacja postanowiła sprzedać firmę. Niepewność przyszłości towarzyszyła pracownikom przez wiele miesięcy, w związku z czym część kadry odeszła. Na jej miejsce zatrudniane były osoby o niższych kwalifikacjach, za to o porównywalnych bądź wyższych zarobkach. To oczywiście psuło morale, bo dochodziło do sytuacji, gdzie "świeżak" po studiach zarabiał na "dzień dobry" więcej niż jego kolega, jedna z najbardziej doświadczonych osób w zespole po kilku już podwyżkach.
Kiedy podano do publicznej wiadomości, kto i za ile kupuje naszą firmę, zaczęły się negocjacje związków zawodowych z dotychczasowym i z przyszłym właścicielem firmy. W rezultacie w tzw. okresie przejściowym zamrożona została część świadczeń socjalnych, bez zmiany regulaminu ZFŚS. Według wielu opinii nastąpiło to z naruszeniem prawa i wbrew interesom pracowników, z podziałem na pracowników mniej i bardziej uprzywilejowanych (jeśli ktoś przykładowo grał w zakładowym zespole sportowym, mógł liczyć na dofinansowanie do swojego hobby, natomiast ktoś kupujący lub remontujący mieszkanie na pożyczkę nie mógł już liczyć).
Koniec końców nastąpiło przejęcie firmy przez polskiego właściciela. Oczywiście wiązało się to z licznymi zwolnieniami. Przez wiele miesięcy na naszych oczach biurowiec opustoszał. Na niektórych piętrach zostały masy pustych biurek. Dość przygnębiający widok, jeśli się pamiętało tętniące życiem open-space'y.
Innym przejawem zmiany właściciela były kwestie sanitarne. Najpierw zorientowaliśmy się, że sprzątaczki nie zaglądają już tak często. Potem zaczęło regularnie brakować papieru toaletowego, z czym wcześniej w tej firmie się nie spotkałem. Często też dało się czuć smród z toalet (nie chodzi mi o to, że po czyjejś "dwójce" przez chwilę utrzymuje się ciężka atmosfera).
Nie obeszło się także bez szoku kulturowego. W pewnym momencie w miejsce zwolnionych całych departamentów pojawiały się przeniesione do nas zespoły nowego właściciela. Niestety zachowanie tamtych pracowników pozostawiało wiele do życzenia, wspomnę jedynie brak odpowiedzi na przywitanie.
Innym szokiem dla nas było to, że, przyzwyczajeni do procedur, bezpieczeństwa i jasno określonych kompetencji, musieliśmy się odnaleźć w czymś, co mogę określić jedynie jako ostra jazda bez trzymanki. Procedury? A na co to komu?! Bezpieczeństwo? Jak będzie pożar (i dosłownie, i w przenośni), to jakoś go ugasimy. Ponadto nikt za nic nie odpowiadał, uzyskanie jakiejś informacji czy pomocy nierzadko było niekończącym się ping-pongiem między 2-3 departamentami. Nierealne deadline'y - przykładowo jakiś projekt miał być ukończony na początku czerwca, podczas gdy prace nad nim mogły być rozpoczęte z przyczyn niezależnych od wykonawcy dopiero pod koniec lipca. Dochodziło do absurdów, gdzie zarząd był bezpośrednio odpowiedzialny (jakaś decyzja lub przeciągający się brak decyzji) za przekroczenie deadline'u, ale tan sam zarząd domagał się dotrzymania terminu.
Nasz pion, jako jedyny w firmie, miał nie być objęty zwolnieniami. Mieliśmy być w całości wchłonięci przez nowego właściciela. Niby dobrze, ale bardzo długo nikt nie wiedział, z czym to się będzie wiązać. No i zaczęły do nas dochodzić informacje z innych departamentów naszego pionu, jak to kolejne osoby otrzymują propozycje nie do odrzucenia. Faktycznie, chyba nikt nie został zwolniony, za to bardzo wielu pracownikom, w tym z mojego zespołu, zaproponowano rozwiązanie umowy za porozumieniem stron z motywującą odprawą. Niektórzy (w tym ja) otrzymali propozycję awansu - wyższe, bardziej odpowiedzialne stanowisko (w moim przypadku przeskok do zespołu o dwa szczeble w górę), więcej obowiązków za jakieś 60-70% dotychczasowych zarobków...
Podczas tych wielu miesięcy transformacji liczni pracownicy zostali oszukani, niezliczonych się w ten czy w inny sposób pozbyto. Jedne zespoły siedziały na tyłku i nie miały nic do roboty (zabrano kompetencje i narzędzia), podczas gdy inne, z okrojonym składem i bez możliwości zatrudnienia dodatkowych osób, nie wyrabiały się z pracą bieżącą, a dodatkowo otrzymywały absorbujące zadania związane z przekształceniem. Dotychczas przestrzegane prawo pracy było teraz notorycznie łamane. Podobnie jak gwarancje wywalczone przez związki zawodowe.
