Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

Iksowate

Zamieszcza historie od: 28 maja 2017 - 10:34
Ostatnio: 29 czerwca 2018 - 1:42
  • Historii na głównej: 15 z 27
  • Punktów za historie: 1795
  • Komentarzy: 76
  • Punktów za komentarze: 223
 

#80769

przez (PW) ·
| Do ulubionych
We wcześniejszej historii opisałam moją ulubioną siostrzyczkę Ankę. I znów o niej będzie.
Anka nie jest taka aspołeczna całkiem, ma przyjaciela na czterech łapach. Atosa, Tosieńka, Misiaczka. Niezdarnego, wesoło merdającego ogonkiem biszkoptowego labradora z lekką nadwagą. Idylla prawda? Otóż nie. Dlaczego?

1.Szkody.
Atos od początku demolował mieszkanie w trakcie tych nielicznych sytuacji, kiedy zostawał sam. Niby norma, dosyć charakterystyczna rzecz dla tej rasy, ale Anka w niczym nie rekompensowała strat. I mieszkanie mamy (w tym czasie pracującej za granicą), z raczej skromnego acz schludnego, zmieniło się w melinę, do której wstyd zaprosić kogokolwiek. Wykładziny w strzępach, dziury w podłogach i ścianach, o uszkodzonych meblach i sprzętach nie wspominając.

Buty też zjadał. Wyciągał je z szafki, potrafił też ukraść buta z mojej ręki, kiedy akurat go zakładałam. Na szpilki, które już i tak zdążyłam zniszczyć, machnęłam ręką, ale ulubionych 'najków' do gry w piłkę nie odpuściłam. Po wielu kłótniach i interwencjach u mamy Anka rzuciła mi stówę. A gdzie wina siostry? Umowa była taka, że jak pańci nie ma w domu, pies jest w kagańcu. A ona przecież 'była w kościele i to się nie liczy'.

2. Zachowanie.
Atos nie jest nauczony posłuszeństwa. Znaczy podaje łapę jak widzi smakołyk albo zabawkę, ale to wszystko. Mój kot też tak umie;). Tosiek podczas wizyty mojej przyjaciółki tak się ucieszył, że dziewczyna ratowała się ucieczką na krzesło. Wyobraźcie sobie pojedynek filigranowej nastolatki z dużym, ciężkim i silnym psem. Co z tego, że to radość? Nie powinien skakać na ludzi i już. Anka oczywiście pomogła mi odciągnąć psa. Zaraz po tym jak nakręciła film komórką.

3. Agresja.
Zaczęło się niewinnie. Pies przez kilka miesięcy nigdy nie zostawał sam w domu, ale po jakimś czasie pańcia poszła do pracy, ja do szkoły i pies zostawał sam z kotem. Niby było w porządku, ale raz zostałam w domu i pies czekając na panią warował przy drzwiach od toalety (nie pytajcie czemu) i przy każdej mojej próbie skorzystania z niej, Atos jeżył się, warczał i kłapał zębami. Musiałam go przekupić. Od tego czasu dostawał kaganiec. Mógł przez niego jeść i pić, ale nie mógł gryźć. Szkoda, że traktował go jako coś w rodzaju broni.

Czarę goryczy przelała Anka po ataku Atosa na moją Mamę. Pies na początku ją tolerował. Warczał, ale nie atakował, więc godziła się na to, żeby był bez kagańca. Pewnego pięknego dnia zaatakował bez wyraźnego powodu. Ugryzienie paskudne, krew się lała, a ja jakimś cudem psa zamknęłam w pokoju Anki. Jej reakcja? 'Zniszczył mi kwiatka i pogryzł bluzkę, idiotko'.

4. Podejście Anki.
'Labradory to łagodne psy z natury', więc nie trzeba ich niczego uczyć. Profesjonalne szkolenie to głupota. Lepiej agresywnego psa wiązać (na szczęście tylko latem) przy komórce. Tej zimy jest zamykany w jej pokoju, bo już nie niszczy.
Ja stanowczo odmawiam zajmowania się agresywnym psem i demonstracyjnie noszę gaz pieprzowy w mieszkaniu.

