Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

Hideki

Zamieszcza historie od: 9 stycznia 2011 - 18:05
Ostatnio: 29 marca 2024 - 15:08
  • Historii na głównej: 25 z 52
  • Punktów za historie: 8652
  • Komentarzy: 619
  • Punktów za komentarze: 1999
 

#91013

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia o tym, jak brat babci wypisał się z rodziny.

Moja babcia posiada dwoje rodzeństwa - siostrę i brata. Jako jedyna nie wyprowadziła się z rodzinnego miasteczka, w związku z czym pod koniec życia ich rodziców była jedynym dzieckiem na miejscu, a potem jedynym dzieckiem zajmującym się rodzinnym grobem. Fundatorem pomnika i "właścicielem" grobu (według parafialnych dokumentów) była siostra babci.

Brat babci zawsze był... dziwny. Swoim zachowaniem antagonizował różnych członków rodziny i potem zachowywał się tak, jakby to on dostał w twarz, a nie odwrotnie. Generalnie wszyscy źli, a on święty. Jak tylko rodzina dawała mu szansę, nie mijało dużo czasu i znów był ze wszystkimi skłócony.

Ponad 10 lat temu wrócił do rodzinnego miasteczka, żeby na stare lata odnowić relacje z moją babcią i jej potomkami. Niedługo po powrocie zburzył pomnik na grobie rodziców i postawił nowy, wypasiony, przepychem wyróżniający się wśród innych pomników. Babcia i jej siostra były złe o to, że nie tylko nie brały udziału w decydowaniu o wyglądzie nowego pomnika, ale że brat bez ich wiedzy i zgody zburzył stary pomnik i postawił nowy. Brat z kolei nie rozumiał ich pretensji i obraził się na nie o to, że go skrytykowały zamiast mu podziękować.

Minął jakiś czas i brat babci zaczął się dopominać od sióstr partycypacji w kosztach nowego pomnika (po 1/3 na każde z trójki rodzeństwa). Obie siostry zgodnie odmówiły, bo to była jego indywidualna decyzja, na którą one nie miały żadnego wpływu.

Minęło kilka lat i brat babci zaprosił jej dzieci na obiad, bez uprzedniego informowania, z jakiej okazji. Spotkanie trwało krótko, bo dość szybko okazało się, że chciał posłużyć się nimi do przekonania babci do partycypowania w kosztach pomnika.

W ubiegłym roku jednak przekroczył wszelkie granice i wysłał swoim siostrom pismo od prawnika, w którym żądał tych pieniędzy (plus odsetki).

rodzina

Skomentuj (13) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 114 (124)

#90777

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Na fali historii o rodzinnych zaproszeniach przypomniała mi się poniższa historia. Wujostwo mojej mamy posiadało domek wakacyjny w górach. Podczas jednej z rozmów ja i moja dziewczyna zostaliśmy zaproszeni do niego. Bez zastanowienia z dziewczyną stwierdziliśmy, że jasne (w końcu połowa rodziny tam jeździła, więc czemu nie my?), tylko trzeba będzie uzgodnić termin.

Minęło kilka miesięcy, nadszedł czas planowania urlopów w pracy, więc próbowałem się z wujostwem skontaktować, by dogadać termin wyjazdu. Kilka razy otrzymywałem odpowiedzi, że jeszcze nie wiedzą, bo tam inni goście też chętni i czekają na ich terminy itd. Odczekałem tak kilka tygodni, po czym powiedziałem, że najdalej do końca tygodnia muszę podać termin urlopu. Wujostwo zaprosiło mnie więc do siebie na obiad.

Podczas tego obiadu w zasadzie dowiedziałem się, że wuj obraził się na mojego ojca, że na kilka innych osób z rodziny też się obraził (mniej więcej na jedną osobę z każdego domu z najbliższej rodziny) i że w sumie obcy ludzie, których niedawno poznał, są dla niego bardziej rodziną. No spoko, ale co to ma ze mną wspólnego? Ponieważ jestem synem mojego ojca, na którego wuj się obraził, nie będziemy mogli z dziewczyną pojechać na urlop w góry do domku wujostwa. O tym, że wuj był obrażony na mojego ojca, wiedziałem od wielu miesięcy, ale nie sądziłem, że to będzie miało wpływ na cokolwiek, bo ja z wujostwem żadnego konfliktu nie miałem.