Tak oto wyglądały moje ostatnie 2 lata w firmie, która była z mojej perspektywy świetnym pracodawcą, dopóki nie przeszła z rąk zagranicznych w polskie...
P.S. W tej historii nie chodzi mi o to, że polskie jest złe, a obce jest dobre. Chciałem tylko pokazać, że w często opluwanym zagranicznym "korpo" nie zawsze jest tak źle, a w moim przypadku było zdecydowanie lepiej niż po przejściu w polskie ręce.
korpo
Ocena:
142
(154)
Na fali opowieści szkolnych, a szczególnie po przeczytaniu historii #81533 postanowiłem podzielić się podobnymi przeżyciami.
W podstawówce byłem wzorowym uczniem, a moją miłością była matematyka. Brałem udział w wielu konkursach matematycznych, zajmowałem w nich czołowe miejsca (zazwyczaj 1-3), na kółko matematyczne chodziłem z radością. Zbiory zadań były przeze mnie wręcz pożerane.
W liceum trafiła mi się natomiast matematyczka (i niestety jednocześnie wychowawczyni), która sprawiła, że z ucznia szóstkowego stałem się czwórkowym, a potem trójkowym. Lekcje z nią były dla mnie udręką, prace domowe ohydą - szkoda mi było tracić na nie czas w domu, więc albo robiłem zadania na luźnych lekcjach, albo spisywałem na przerwach od kolegów i koleżanek.
Zamiast uczęszczać na sobotnie zajęcia przygotowujące do konkursu matematycznego, chodziłem na odbywające się w tym samym czasie kółko brydżowe, co matematyczka wypominała na każdej wywiadówce (tak przynajmniej twierdzili moi rodzice, którzy na szczęście byli po mojej stronie). Przestała tak mówić dopiero, gdy przyszły wyniki konkursu i okazało się, że uczeń niechodzący na jej dodatkowe zajęcia miał najwyższy wynik w szkole.
Matematyczka do tego stopnia obrzydziła mi ten przedmiot, że na rok przed maturą podjąłem decyzję, która zaskoczyła wszystkich, łącznie ze mną. Na deklaracji zdawanych przeze mnie przedmiotów maturalnych nie znalazła się matematyka. Podczas gdy koledzy i koleżanki przygotowywali się do matury z matematyki, ja myślałem wyłącznie o egzaminach wstępnych na studia.
W podstawówce dzięki nauczycielce matematyki pokochałem ten przedmiot. Kobieta uczyła przede wszystkim logicznego myślenia, kojarzenia faktów, kreatywności. W liceum trafiłem na osobę, która karała wręcz kreatywność i wbijała do głowy schematy, a do tego katowała stosem identycznych zadań. Moją ukochaną matematykę obrzydziła mi do tego stopnia, że prawie znienawidziłem ten przedmiot. Na szczęście na studiach trafiłem na wykładowców, którzy sprawili, że znów zacząłem lubić matematykę.
W podstawówce byłem wzorowym uczniem, a moją miłością była matematyka. Brałem udział w wielu konkursach matematycznych, zajmowałem w nich czołowe miejsca (zazwyczaj 1-3), na kółko matematyczne chodziłem z radością. Zbiory zadań były przeze mnie wręcz pożerane.
W liceum trafiła mi się natomiast matematyczka (i niestety jednocześnie wychowawczyni), która sprawiła, że z ucznia szóstkowego stałem się czwórkowym, a potem trójkowym. Lekcje z nią były dla mnie udręką, prace domowe ohydą - szkoda mi było tracić na nie czas w domu, więc albo robiłem zadania na luźnych lekcjach, albo spisywałem na przerwach od kolegów i koleżanek.
Zamiast uczęszczać na sobotnie zajęcia przygotowujące do konkursu matematycznego, chodziłem na odbywające się w tym samym czasie kółko brydżowe, co matematyczka wypominała na każdej wywiadówce (tak przynajmniej twierdzili moi rodzice, którzy na szczęście byli po mojej stronie). Przestała tak mówić dopiero, gdy przyszły wyniki konkursu i okazało się, że uczeń niechodzący na jej dodatkowe zajęcia miał najwyższy wynik w szkole.
Matematyczka do tego stopnia obrzydziła mi ten przedmiot, że na rok przed maturą podjąłem decyzję, która zaskoczyła wszystkich, łącznie ze mną. Na deklaracji zdawanych przeze mnie przedmiotów maturalnych nie znalazła się matematyka. Podczas gdy koledzy i koleżanki przygotowywali się do matury z matematyki, ja myślałem wyłącznie o egzaminach wstępnych na studia.