Wspominałam, że na siostrę też warczy? I szkoda psa, bo to momentami fajny zwierz, który trafił na g*wnianą panią.
Nie znam się na psach. Atos nie jest bity, wydaje mi się, że po prostu nie wie jakie zachowania są dobre, a jakie nie. Świetnie się dogaduje z kotem, z ludźmi niekoniecznie.

Ps: Pies został przyniesiony z pseudo hodowli bez powiadomienia innych domowników. Siostra uznała, że skoro w tamtym czasie w mieszkaniu na stałe była tylko ona (mama pracowała za granicą, ojczym bywał tylko z mamą tam, a ja się uczyłam w innym mieście) to psa może mieć. Ja wprowadziłam się kilka tygodni po psie, przy czym byłam w domu w każdy weekend i zajmowałam się nim.

Home sweet home

Skomentuj (35) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 126 (166)

#80685

przez (PW) ·
| Do ulubionych
O szkole.
2 lata temu z różnych przyczyn musiałam się przenieść z jednego z lepszych techników w mieście wojewódzkim do zwykłego LO w moich rodzinnych stronach. Wiadomo, że w prowincjonalnym liceum poziom był dużo niższy, ale jednak byłam w ogromnym szoku. Piszę to okiem obserwatora, sama afery nie robiłam dlatego, że z problematycznymi przedmiotami sobie radziłam (angielskiego uczę się od czwartego roku życia, a materiał z zakresu wiedzy o społeczeństwie zawsze mnie interesował). Byłam na profilu typowo humanistycznym, acz moim wyborem nie kierowało, jak mogłoby się zdawać, lenistwo. Moja klasa przez zdecydowaną większość nauczycieli była traktowana lekceważąco. Ot, banda dzieciaków, która wybrała 'łatwe' przedmioty, bo nie chce im się uczyć. I tu jest źródło piekielności.

1. Rozszerzenia.
- Polski.
Dostaliśmy taka 'dobrą ciocię'. Z jej lekcji zapamiętałam tylko całkiem smaczna herbatkę i długie rozmowy o horrorach. Dekorowaliśmy też jej klasę w okresie świątecznym. W ramach lekcji. Przez tydzień. Klasie się to podobało, mi niekoniecznie, ale tutaj nie było sensu interweniować, bo problem miał się rozwiązać po pierwszym semestrze, kiedy przechodziła na macierzyński. Myślałam, że to przez ciążę, ale nie. Siostra mi mówiła, że 10 lat temu też taka była. W zastępstwie dostaliśmy nauczycielkę z innej szkoły, która doskonale nas przygotowała do matury.

- Historia i WOS.
Wyobraźcie sobie jak mógłby wyglądać żółw w roli nauczyciela... Ja nie muszę. Uczył mnie człowiek o mniej więcej takim temperamencie. No chyba, że zaczął się temat alkoholu. Wtedy był w swoim żywiole. Był to lokalny polityk, czyli, jak miałam nadzieję, można by się czegoś ciekawego z tego zakresu od niego nauczyć. W życiu. Przez 2 lata z zajęć z tym panem wyniosłam masę przeczytanych powieści, poznałam najbardziej bezczelne metody ściągania na historii (facet bardzo rzadko sprawdzał prace, najodważniejsi pisali przepisy na naleśniki...). Było też dużo jadu na lokalnych działaczy i uczniów o poglądach nieco odbiegających od tych, które wyznawał nauczycieli. Ach! I już wiem czym zagryzać wódkę, żeby uniknąć kaca. Taka historia. Całe szczęście, że do WOSu uczyłam się pod maturę, a nie na sprawdziany.
Tutaj podobno były skargi. Najzabawniejsze jest to, że druga nauczycielka wyżej wymienionych przedmiotów (złota kobieta, prowadziła fakultety dla mojej klasy) narzekała na brak godzin i uczyła jakiegoś hisu czy innego uzupełniającego tworu.