Z dziewczyną stwierdziliśmy, że na szybko załatwimy sobie wyjazd w góry w pasującym nam terminie, niezależny od kaprysów wujostwa. Spędziliśmy w górach tydzień, podczas którego wysłaliśmy wujostwu widokówkę.

Rodzina

Skomentuj (5) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 121 (145)

#90708

przez (PW) ·
| Do ulubionych
W ubiegłym roku zamówiłem coś ze sklepu internetowego spoza Unii Europejskiej. Ponieważ jestem obywatelem UE, sklep z automatu do ceny doliczył VAT. Przy odbiorze paczki w placówce pocztowej zostałem zaskoczony tym, że musiałem zapłacić cło w wysokości VATu. Powinno być tak, że skoro VAT jest opłacony, a odpowiednia informacja jest na deklaracji celnej naklejonej na paczkę, nie powinienem płacić drugi raz. Ponieważ nie było możliwości odebrania paczki bez zapłacenia tej opłaty na poczcie, zapłaciłem, poprosiłem o wydruk wszelkiej dokumentacji z tym związanej, by mieć potem papiery do odwołania.

Za pomocą platformy ePUPA (błąd czeski zamierzony) napisałem odwołanie do Urzędu Celno-Skarbowego. Załączyłem wszelkie dokumenty (zdjęcia etykiet na paczce, skany dokumentów związanych z opłatą na poczcie, zamówienie i faktura ze sklepu internetowego), opisałem sytuację i poprosiłem o zwrot VATu.

Zadzwonił do mnie urzędnik, który chyba intelektem nie grzeszył, bo podczas całej naszej rozmowy mówił o eBayu, mimo że zakup nie miał nic wspólnego z eBayem, o czym wielokrotnie mu mówiłem. Oczywiście musiałem mu opowiedzieć jeszcze raz to wszystko, co było napisane już w moim piśmie w ePUPA. Usłyszałem od niego, że do zwrócenia mi VATu potrzebuje jakiś numer (w tej chwili już nie pamiętam nazwy), coś w rodzaju identyfikatoru sklepu internetowego, i że dostanę w ePUPA pismo od niego z prośbą o te dane.

Następnego dnia faktycznie dostałem pismo mniej więcej o treści "odpowiedź w załączniku". Otworzyłem załącznik, a tam pusta strona. Nie, plik nie był uszkodzony, bowiem na drugiej stronie była normalna stopka urzędu. W odpowiedzi napisałem, że załącznik jest pusty i nie mam pojęcia, jak wygląda pismo urzędu (załączyłem zrzuty ekranu), ale w tej samej odpowiedzi wspomniałem rozmowę telefoniczną z dnia poprzedniego i podałem dane, o które byłem proszony przez telefon.

Po jakimś czasie w ePUPA czekała na mnie odpowiedź, że sprawa umorzona z powodu niedostarczenia przeze mnie wymaganych danych. Super. Napisałem zażalenie z odpowiednią argumentacją, ale to pismo pozostało już bez odpowiedzi...

Skoro Polska drugiego VATu mi nie oddała, spróbowałem pierwszy VAT odzyskać w miejscu zakupu. Sklep internetowy co prawda twierdził, że jasne, nie ma problemu, zwróci środki itd., ale środki zwrócił nie na moje konto bankowe, a na moje konto w tymże sklepie internetowym. Szkoda tylko, że nic więcej z tego sklepu mnie nie interesuje...

W ten oto sposób kolejny raz zostałem okradziony przez mój własny kraj. Tym razem na jedynie kilkadziesiąt złotych...

Internet

Skomentuj (9) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 125 (137)

#90686

przez (PW) ·
| Do ulubionych
W nawiązaniu do historii o "cudownej" obsłudze klienta CCC, mam kolejny przykład, jak to nie powinno wyglądać.

Co jakiś czas zamawiam przez Internet leki bez recepty dla mojej mamy. Jednorazowy zakup to koszt kilkuset złotych i różnica między cenami w aptekach jest na tyle znaczna, by nie kupować stacjonarnie. Ceny się zmieniają i za każdym razem z pomocą popularnej porównywarki cen szukam najtańszej opcji.