W podstawówce dzięki nauczycielce matematyki pokochałem ten przedmiot. Kobieta uczyła przede wszystkim logicznego myślenia, kojarzenia faktów, kreatywności. W liceum trafiłem na osobę, która karała wręcz kreatywność i wbijała do głowy schematy, a do tego katowała stosem identycznych zadań. Moją ukochaną matematykę obrzydziła mi do tego stopnia, że prawie znienawidziłem ten przedmiot. Na szczęście na studiach trafiłem na wykładowców, którzy sprawili, że znów zacząłem lubić matematykę.
Szkoła
Ocena:
150
(200)
Jako że sam niedługo zmienię pracodawcę (klamka zapadła), przypomniał mi się Mareczek (imię zmienione), który przez kilka tygodni pracował w firmie, w której ja spędziłem kilka lat.
Mareczek został zatrudniony w ramach interwencji z Urzędu Pracy. Szef mój postanowił wejść we współpracę z Urzędem Pracy. Spośród przedstawionych kandydatów wybrał Mareczka, gdyż Mareczek jako jedyny został polecony przez wieloletniego pracownika firmy (jakiś dalszy członek rodziny Mareczka).
Gdy już się u nas pojawił, z kolegami wypytaliśmy go o jego kompetencje - chcieliśmy nowemu członkowi zespołu informatyków znaleźć zajęcie adekwatne do jego wiedzy, doświadczenia i/lub zainteresowań. Niestety, pomimo zrobienia licencjatu (tak, licencjatu) z informatyki nie umiał praktycznie nic. Sieci, bazy danych, systemy operacyjne, programowanie, tworzenie stron internetowych - nic z tego nie umiał, nic go nie interesowało. Komputerów składać nie umiał, podobnie czarną magią dla niego była instalacja systemu operacyjnego Windows i sterowników.
O samym fakcie istnienia Mareczka dowiedziałem się pierwszego dnia po powrocie z urlopu. Okazało się, że Mareczek już od tygodnia pracował. No ok. Razem z innym kolegą mieliśmy jechać na dwa samochody do stolicy (jeden z nich miał być odstawiony na kilka godzin do serwisu). Mareczek miał jechać z nami i wsiadł do mojego samochodu.
Zanim jednak opuściliśmy miasto, w którym mieściła się siedziba firmy, poprosił o zatrzymanie się przy jakimś spożywczaku. Pomyślałem sobie, że pewnie chce kupić śniadanie albo mu się papierosy skończyły (jeśli palił). Gdy wyszedł ze sklepu, nie widziałem żadnej siatki, więc założyłem, że papierosy/batona/bułkę schował do kieszeni. Po przejechaniu kilku kilometrów opadła mi szczęka. Patrzę, a Mareczek wyciąga małpkę (mała, płaska butelka wódki w kształcie piersiówki) i pyta mnie, czy mam ochotę (ja prowadziłem auto). Ponieważ odmówiłem, sam wziął kilka łyków. Zaskoczyło mnie to bardzo, gdyż w firmie nie było zwyczaju picia (owszem, zdarzały się wyjątki, np. imieniny któregoś pracownika, które były "wyprawiane" w biurze po godzinach pracy). Co więcej, Mareczek widział mnie pierwszą godzinę, nie znał mnie, równie dobrze mogłem być jakimś przydupasem szefa, który donosił na wszystkich.
Po jakiejś godzinie dojechaliśmy do serwisu na obrzeżach Warszawy (generalnie trochę firm, zero sklepów itd.). Kolega z drugiego auta poszedł załatwiać sprawy w serwisie, ja z "młodym" zostałem w samochodzie. W pewnym momencie wyszedł na spacer. Bardzo chciał do spożywczego. Powiedziałem mu, że w okolicy nie ma sklepów, a za pół godziny będziemy pod jedną z filii firmy, gdzie aż roi się od sklepów. Mimo wszystko poszedł. I zniknął. Kolega wrócił z serwisu, wsiadł do mojego auta i pyta, gdzie młody. Po 15 minutach się pojawił. Kilka minut po odjechaniu wyjaśniło się wszystko. Nie wiem, jakim cudem to zrobił, ale na tym odludziu znalazł sklep. I kupił. Drugą małpkę. I nas chciał poczęstować. Nie mam pojęcia, kiedy zdążył opróżnić poprzednią.
Kilka godzin później odebraliśmy samochód z naprawy, kolega przesiadł się do niego, a Mareczek ze mną wyruszył w drogę powrotną. Zanim zdążyliśmy wyjechać z Warszawy, poprosił o zatrzymanie się na stacji benzynowej. Myślicie, że chciał do toalety? Ja tak myślałem. Kolejny raz tego dnia byłem w błędzie. Zanim dojechaliśmy do siedziby firmy, opróżnił trzecią już tego dnia małpkę. Po pracy oczywiście wsiadł w samochód i pojechał 20 km do swojego domu.