2. Języki.
Zarówno niemiecki jak i angielski miałam na podstawie. Niemiecki był prowadzony w sposób, który byłby w porządku w podstawówce. Aczkolwiek kto chciał mógł się dużo nauczyć.
Prawdziwym dramatem w moim liceum był angielski. Do dziś się wzdrygam na samą myśl o tym przedmiocie.
Angielskiego uczył pan Witold. Człowiek starej gwardii (zdaje się, że uczył wyżej wspomniana polonistkę). Postać trochę legendarna, od sióstr i kuzyna słyszałam, że to dobry acz surowy nauczyciel. Aktualnie tylko surowy. Krzyczał, wyzywał i właściwie robił wszystko poza nauczaniem. Widziałam jak dwie bardzo wrażliwe uczennice regularnie brały 'melisanki' przed angielskim. Ja sama często płakałam po lekcjach. Ze złości ;)

Ulubioną metodą Witolda było zadawanie kilku stron ćwiczeń, z których później wybierał kilka i sprawdzał czy uczniowie umieją je... Na pamięć! Znaczy odpytywał ze swojego pustego egzemplarza zbioru zadań. Niby jakiś tam sposób był, ale gość niewiele tłumaczył, jeśli cokolwiek. Tłumaczył się brakiem czasu, co nie przeszkadzało mu w maglowaniu każdego z osobna przy każdej okazji, bo nie chciało mu się sprawdzać kartkówek. Przeważnie ja tłumaczyłam koleżankom i kolegom na przerwach dlaczego tu wstawiamy taką a nie inną konstrukcję.

Dla mnie najgorszym aspektem Witolda było to, że miał pupilków. Znaczy piątki mieli ci, którym udzielał korepetycji. Nie mówię tego z zazdrości, bo nie potrzebuję oceny na potwierdzenie moich zdolności lingwistycznych.
Smuci mnie natomiast, że przez 3 lata grupa prawie dorosłych osób dawała się terroryzować i, co wynikło z rozmowy przy piwie, ze strachu, przed reakcją szkoły nie robiło nic absolutnie, żeby cokolwiek zmienić. Jestem w stanie zrozumieć sprawę z historykiem, sama korzystałam z możliwości ściągania i lubiłam uciąć sobie drzemkę, przynajmniej na przedmiocie, z którego matury zdawać nie planowałam. Ale angielski... Osobiście nic nie robiłam, bo materiał z podstawy miałam w małym palcu (rozszerzenia uczyłam się na własną rękę, gdyż to nie był obowiązek nauczyciela) a jeśli chodzi o zaczepki słowne w moim kierunku, to cóż... Nigdy nie pozostawałam dłużna.

Liceum

Skomentuj (12) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 129 (167)

#80615

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia Mabmalkim o agresywnym psie, przypomniała mi rozmowę z koleżanką sprzed około dwóch lat.

Kilka dni wcześniej podczas spaceru z psem mojej siostry, jeszcze szczeniakiem, zostaliśmy zaatakowani przez agresywnego psa, stróżującego pilnującego składnicy drewna w pobliżu mojego domu. Sęk w tym, że my szliśmy ulicą, a drugi pies zwyczajnie uciekł przez dziurę w płocie. Zdarzenie skończyło się na wielkim strachu i zerwanej smyczy łańcuchowej. I, z mojej strony, zapowiedzi, że będę zgłaszać odpowiednim służbom jak tylko zobaczę któregoś z psów ze składnicy luzem poza jej terenem. I robię to do dziś.

Opowiedziałam o sytuacji koleżance argumentując, że dziś ja zostałam zaatakowana, a jutro może być na moim miejscu małe dziecko. W odpowiedzi usłyszałam, że jestem zła i okropna, bo 'biedne pieski mogą zostać przeze mnie uśpione'.

Koleżanka z liceum

Skomentuj (7) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 132 (170)

#80588

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia jest bardziej przykładem wyjątkowej żenady niz piekielności.

Zacznijmy od zarysu sytuacji. Pochodzę z wielodzietnej rodziny, rodzeństwo jest ode mnie dużo starsze. Najstarsza jest Anka, lat prawie 33 na karku. Jest to osoba ciężka w życiu codziennym. Zawsze musi być tak jak ona tego chce, jeśli coś jest nie po jej myśli używa argumentu siłowego (a to, cholera, kawał baby). Utrzymanie porządku też nie jest jej dobrą stroną. Nie bardzo wie do czego służy szczotka klozetowa, albo że kiedy coś się rozleje wypada posprzątać.
Pierworodna nigdy się z domu tak naprawdę nie wyprowadziła, nikt jej z nikim nigdy nie widział, koleżanki znikały, kiedy zaczęły zakładać rodziny.