W grudniu 2022 padło na Aptekę Słoneczną 24 (według mojej wiedzy nie jest to ten sam byt co sieć aptek stacjonarnych o nazwie Apteka Słoneczna). Według strony internetowej towar był na stanie, a dostawa miała być do kilku dni, ale przez miesiąc nic nie przyszło. Po godzinie wiszenia na infolinii w końcu usłyszałem człowieka po drugiej stronie. Przedstawiłem sytuację i usłyszałem coś w stylu słynnego cytatu z szatni w jednym z filmów Barei. Nie mają na stanie i nie wiedzą, kiedy będzie. Ponieważ mamie się kończyły leki, nie mogłem czekać w nieskończoność i zrezygnowałem z zamówienia. Zwrot pieniędzy miał nastąpić do 2 tygodni. Trochę długo, no ale trudno. Od razu zamówiłem leki w innej aptece - trochę drożej, ale przyszły już następnego dnia.

Minęły 2 tygodnie, a pieniędzy nadal brak. Znowu wisiałem godzinę na infolinii, ale tym razem po tym czasie po prostu zostałem rozłączony. Wysłałem więc zapytanie mailem i wystawiłem też ocenę na porównywarce cen, w której opisałem to, co powyżej. Mail nie doczekał się reakcji, za to ocena owszem. "Dzień dobry. Bardzo przepraszamy za zaistniałą sytaucję Zwrot został przekierowany do dzaiłu ksiegowosci i nastapi wciągu 14 dni. Pozdrawiam serdecznie Apteka Sloneczna 24" - oczywiście z prośbą o zmianę negatywnej opinii.

Minęło 14 dni, zwrotu nadal nie było, tak samo jak nie zmieniłem opinii z negatywnej na pozytywną, bo niby czemu? Tym razem wysłałem list z potwierdzeniem odbioru na adres siedziby firmy z przedsądowym wezwaniem do zapłaty z zastrzeżeniem, że w przypadku braku zapłaty skieruję zawiadomienie do prokuratury z tytułu oszustwa.

Dwa miesiące po otrzymaniu potwierdzenia odbioru na moje konto wpłynęły pieniądze. Niemal pół roku po zakupie.

Apteka Słoneczna 24

Skomentuj (12) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 93 (97)

#90687

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Jest taki bardzo fajny portal rządowy zwany ePUAP. Ze względu na to, jak dobrze działa, ja go nazywam ePUPA. Średnio kilka razy do roku muszę coś załatwić i większości spraw się po prostu nie da w tym systemie z różnych powodów:
- ta konkretna sprawa musi być załatwiona osobiście (na stronie instytucji lub ministerstwa jest zachęcenie do używania ePUAP, ale urzędnik odpisuje, że trzeba to zrobić osobiście)
- pisma trafiają nie tam, gdzie powinny
- pisma nie doczekują się w ogóle żadnej odpowiedzi (termin ustawowy? coś takiego istnieje?)

Jedną z bolączek tego i innych systemów rządowych jest brak synchronizacji i przekazywania danych. Czasem w celu załatwienia jednej sprawy trzeba przejść przez 2-3 portale rządowe - za każdym razem logując się od nowa Profilem Zaufanym, za każdym razem podając swoje dane (np. PESEL) od nowa, mimo że te dane powinny być przekazywane na etapie przekierowania z jednego portalu do drugiego lub powinny być zaczytane z danych Profilu Zaufanego, skoro użytkownik został już zalogowany, a formularz dotyczy jego samego.

Wczoraj moja żona trafiła właśnie na jeden z takich absurdów. Od kilku lat posiadamy mieszkanie, ale żona do tej pory była zameldowana u rodziców. Idą wybory, więc jest to dobry czas, by się w końcu przemeldować. Da się to nawet zrobić przez Internet. Ale! Po wprowadzeniu numeru Księgi Wieczystej, która miałaby potwierdzić tytuł do lokalu, zwrócona została informacja, że w Księgach Wieczystych nie ma informacji, by moja żona była właścicielem tego mieszkania. A przyczyna jest taka, że w jednym systemie nazwa ulicy brzmi ul. Piekielnego, w innym ul. Anioła Piekielnego, w innym ul. Pułkownika Piekielnego, a jeszcze w innym ul. Pułkownika Anioła Piekielnego. Nie da się wpisać ręcznie nazwy ulicy we wniosku, musi być wybrana z listy. Nie, o aliasach projektanci tych systemów nie słyszeli. Podobnie jak o centralnej bazie przechowującej dane obywateli, z którą mogłyby się łączyć różne portale rządowe...