Następnego dnia przyjechał do pracy w stanie wskazującym. Na siłę odwieźliśmy go do jego miejscowości. Jednak nie chciał wskazać, który dom jest jego, więc wysadziliśmy go we wskazanym przez niego miejscu. Następnego dnia miał do nas wielkie pretensje. Po tym, jak go wysadziliśmy, poszedł pić do pobliskiego baru. Zanim dotarł do domu, podobno został napadnięty i okradziony. Według jego filozofii nie doszłoby do tego, gdybyśmy go nie zawieźli. Podejrzewaliśmy, że chciał wymusić na nas telefon służbowy. Był bardzo niezadowolony, gdy zamiast ajfona (część pracowników biura miała służbowy) dostał podstawowy model Nokii.
Żeby szef go nie oglądał na oczy, zabierałem Mareczka ze sobą do filii, w której w tamtym czasie rozprowadzałem sieć komputerową (przeciąganie kabli, zarabianie końcówek itd.). Mareczek nie rozumiał, czemu nie pozwalałem mu wchodzić na drabinę (miał problemy ze staniem prosto, gdy "przytrzymywał" drabinę, na której stałem). Gdyby spadł z drabiny i coś sobie zrobił, firma miałaby problem...
Koniec końców cierpliwości szefostwa wystarczyło na zaledwie kilka tygodni. Żeby mu nie napsuć w papierach, umowa została rozwiązana bez wzmianki o alkoholowych problemach Mareczka. Poskutkowało to tym, że Urząd Pracy zerwał współpracę z moją firmą, która miała Mareczkowi zapewnić pracę przez rok chyba.
P.S.: Nie znam szczegółów współpracy mojego byłego pracodawcy z Urzędem Pracy, więc mogłem coś przekręcić, ale cały sens historii się zgadza.
EDIT: Po przeczytaniu niektórych komentarzy muszę coś dopisać:
- szef wiedział o zamiłowaniach Mareczka (nie od pierwszego dnia, ale szybko się dowiedział),
- decyzją mojej przełożonej zabierałem go z biura, żeby nie denerwować szefa,
- według mojej wiedzy jeden raz przyjechał do pracy pijany i ten jeden raz został odwieziony przez pracowników,
- na moich oczach pił tylko tego jednego, opisanego dnia i nie wiedziałem jeszcze wtedy (to był mój pierwszy dzień po urlopie), że jeździ samochodem do pracy.
Mareczek został zatrudniony w ramach interwencji z Urzędu Pracy. Szef mój postanowił wejść we współpracę z Urzędem Pracy. Spośród przedstawionych kandydatów wybrał Mareczka, gdyż Mareczek jako jedyny został polecony przez wieloletniego pracownika firmy (jakiś dalszy członek rodziny Mareczka).
Gdy już się u nas pojawił, z kolegami wypytaliśmy go o jego kompetencje - chcieliśmy nowemu członkowi zespołu informatyków znaleźć zajęcie adekwatne do jego wiedzy, doświadczenia i/lub zainteresowań. Niestety, pomimo zrobienia licencjatu (tak, licencjatu) z informatyki nie umiał praktycznie nic. Sieci, bazy danych, systemy operacyjne, programowanie, tworzenie stron internetowych - nic z tego nie umiał, nic go nie interesowało. Komputerów składać nie umiał, podobnie czarną magią dla niego była instalacja systemu operacyjnego Windows i sterowników.
O samym fakcie istnienia Mareczka dowiedziałem się pierwszego dnia po powrocie z urlopu. Okazało się, że Mareczek już od tygodnia pracował. No ok. Razem z innym kolegą mieliśmy jechać na dwa samochody do stolicy (jeden z nich miał być odstawiony na kilka godzin do serwisu). Mareczek miał jechać z nami i wsiadł do mojego samochodu.
Zanim jednak opuściliśmy miasto, w którym mieściła się siedziba firmy, poprosił o zatrzymanie się przy jakimś spożywczaku. Pomyślałem sobie, że pewnie chce kupić śniadanie albo mu się papierosy skończyły (jeśli palił). Gdy wyszedł ze sklepu, nie widziałem żadnej siatki, więc założyłem, że papierosy/batona/bułkę schował do kieszeni. Po przejechaniu kilku kilometrów opadła mi szczęka. Patrzę, a Mareczek wyciąga małpkę (mała, płaska butelka wódki w kształcie piersiówki) i pyta mnie, czy mam ochotę (ja prowadziłem auto). Ponieważ odmówiłem, sam wziął kilka łyków. Zaskoczyło mnie to bardzo, gdyż w firmie nie było zwyczaju picia (owszem, zdarzały się wyjątki, np. imieniny któregoś pracownika, które były "wyprawiane" w biurze po godzinach pracy). Co więcej, Mareczek widział mnie pierwszą godzinę, nie znał mnie, równie dobrze mogłem być jakimś przydupasem szefa, który donosił na wszystkich.