Aktualnie ja mam 20 lat, w tym roku zdałam maturę i teraz staram się zarobić pieniądze na studia pracując jako opiekunka w Niemczech, w przerwach między wyjazdami mieszkam w mieszkaniu mamy. Na stałe rezyduje tu tylko Anka i jej agresywny pies (to materiał na osobną historię). Mama wyprowadziła się do swojego partnera.

Jestem w domu niecałe 24 godziny, a już była awantura, bo śmiałam zwrócić jej uwagę, że jest głośno. Efekt? Odłączony router, gaz, zabrany czajnik elektryczny i... papier toaletowy! :D

Z kuchenki mikrofalowej też nie da się skorzystać, bo zastałam nową cywilizację wyhodowaną;). Nie jestem nawet na nią zła. Jest mi jej żal jako człowieka, bo przez jej małe i wielkie piekielności odwróciło się od niej rodzeństwo, pewnie wielu znajomych. Nawet ja, która zawsze stara się dać drugiej osobie szansę.

Home sweet home

Skomentuj (15) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 156 (186)
zarchiwizowany

#80184

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Może ani nie piekielne wybitnie (albo może jednak), ale gotuje się we mnie od rana. Dosyć na czasie. Jest aktualnie głośno o samobójstwie chłopca, który był, według mediow, wysmiewany z powodu wąskich spodni.
Chodziłam do małego wiejskiego gimnazjum cieszącego się tzw dobra opinia w okolicy. Co prawda nie jestem chłopcem w rurkach (ani fanka takiej garderoby u mężczyzn, ale nic mi do tego), ale kiedy ja miałam 13lat nosiłam glany do szkoły (jedyny w tym czasie taki element)i, jako córka samotnej matki z długami po eks mężu i prawie psia pensja, nosilam to, co miałam. Czyli najczęściej mocno zajechane ubrania od znajomych, z lumpeksow, cerowane w kroku jeansy itp.
Nie będzie odkrywczym, że starsi 'koledzy' zarówno z drugiej jak i trzeciej klasy postanowili zrobić ze mnie kozła ofiarnego. O przemocy fizycznej nie było mowy, ale docinki chyba były gorsze.
Moja reakcja było to, że przestałam chodzić do szkoły. Ot tak zwyczajnie wolałam wojowac z Mamą niż odwiedzić ten przybytek. Reakcja dyrekcji, kiedy moja rodzicielka interweniowala? Podobna jak w przypadku tego chłopca. 'moze inne buty, może trzeba zadbać o dziecko?'.
Zaczepki skończyły się, kiedy do szkoły przyszedł nowy praktykant. Chociaż udawalismy w szkole że się nie znamy, to szybko rozeszło się że pan wiking to mój brat.
I wiecie co? Cieszyłam się jak szkole rok później zamknięto. I nie jestem złym człowiekiem, ale nie było mi szkoda wieloletniej pani dyrektor (piastujacej stanowisko od czasu otwarcia szkoły), która według plotek bardzo źle to zniosla. I, uwaga, skończyłam niby najgorsze gimnazjum w bardzo dużym mieście. Niby takie złe, a jednak dużo bardziej przyjazne niż tzw dobra szkoła w małej miejscowości, gdzie wszyscy wszystkich znają.
Wybaczcie. Musiałam się wyzalic.


Edit: zapomniałam dodać, że w ten nastrój wprawily mnie komentarze na fejsie pewnej doktor habilitowanej, która lubi się tytułowac 'profesorem'. Wynika dla mnie z nich, że skoro jakoś się odróżniam od grupy, nieważne w jaki sposób, to moja wina, że ktoś mnie dręczy. Nie należy karać oprawców, bo przecież to ja odstaje.

gimnazjum

Skomentuj (23) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 38 (118)
zarchiwizowany