Skomentuj (10) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 76 (86)

#90669

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Od wielu miesięcy należałem do jednej z grup społecznościowych typu porady w konkretnej dziedzinie. Na wiele pytań udzielałem odpowiedzi, zostałem nawet oznaczony jako najaktywniejszy członek grupy. Niektórzy widząc moje odpowiedzi dopytywali dalej na privie równiez o inne rzeczy w tej tematyce i te rozmowy były długie, a ja się cieszyłem, że mogę się dzielić moją pasją, wiedzą i doświadczeniami.

Dziś zupełnie przypadkiem zauważyłem, że nie mogę się wypowiadać w tej grupie. Nie zostałem o tym w żaden sposób poinformowany. Za co? Nie wiem. Na ile? Też nie wiem. Czy miałem wcześniej jakieś ostrzeżenie? Nie. Czy robiłem coś niezgodnego z regulaminem grupy? Również nie. Mogę się jedynie domyślać, że poszło o to, że zwracałem niektórym uwagę na to, że Google i wyszukiwarka zawartości grupy (tzw. lupka) również istnieją. Ktoś mógłby powiedzieć, że grupa jest od tego, aby pomagać. Jasne, ale niektórzy traktowali tę grupę jako sposób na wysługiwanie się innymi (czyt. "wygoogluj to za mnie"), co nie wszystkim się podobało i nie byłem jedyną osobą zwracającą na to uwagę. Niektóre pytania potrafiły padać po kilka razy w tygodniu. Z kolei wpisanie wielu pytań w Google dałoby o wiele szybciej odpowiedź niż wpisanie na grupie i oczekiwanie na odpowiedź. I nie mówię o jakichś skomplikowanych kwestiach czy o wiedzy specjalistycznej, ale o naprawdę najprostszych rzeczach.

Jedną piekielnością jest to, że ludzie są tak leniwi, że nie włożą minimum własnego wysiłku w rozwiązanie problemu przed poproszeniem o pomoc. Drugą jest to, że administracja pozwala na to, by tworzył się śmietnik z tego właśnie powodu. Trzecią, że użytkownicy są cenzurowani ot, tak, bez powodu, bez poinformowania, bez uprzedzenia.

Nie jest to jedyna grupa, w której udzielam się w tej tematyce, więc nie żal mi tego, że dziś ją opuściłem. Szkoda tylko użytkowników, którzy przez głupotę administratorów na tym stracą.

Internet

Skomentuj (16) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 109 (121)

#82141

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Pod koniec ubiegłego roku jeden z moich zębów bardzo dał mi się we znaki. Poszedłem więc prywatnie do popularnej sieci placówek opieki zdrowotnej. Do tamtego momentu nie miałem większych zastrzeżeń do jakości usług tej firmy. Standardowa długość wizyty stomatologicznej, to 30 minut w tej firmie.

Wizyta 1: Stomatolog nr 1. Konieczne leczenie kanałowe. Spiłowanie części korony zęba i odbudowanie jej. Zapisać się na godzinną wizytę, podczas której wszystko powinno być zakończone (trucie zęba nie było konieczne, bo zdążył umrzeć przed wizytą). Podpisałem dokument, że zgadzam się na leczenie kanałowe, którego koszt może wynieść X (dokładnej treści dokumentu nie pamiętam, nie otrzymałem kopii).

Po wizycie zapisałem się do innego stomatologa w tej samej placówce, gdyż do pierwszego nie było terminów. Według rejestratorki było bez znaczenia, kto mi będzie kontynuował leczenie.

Wizyta 2: Stomatolog nr 2. Zapisać się na kolejną, półgodzinną wizytę, która powinna być ostatnią.

Wizyta 3: Stomatolog nr 2. Zdjęcie RTG. Zapisać się na kolejną, półgodzinną wizytę, która powinna być ostatnią (dokończenie wypełniania zęba). Wspomniany wyżej koszt X został minimalnie przekroczony.

Ponieważ możliwy termin zapisu na kolejną wizytę do jakiegokolwiek stomatologa w tej placówce był bardzo odległy, zapisałem się do innej placówki tej firmy w tym samym mieście.

Wizyta 4: Stomatolog nr 3. Nie podjął się zakończenia leczenia bez wglądu w zdjęcie RTG. Zdjęcia nie mam ja, bo go nie dostałem. Zdjęcie poszło do systemu elektronicznego (widziałem na komputerze stomatologa nr 2). Stomatolog nr 3 twierdzi, że nie ma dostępu do tego zdjęcia.