Po jakiejś godzinie dojechaliśmy do serwisu na obrzeżach Warszawy (generalnie trochę firm, zero sklepów itd.). Kolega z drugiego auta poszedł załatwiać sprawy w serwisie, ja z "młodym" zostałem w samochodzie. W pewnym momencie wyszedł na spacer. Bardzo chciał do spożywczego. Powiedziałem mu, że w okolicy nie ma sklepów, a za pół godziny będziemy pod jedną z filii firmy, gdzie aż roi się od sklepów. Mimo wszystko poszedł. I zniknął. Kolega wrócił z serwisu, wsiadł do mojego auta i pyta, gdzie młody. Po 15 minutach się pojawił. Kilka minut po odjechaniu wyjaśniło się wszystko. Nie wiem, jakim cudem to zrobił, ale na tym odludziu znalazł sklep. I kupił. Drugą małpkę. I nas chciał poczęstować. Nie mam pojęcia, kiedy zdążył opróżnić poprzednią.
Kilka godzin później odebraliśmy samochód z naprawy, kolega przesiadł się do niego, a Mareczek ze mną wyruszył w drogę powrotną. Zanim zdążyliśmy wyjechać z Warszawy, poprosił o zatrzymanie się na stacji benzynowej. Myślicie, że chciał do toalety? Ja tak myślałem. Kolejny raz tego dnia byłem w błędzie. Zanim dojechaliśmy do siedziby firmy, opróżnił trzecią już tego dnia małpkę. Po pracy oczywiście wsiadł w samochód i pojechał 20 km do swojego domu.
Następnego dnia przyjechał do pracy w stanie wskazującym. Na siłę odwieźliśmy go do jego miejscowości. Jednak nie chciał wskazać, który dom jest jego, więc wysadziliśmy go we wskazanym przez niego miejscu. Następnego dnia miał do nas wielkie pretensje. Po tym, jak go wysadziliśmy, poszedł pić do pobliskiego baru. Zanim dotarł do domu, podobno został napadnięty i okradziony. Według jego filozofii nie doszłoby do tego, gdybyśmy go nie zawieźli. Podejrzewaliśmy, że chciał wymusić na nas telefon służbowy. Był bardzo niezadowolony, gdy zamiast ajfona (część pracowników biura miała służbowy) dostał podstawowy model Nokii.
Żeby szef go nie oglądał na oczy, zabierałem Mareczka ze sobą do filii, w której w tamtym czasie rozprowadzałem sieć komputerową (przeciąganie kabli, zarabianie końcówek itd.). Mareczek nie rozumiał, czemu nie pozwalałem mu wchodzić na drabinę (miał problemy ze staniem prosto, gdy "przytrzymywał" drabinę, na której stałem). Gdyby spadł z drabiny i coś sobie zrobił, firma miałaby problem...
Koniec końców cierpliwości szefostwa wystarczyło na zaledwie kilka tygodni. Żeby mu nie napsuć w papierach, umowa została rozwiązana bez wzmianki o alkoholowych problemach Mareczka. Poskutkowało to tym, że Urząd Pracy zerwał współpracę z moją firmą, która miała Mareczkowi zapewnić pracę przez rok chyba.
P.S.: Nie znam szczegółów współpracy mojego byłego pracodawcy z Urzędem Pracy, więc mogłem coś przekręcić, ale cały sens historii się zgadza.
EDIT: Po przeczytaniu niektórych komentarzy muszę coś dopisać:
- szef wiedział o zamiłowaniach Mareczka (nie od pierwszego dnia, ale szybko się dowiedział),
- decyzją mojej przełożonej zabierałem go z biura, żeby nie denerwować szefa,
- według mojej wiedzy jeden raz przyjechał do pracy pijany i ten jeden raz został odwieziony przez pracowników,
- na moich oczach pił tylko tego jednego, opisanego dnia i nie wiedziałem jeszcze wtedy (to był mój pierwszy dzień po urlopie), że jeździ samochodem do pracy.
Mazowsze
Ocena:
88
(110)
Zamówiliśmy z żoną pralkę w pewnym owocowym sklepie internetowym. Na stronie sklepu wybraliśmy produkt, dodaliśmy usługę wniesienia, wybraliśmy termin sobota 8-14, kliknęliśmy "zatwierdź", po czym pojawił się komunikat, że w soboty usługa wniesienia jest niedostępna. No trudno. To może w piątek po pracy?