Wizyta 5: Stomatolog nr 2. Zakończenie leczenia. Brak jakichkolwiek zaleceń czy przeciwwskazań. Mogłem od razu po wizycie przyjmować pokarmy i napoje. Pomimo przekroczenia kosztu X na wcześniejszej wizycie, ta również była płatna.

Dwie godziny po wizycie zjadłem lekkie danie z kuchni chińskiej (ryż, warzywa, ryba). Po posiłku się zorientowałem, że nie mam części właśnie wyleczonego zęba (w przybliżeniu 1/3 widocznej części korony) - tej części, która została spiłowana, następnie odbudowana i wypełniona. Zadzwoniłem na infolinię sieci placówek medycznych (nie ma nigdzie numerów do poszczególnych placówek). Zostałem umówiony na wizytę jeszcze tego samego dnia do stomatologa, nr 3 w innej placówce, u którego byłem na czwartej wizycie. Powiedziałem konsultantce, że ten stomatolog nie chciał się uprzednio podjąć leczenia, gdyż rzekomo nie ma wglądu do zdjęć RTG. Zostałem zapewniony przez konsultantkę, że pracownicy wszystkich placówek tej firmy mają wgląd do pełnej dokumentacji elektronicznej i że na pewno zostanę przyjęty przez stomatologa nr 3.

Wizyta 6: Stomatolog nr 3. Nie zrobi nic z tym zębem, bo nie on go leczył. Mam się udać do placówki, w której mi leczono ten ząb.

Udałem się więc jeszcze tego samego dnia do tamtej placówki i opisałem całą sytuację rejestratorce. Kobieta dwoiła się i troiła, żeby mi pomóc, ale ponieważ był już wieczór, "moich" stomatologów już nie było i przez najbliższy tydzień miało nie być, a obecny jeszcze inny stomatolog stwierdził, że on zaraz wychodzi i mnie nie przyjmie, ostatecznie żadnej pomocy nie otrzymałem.

Zostałem więc z wyleczonym, aczkolwiek niekompletnym zębem, a dziura w zębie zamieniła się w dziurę w portfelu większą od tej, na którą podpisałem papier. Reklamacja w toku.

PS: Zanim rozpocząłem leczenie, próbowałem się dowiedzieć, jakich kosztów mogę się spodziewać. Konsultanci infolinii i rejestratorzy we właściwej placówce powtarzali jak mantrę, że o kosztach leczenia poinformuje mnie lekarz.

Dentysta

Skomentuj (10) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 105 (121)

#82143

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Jakiś czas temu pracowałem w polskiej firmie, której właścicielem była zagraniczna korporacja. Była to moja pierwsza styczność z "korpo" i, poza znikającymi dobrami z lodówki i niezrozumiałą dla mnie rywalizacją różnych departamentów (walka o największy kawałek tortu zamiast grania do jednej bramki), niewiele piekielności mnie tam spotkało.

Wszystko się zmieniło, gdy korporacja postanowiła sprzedać firmę. Niepewność przyszłości towarzyszyła pracownikom przez wiele miesięcy, w związku z czym część kadry odeszła. Na jej miejsce zatrudniane były osoby o niższych kwalifikacjach, za to o porównywalnych bądź wyższych zarobkach. To oczywiście psuło morale, bo dochodziło do sytuacji, gdzie "świeżak" po studiach zarabiał na "dzień dobry" więcej niż jego kolega, jedna z najbardziej doświadczonych osób w zespole po kilku już podwyżkach.

Kiedy podano do publicznej wiadomości, kto i za ile kupuje naszą firmę, zaczęły się negocjacje związków zawodowych z dotychczasowym i z przyszłym właścicielem firmy. W rezultacie w tzw. okresie przejściowym zamrożona została część świadczeń socjalnych, bez zmiany regulaminu ZFŚS. Według wielu opinii nastąpiło to z naruszeniem prawa i wbrew interesom pracowników, z podziałem na pracowników mniej i bardziej uprzywilejowanych (jeśli ktoś przykładowo grał w zakładowym zespole sportowym, mógł liczyć na dofinansowanie do swojego hobby, natomiast ktoś kupujący lub remontujący mieszkanie na pożyczkę nie mógł już liczyć).

Koniec końców nastąpiło przejęcie firmy przez polskiego właściciela. Oczywiście wiązało się to z licznymi zwolnieniami. Przez wiele miesięcy na naszych oczach biurowiec opustoszał. Na niektórych piętrach zostały masy pustych biurek. Dość przygnębiający widok, jeśli się pamiętało tętniące życiem open-space'y.

Innym przejawem zmiany właściciela były kwestie sanitarne. Najpierw zorientowaliśmy się, że sprzątaczki nie zaglądają już tak często. Potem zaczęło regularnie brakować papieru toaletowego, z czym wcześniej w tej firmie się nie spotkałem. Często też dało się czuć smród z toalet (nie chodzi mi o to, że po czyjejś "dwójce" przez chwilę utrzymuje się ciężka atmosfera).

Nie obeszło się także bez szoku kulturowego. W pewnym momencie w miejsce zwolnionych całych departamentów pojawiały się przeniesione do nas zespoły nowego właściciela. Niestety zachowanie tamtych pracowników pozostawiało wiele do życzenia, wspomnę jedynie brak odpowiedzi na przywitanie.

Innym szokiem dla nas było to, że, przyzwyczajeni do procedur, bezpieczeństwa i jasno określonych kompetencji, musieliśmy się odnaleźć w czymś, co mogę określić jedynie jako ostra jazda bez trzymanki. Procedury? A na co to komu?! Bezpieczeństwo? Jak będzie pożar (i dosłownie, i w przenośni), to jakoś go ugasimy. Ponadto nikt za nic nie odpowiadał, uzyskanie jakiejś informacji czy pomocy nierzadko było niekończącym się ping-pongiem między 2-3 departamentami. Nierealne deadline'y - przykładowo jakiś projekt miał być ukończony na początku czerwca, podczas gdy prace nad nim mogły być rozpoczęte z przyczyn niezależnych od wykonawcy dopiero pod koniec lipca. Dochodziło do absurdów, gdzie zarząd był bezpośrednio odpowiedzialny (jakaś decyzja lub przeciągający się brak decyzji) za przekroczenie deadline'u, ale tan sam zarząd domagał się dotrzymania terminu.

Nasz pion, jako jedyny w firmie, miał nie być objęty zwolnieniami. Mieliśmy być w całości wchłonięci przez nowego właściciela. Niby dobrze, ale bardzo długo nikt nie wiedział, z czym to się będzie wiązać. No i zaczęły do nas dochodzić informacje z innych departamentów naszego pionu, jak to kolejne osoby otrzymują propozycje nie do odrzucenia. Faktycznie, chyba nikt nie został zwolniony, za to bardzo wielu pracownikom, w tym z mojego zespołu, zaproponowano rozwiązanie umowy za porozumieniem stron z motywującą odprawą. Niektórzy (w tym ja) otrzymali propozycję awansu - wyższe, bardziej odpowiedzialne stanowisko (w moim przypadku przeskok do zespołu o dwa szczeble w górę), więcej obowiązków za jakieś 60-70% dotychczasowych zarobków...

Podczas tych wielu miesięcy transformacji liczni pracownicy zostali oszukani, niezliczonych się w ten czy w inny sposób pozbyto. Jedne zespoły siedziały na tyłku i nie miały nic do roboty (zabrano kompetencje i narzędzia), podczas gdy inne, z okrojonym składem i bez możliwości zatrudnienia dodatkowych osób, nie wyrabiały się z pracą bieżącą, a dodatkowo otrzymywały absorbujące zadania związane z przekształceniem. Dotychczas przestrzegane prawo pracy było teraz notorycznie łamane. Podobnie jak gwarancje wywalczone przez związki zawodowe.

Tak oto wyglądały moje ostatnie 2 lata w firmie, która była z mojej perspektywy świetnym pracodawcą, dopóki nie przeszła z rąk zagranicznych w polskie...

P.S. W tej historii nie chodzi mi o to, że polskie jest złe, a obce jest dobre. Chciałem tylko pokazać, że w często opluwanym zagranicznym "korpo" nie zawsze jest tak źle, a w moim przypadku było zdecydowanie lepiej niż po przejściu w polskie ręce.

korpo

Skomentuj (13) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 142 (154)

#81538

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Na fali opowieści szkolnych, a szczególnie po przeczytaniu historii #81533 postanowiłem podzielić się podobnymi przeżyciami.

W podstawówce byłem wzorowym uczniem, a moją miłością była matematyka. Brałem udział w wielu konkursach matematycznych, zajmowałem w nich czołowe miejsca (zazwyczaj 1-3), na kółko matematyczne chodziłem z radością. Zbiory zadań były przeze mnie wręcz pożerane.