Wybrany dzień: piątek, godziny: 17-21. Zatwierdź. Kolejny komunikat, tym razem informujący, że towary wielkogabarytowe nie są dostarczane w godzinach 17-21. No nic, przyjdzie któremuś z nas wziąć wolne. Na szczęście miałem wypracowane nadgodziny, więc zaklepałem sobie dzień wolny w piątek i zamówiłem pralkę z wniesieniem w piątek o 8-17 (telefonicznie potwierdziłem u sprzedawcy, że taki będzie termin dostarczenia).
Nadszedł piątek. Według strony kuriera paczka leżała od wczesnego ranka na sortowni koło mojego miasta i czekała na zapakowanie na samochód, którym miała przyjechać do nas. Gdy dochodziła 15:00, a na stronie kuriera nie było zmiany statusu, zacząłem dzwonić kolejno do kuriera i do sklepu. Dowiedziałem się, że:
- kurier nie bierze odpowiedzialności za to, co sklep deklaruje;
- sklep nie bierze odpowiedzialności za to, jak kurier dowozi;
- firmie kurierskiej zmienił się regulamin i nie dowozi już paczek w 24 godziny, tylko w 48;
- sklep nie bierze żadnej odpowiedzialności za to, że na stronie internetowej, w rozmowie telefonicznej i w potwierdzeniu mailowym zadeklarował czas dostawy;
- pracownik infolinii sklepu złożył zapytanie do działu logistycznego, ale nie powie mi, kiedy będzie odpowiedź ani jaka będzie odpowiedź (jeśli kiedykolwiek nadejdzie);
- kurier pojawi się w poniedziałek, gdy nikogo nie będzie w mieszkaniu;
- jeśli kurier nikogo nie zastanie w mieszkaniu, paczka będzie czekała na odbiór osobisty w sortowni pod miastem;
- nie ma możliwości, żebym pojechał moim samochodem na sortownię, zapakował pralkę i pracowników firmy kurierskiej, zawiózł ich do mojego mieszkania w celu wniesienia przez nich pralki, odwiózł ich na sortownię, odebrał od firmy kurierskiej pieniądze za usługę przewozu pralki i pracowników.
W poniedziałek oczywiście przed południem zadzwonił kurier, że czeka z pralką pod mieszkaniem, a ja mu zgodnie z prawdą powiedziałem, że czekaliśmy na niego cały piątek, kiedy to paczka miała być dostarczona, a teraz nikogo nie ma. Kiedy ktoś będzie? Po 16:00. "Ale ja jeżdżę tylko do 12:00". Chwilę zajęło, zanim mój mózg przetworzył fakt, że jedna z popularniejszych, trzyliterowych firm kurierskich rozwozi paczki wyłącznie do 12:00. Powiedziałem, że najszybszy termin, kiedy ktoś o tej godzinie będzie w domu, to sobota, ale nie ma gwarancji, że najbliższa (mieliśmy plany). Dobrze, to firma kurierska się następnego dnia skontaktuje. Acha.
Ponieważ następnego dnia do 15:00 nie było kontaktu, znowu zadzwoniłem kolejno do kuriera i do sklepu. Dowiedziałem się, że:
- godziny pracy kierowców ustalają sami kierowcy i centrala firmy kurierskiej nie ma na to żadnego wpływu (tu na mojej twarzy pojawił się kolejny karpik)
- infolinia sklepu nie ma żadnego śladu po mojej piątkowej rozmowie, więc od nowa musiałem wszystko opowiedzieć; poszło kolejne zapytanie do logistyki; odpowiedź miała być po godzinie.
Jako że odpowiedź nie nadeszła. Po 16:00 wykonałem kolejny telefon. Znowu nikt nic nie wie o mojej sprawie, o zapytaniu do logistyki tym bardziej. Dopiero podczas tej rozmowy zostało założone zgłoszenie, którego losy mogłem obserwować na stronie internetowej sklepu.
Tego samego dnia wieczorem zadzwonił do mnie pracownik sklepu z pytaniem, jakie są moje życzenia/roszczenia. W tym czasie mijał już tydzień od złożenia zamówienia i chciałem jedynie, żeby ta pralka dojechała. Następnego dnia. Najwcześniej o 15:00. Rozmówca powiedział, że będzie w tej sprawie kontaktował się z kurierem.
Nadeszła środa, zbliżały się godziny wieczorne, pojawił się komentarz sklepu pod zgłoszeniem: "zgodnie z pierwotnymi ustaleniami dostawa nastąpi w najbliższą sobotę" - zgłoszenie zostało zamknięte. Otworzyłem je i zapytałem, o które pierwotne ustalenia chodzi. Czy o te z zamówienia, że dostawa miała byś w piątek w godzinach 8-17, czy może o te z wtorkowej rozmowy telefonicznej, podczas której jedynym powiedzianym terminem była środa po godz. 15:00. Następnego dnia przed południem zgłoszenie ponownie zostało zamknięte z komentarzem "zgodnie z pierwotnymi ustaleniami dostawa nastąpi w najbliższą sobotę". Uznaliśmy, że nie ma co kruszyć kopii, tylko cierpliwie poczekamy do soboty.