W liceum trafiła mi się natomiast matematyczka (i niestety jednocześnie wychowawczyni), która sprawiła, że z ucznia szóstkowego stałem się czwórkowym, a potem trójkowym. Lekcje z nią były dla mnie udręką, prace domowe ohydą - szkoda mi było tracić na nie czas w domu, więc albo robiłem zadania na luźnych lekcjach, albo spisywałem na przerwach od kolegów i koleżanek.

Zamiast uczęszczać na sobotnie zajęcia przygotowujące do konkursu matematycznego, chodziłem na odbywające się w tym samym czasie kółko brydżowe, co matematyczka wypominała na każdej wywiadówce (tak przynajmniej twierdzili moi rodzice, którzy na szczęście byli po mojej stronie). Przestała tak mówić dopiero, gdy przyszły wyniki konkursu i okazało się, że uczeń niechodzący na jej dodatkowe zajęcia miał najwyższy wynik w szkole.

Matematyczka do tego stopnia obrzydziła mi ten przedmiot, że na rok przed maturą podjąłem decyzję, która zaskoczyła wszystkich, łącznie ze mną. Na deklaracji zdawanych przeze mnie przedmiotów maturalnych nie znalazła się matematyka. Podczas gdy koledzy i koleżanki przygotowywali się do matury z matematyki, ja myślałem wyłącznie o egzaminach wstępnych na studia.

W podstawówce dzięki nauczycielce matematyki pokochałem ten przedmiot. Kobieta uczyła przede wszystkim logicznego myślenia, kojarzenia faktów, kreatywności. W liceum trafiłem na osobę, która karała wręcz kreatywność i wbijała do głowy schematy, a do tego katowała stosem identycznych zadań. Moją ukochaną matematykę obrzydziła mi do tego stopnia, że prawie znienawidziłem ten przedmiot. Na szczęście na studiach trafiłem na wykładowców, którzy sprawili, że znów zacząłem lubić matematykę.

Szkoła

Skomentuj (15) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 150 (200)

#79130

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Jako że sam niedługo zmienię pracodawcę (klamka zapadła), przypomniał mi się Mareczek (imię zmienione), który przez kilka tygodni pracował w firmie, w której ja spędziłem kilka lat.

Mareczek został zatrudniony w ramach interwencji z Urzędu Pracy. Szef mój postanowił wejść we współpracę z Urzędem Pracy. Spośród przedstawionych kandydatów wybrał Mareczka, gdyż Mareczek jako jedyny został polecony przez wieloletniego pracownika firmy (jakiś dalszy członek rodziny Mareczka).

Gdy już się u nas pojawił, z kolegami wypytaliśmy go o jego kompetencje - chcieliśmy nowemu członkowi zespołu informatyków znaleźć zajęcie adekwatne do jego wiedzy, doświadczenia i/lub zainteresowań. Niestety, pomimo zrobienia licencjatu (tak, licencjatu) z informatyki nie umiał praktycznie nic. Sieci, bazy danych, systemy operacyjne, programowanie, tworzenie stron internetowych - nic z tego nie umiał, nic go nie interesowało. Komputerów składać nie umiał, podobnie czarną magią dla niego była instalacja systemu operacyjnego Windows i sterowników.

O samym fakcie istnienia Mareczka dowiedziałem się pierwszego dnia po powrocie z urlopu. Okazało się, że Mareczek już od tygodnia pracował. No ok. Razem z innym kolegą mieliśmy jechać na dwa samochody do stolicy (jeden z nich miał być odstawiony na kilka godzin do serwisu). Mareczek miał jechać z nami i wsiadł do mojego samochodu.

Zanim jednak opuściliśmy miasto, w którym mieściła się siedziba firmy, poprosił o zatrzymanie się przy jakimś spożywczaku. Pomyślałem sobie, że pewnie chce kupić śniadanie albo mu się papierosy skończyły (jeśli palił). Gdy wyszedł ze sklepu, nie widziałem żadnej siatki, więc założyłem, że papierosy/batona/bułkę schował do kieszeni. Po przejechaniu kilku kilometrów opadła mi szczęka. Patrzę, a Mareczek wyciąga małpkę (mała, płaska butelka wódki w kształcie piersiówki) i pyta mnie, czy mam ochotę (ja prowadziłem auto). Ponieważ odmówiłem, sam wziął kilka łyków. Zaskoczyło mnie to bardzo, gdyż w firmie nie było zwyczaju picia (owszem, zdarzały się wyjątki, np. imieniny któregoś pracownika, które były "wyprawiane" w biurze po godzinach pracy). Co więcej, Mareczek widział mnie pierwszą godzinę, nie znał mnie, równie dobrze mogłem być jakimś przydupasem szefa, który donosił na wszystkich.

Po jakiejś godzinie dojechaliśmy do serwisu na obrzeżach Warszawy (generalnie trochę firm, zero sklepów itd.). Kolega z drugiego auta poszedł załatwiać sprawy w serwisie, ja z "młodym" zostałem w samochodzie. W pewnym momencie wyszedł na spacer. Bardzo chciał do spożywczego. Powiedziałem mu, że w okolicy nie ma sklepów, a za pół godziny będziemy pod jedną z filii firmy, gdzie aż roi się od sklepów. Mimo wszystko poszedł. I zniknął. Kolega wrócił z serwisu, wsiadł do mojego auta i pyta, gdzie młody. Po 15 minutach się pojawił. Kilka minut po odjechaniu wyjaśniło się wszystko. Nie wiem, jakim cudem to zrobił, ale na tym odludziu znalazł sklep. I kupił. Drugą małpkę. I nas chciał poczęstować. Nie mam pojęcia, kiedy zdążył opróżnić poprzednią.

Kilka godzin później odebraliśmy samochód z naprawy, kolega przesiadł się do niego, a Mareczek ze mną wyruszył w drogę powrotną. Zanim zdążyliśmy wyjechać z Warszawy, poprosił o zatrzymanie się na stacji benzynowej. Myślicie, że chciał do toalety? Ja tak myślałem. Kolejny raz tego dnia byłem w błędzie. Zanim dojechaliśmy do siedziby firmy, opróżnił trzecią już tego dnia małpkę. Po pracy oczywiście wsiadł w samochód i pojechał 20 km do swojego domu.

Następnego dnia przyjechał do pracy w stanie wskazującym. Na siłę odwieźliśmy go do jego miejscowości. Jednak nie chciał wskazać, który dom jest jego, więc wysadziliśmy go we wskazanym przez niego miejscu. Następnego dnia miał do nas wielkie pretensje. Po tym, jak go wysadziliśmy, poszedł pić do pobliskiego baru. Zanim dotarł do domu, podobno został napadnięty i okradziony. Według jego filozofii nie doszłoby do tego, gdybyśmy go nie zawieźli. Podejrzewaliśmy, że chciał wymusić na nas telefon służbowy. Był bardzo niezadowolony, gdy zamiast ajfona (część pracowników biura miała służbowy) dostał podstawowy model Nokii.

Żeby szef go nie oglądał na oczy, zabierałem Mareczka ze sobą do filii, w której w tamtym czasie rozprowadzałem sieć komputerową (przeciąganie kabli, zarabianie końcówek itd.). Mareczek nie rozumiał, czemu nie pozwalałem mu wchodzić na drabinę (miał problemy ze staniem prosto, gdy "przytrzymywał" drabinę, na której stałem). Gdyby spadł z drabiny i coś sobie zrobił, firma miałaby problem...

Koniec końców cierpliwości szefostwa wystarczyło na zaledwie kilka tygodni. Żeby mu nie napsuć w papierach, umowa została rozwiązana bez wzmianki o alkoholowych problemach Mareczka. Poskutkowało to tym, że Urząd Pracy zerwał współpracę z moją firmą, która miała Mareczkowi zapewnić pracę przez rok chyba.

P.S.: Nie znam szczegółów współpracy mojego byłego pracodawcy z Urzędem Pracy, więc mogłem coś przekręcić, ale cały sens historii się zgadza.

EDIT: Po przeczytaniu niektórych komentarzy muszę coś dopisać:
- szef wiedział o zamiłowaniach Mareczka (nie od pierwszego dnia, ale szybko się dowiedział),
- decyzją mojej przełożonej zabierałem go z biura, żeby nie denerwować szefa,
- według mojej wiedzy jeden raz przyjechał do pracy pijany i ten jeden raz został odwieziony przez pracowników,
- na moich oczach pił tylko tego jednego, opisanego dnia i nie wiedziałem jeszcze wtedy (to był mój pierwszy dzień po urlopie), że jeździ samochodem do pracy.

Mazowsze

Skomentuj (22) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 89 (111)