W sobotę zadzwonił kurier, że ma paczkę pobraniową. Super. Schodzę na dół, żeby mu otworzyć i przytrzymać drzwi wejściowe do klatki. Tu pojawił się karpik nr 3. Pralka. Ważąca ponad 50 kg. Jeden kierowca bez wózka. Chętnie bym mu nawet pomógł, gdybym nie miał zakazu dźwigania ciężarów, o czym go poinformowałem - z jakiegoś powodu zamówiłem usługę wniesienia, prawda?. Biedakowi udało się wnieść pralkę na pierwsze półpiętro, po czym zadzwonił do centrali po pomoc. Co zaproponowała centrala? Żeby klient pomógł wykonać usługę, za którą kasę miała skasować firma kurierska. Połowę drogi do góry udało się kierowcy samemu pralkę wnieść, przy drugiej połowie pomógł mu sąsiad, który z powodu zablokowania przejścia pralką nie mógł się wydostać z budynku.
W XXI wieku dostarczenie paczki do miejscowości oddalonej o kilkaset kilometrów zajmuje 10 dni, mimo że spedycja konna odeszła do lamusa, a technologia skoczyła znacznie do przodu od tamtej pory. Na zakończenie dodam, że kwota pobrania i kwota na zamówieniu były różne od kwoty na fakturze.
Wybrany dzień: piątek, godziny: 17-21. Zatwierdź. Kolejny komunikat, tym razem informujący, że towary wielkogabarytowe nie są dostarczane w godzinach 17-21. No nic, przyjdzie któremuś z nas wziąć wolne. Na szczęście miałem wypracowane nadgodziny, więc zaklepałem sobie dzień wolny w piątek i zamówiłem pralkę z wniesieniem w piątek o 8-17 (telefonicznie potwierdziłem u sprzedawcy, że taki będzie termin dostarczenia).
Nadszedł piątek. Według strony kuriera paczka leżała od wczesnego ranka na sortowni koło mojego miasta i czekała na zapakowanie na samochód, którym miała przyjechać do nas. Gdy dochodziła 15:00, a na stronie kuriera nie było zmiany statusu, zacząłem dzwonić kolejno do kuriera i do sklepu. Dowiedziałem się, że:
- kurier nie bierze odpowiedzialności za to, co sklep deklaruje;
- sklep nie bierze odpowiedzialności za to, jak kurier dowozi;
- firmie kurierskiej zmienił się regulamin i nie dowozi już paczek w 24 godziny, tylko w 48;
- sklep nie bierze żadnej odpowiedzialności za to, że na stronie internetowej, w rozmowie telefonicznej i w potwierdzeniu mailowym zadeklarował czas dostawy;
- pracownik infolinii sklepu złożył zapytanie do działu logistycznego, ale nie powie mi, kiedy będzie odpowiedź ani jaka będzie odpowiedź (jeśli kiedykolwiek nadejdzie);
- kurier pojawi się w poniedziałek, gdy nikogo nie będzie w mieszkaniu;
- jeśli kurier nikogo nie zastanie w mieszkaniu, paczka będzie czekała na odbiór osobisty w sortowni pod miastem;
- nie ma możliwości, żebym pojechał moim samochodem na sortownię, zapakował pralkę i pracowników firmy kurierskiej, zawiózł ich do mojego mieszkania w celu wniesienia przez nich pralki, odwiózł ich na sortownię, odebrał od firmy kurierskiej pieniądze za usługę przewozu pralki i pracowników.
W poniedziałek oczywiście przed południem zadzwonił kurier, że czeka z pralką pod mieszkaniem, a ja mu zgodnie z prawdą powiedziałem, że czekaliśmy na niego cały piątek, kiedy to paczka miała być dostarczona, a teraz nikogo nie ma. Kiedy ktoś będzie? Po 16:00. "Ale ja jeżdżę tylko do 12:00". Chwilę zajęło, zanim mój mózg przetworzył fakt, że jedna z popularniejszych, trzyliterowych firm kurierskich rozwozi paczki wyłącznie do 12:00. Powiedziałem, że najszybszy termin, kiedy ktoś o tej godzinie będzie w domu, to sobota, ale nie ma gwarancji, że najbliższa (mieliśmy plany). Dobrze, to firma kurierska się następnego dnia skontaktuje. Acha.
Ponieważ następnego dnia do 15:00 nie było kontaktu, znowu zadzwoniłem kolejno do kuriera i do sklepu. Dowiedziałem się, że:
- godziny pracy kierowców ustalają sami kierowcy i centrala firmy kurierskiej nie ma na to żadnego wpływu (tu na mojej twarzy pojawił się kolejny karpik)
- infolinia sklepu nie ma żadnego śladu po mojej piątkowej rozmowie, więc od nowa musiałem wszystko opowiedzieć; poszło kolejne zapytanie do logistyki; odpowiedź miała być po godzinie.
Jako że odpowiedź nie nadeszła. Po 16:00 wykonałem kolejny telefon. Znowu nikt nic nie wie o mojej sprawie, o zapytaniu do logistyki tym bardziej. Dopiero podczas tej rozmowy zostało założone zgłoszenie, którego losy mogłem obserwować na stronie internetowej sklepu.
Tego samego dnia wieczorem zadzwonił do mnie pracownik sklepu z pytaniem, jakie są moje życzenia/roszczenia. W tym czasie mijał już tydzień od złożenia zamówienia i chciałem jedynie, żeby ta pralka dojechała. Następnego dnia. Najwcześniej o 15:00. Rozmówca powiedział, że będzie w tej sprawie kontaktował się z kurierem.
Nadeszła środa, zbliżały się godziny wieczorne, pojawił się komentarz sklepu pod zgłoszeniem: "zgodnie z pierwotnymi ustaleniami dostawa nastąpi w najbliższą sobotę" - zgłoszenie zostało zamknięte. Otworzyłem je i zapytałem, o które pierwotne ustalenia chodzi. Czy o te z zamówienia, że dostawa miała byś w piątek w godzinach 8-17, czy może o te z wtorkowej rozmowy telefonicznej, podczas której jedynym powiedzianym terminem była środa po godz. 15:00. Następnego dnia przed południem zgłoszenie ponownie zostało zamknięte z komentarzem "zgodnie z pierwotnymi ustaleniami dostawa nastąpi w najbliższą sobotę". Uznaliśmy, że nie ma co kruszyć kopii, tylko cierpliwie poczekamy do soboty.
W sobotę zadzwonił kurier, że ma paczkę pobraniową. Super. Schodzę na dół, żeby mu otworzyć i przytrzymać drzwi wejściowe do klatki. Tu pojawił się karpik nr 3. Pralka. Ważąca ponad 50 kg. Jeden kierowca bez wózka. Chętnie bym mu nawet pomógł, gdybym nie miał zakazu dźwigania ciężarów, o czym go poinformowałem - z jakiegoś powodu zamówiłem usługę wniesienia, prawda?. Biedakowi udało się wnieść pralkę na pierwsze półpiętro, po czym zadzwonił do centrali po pomoc. Co zaproponowała centrala? Żeby klient pomógł wykonać usługę, za którą kasę miała skasować firma kurierska. Połowę drogi do góry udało się kierowcy samemu pralkę wnieść, przy drugiej połowie pomógł mu sąsiad, który z powodu zablokowania przejścia pralką nie mógł się wydostać z budynku.
W XXI wieku dostarczenie paczki do miejscowości oddalonej o kilkaset kilometrów zajmuje 10 dni, mimo że spedycja konna odeszła do lamusa, a technologia skoczyła znacznie do przodu od tamtej pory. Na zakończenie dodam, że kwota pobrania i kwota na zamówieniu były różne od kwoty na fakturze.
sklepy
Ocena:
179
(189)
Dzwoni numer, który mi nic nie mówi. Odbieram i słyszę "Proszę czekać, za chwilę nastąpi połączenie z konsultantem", a potem cisza. Po kilku sekundach rozłączam się, oddzwaniam i słyszę znowu automat "Kontaktował się z państwem dział utrzymania klienta banku XYZ. Zadzwonimy do Państwa w późniejszym terminie."
Tego samego dnia kolejny telefon i historia jak powyżej. I tak przez dwa tygodnie. W końcu za którymś razem usłyszałem człowieka i moja "rozmowa" z nieznanym numerem trwała dłużej niż kilka sekund.
Gdy opowiedziałem historię znajomym, okazało się, że nie tylko ja jestem zdania, że jeśli dział UTRZYMANIA klienta próbuje się z tym klientem skontaktować, to zostawiając klienta na linii z automatem, a potem z ciszą raczej trudno będzie tego klienta utrzymać...
Tego samego dnia kolejny telefon i historia jak powyżej. I tak przez dwa tygodnie. W końcu za którymś razem usłyszałem człowieka i moja "rozmowa" z nieznanym numerem trwała dłużej niż kilka sekund.
Gdy opowiedziałem historię znajomym, okazało się, że nie tylko ja jestem zdania, że jeśli dział UTRZYMANIA klienta próbuje się z tym klientem skontaktować, to zostawiając klienta na linii z automatem, a potem z ciszą raczej trudno będzie tego klienta utrzymać...
Bank
Ocena:
195
(213)
« poprzednia 1 2 3 4 5 następna »