#79650

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Staram się w miarę regularnie oddawać krew. W miarę, bo moje wiecznie zapadniete żyły nie pomagają, acz ulubiona pielęgniarka robi często magię i się udaje;). Przeważnie zgłaszam się do mobilnego punktu, ale parę razy zdarzyło mi się zgłosić do centrum krwiodawstwa w Kłodzku (celowo podaje bo wybitnie nie polecam). Historie może błahe, ale dla mnie piekielne, bo mam problem z iglami i taka wizyta jest zawsze stresująca. O pielęgniarkach będzie. Zawód zdaje się wymaga empatii, zwłaszcza jak patrzę na moją kochana matule, w tym roku emertyowana pigule. Noz anioł a nie człowiek, przynajmniej zawodowo;p.
1. Pierwsze podejście. Rok temu w marcu. Siedzę sobie zdenerwowana na krzesełku w rejestracji, uśmiecham się, staram się dowiedzieć jak najwięcej, co, jak i z czym się je. Bla bla. Pani zapisuje dane, zła bo musi wpisać nowa osobę. I czas na badania. Zdejmuje koszule. I krzyk. 'z czym ty DZIECKO do mnie przychodzisz?! Ty się nie nadajesz!' (no ja wiem ze wyglądam na mniej lat niż mam no ale...) i krzyczy jakby się paliło. Nie zniechecila mnie. W maju na 19 urodziny oddałam w mobilnym.

2. Rzecz raczej zabawna. Sierpień, wróciłam z 2miesięcznych ekonomicznych wojaży i chciałam oddać. Byłam w Holandii. Nie sądziłam, że europejski kraj, raczej bliski niż daleki, może być problemem. Ta sama rejestratorka, jakoś milsza, może dlatego, że byłam z mamą. Pani przeczytała kartę i znów krzyk. Bo byłam w Holandii! Jak śmiem chcieć oddać krew bez kwarantanny bo ziga! Mniej więcej tak to brzmiało. Był też telefon do centrum epidemiologicznego. Dramatyczny dość. Wszystko ozdobione widokiem mojej duszacej się ze śmiechu mamy. Ok. Moja wina. Powinnam rzeczywiście odczekać. Przynajmniej dowiedziałam się, że mam anemie (ah to niderlandzkie mięso kilka razy w tygodniu...)

3. Na świeżo. Czerwiec. Zaspalam do pracy wiec na szybko pojechałam do Kłodzka. Rejestratorka (R) inna. Prosi mnie o legitymację. Ja niepotrzebnie mrucze pod nosem 'momencik' i wyciągam etui z kieszeni. Trzy sekundy. Ale wystarczyło. 'bo wy to musicie być przygotowani, ja nie dopiero jak siedzicie, ja nie mam czasu'. Ja, która już bojazliwym dzieckiem nie jestem, odpowiedziałam tylko, że bez przesady, że pracuje z ludźmi a nie robotami. Podzialalo, bo jak doszło do badan płytek pani nawet zazartowala, że mam lepsze wyniki niż niejeden facet. No i fajnie. Kolejnym krokiem było samo 'wysysanie' krwi u mojej ulubionej pielęgniarki-czarodziejki(P). Kobieta naprawdę złota, człowiek przestaje myśleć o bólu i generalnie poprawia mu się humor. W czasie, kiedy pompowalam swoją krew do gabinetu weszła rejestratorka. Akurat w momencie, kiedy rozmowa dotyczyła odpowiedniego nawadniania
P: - (...) no bo wy krwiodawcy oprócz przywilejów macie obowiązki i musicie dużo pić.
R: - później przychodzicie z ulicy i chcecie dostać czekoladę, bo myślicie, że to tak łatwo pobrać jak nie ma z czego. Wy nie wiecie jak to wkurza!
Uśmiechnęłam się pod nosem. Ale zaczęłam się zastanawiać czy tamta pani tego akurat dnia siedziała w pracy za darmo...

Krwiodawstwo

Skomentuj (12) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 11 (65)

#79162

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Oglądam właśnie program, w którym pani Bosacka opowiada w jaki sposób konsumenci są naciągani/oszukiwani przez producentów i sprzedawców. I wspomniała przed chwilą o tym, że krewetki nadają się do spożycia tylko i wyłącznie świeże. To właśnie przypomniało mi moja zeszłoroczną holenderski przygodę z pracą.

Przez tydzień z ok 10 innymi osobami pracowałam w małym zakładzie rybnym. Było to dziwne gdyż przeważnie pracy w tym miejscu było dla maksymalnie trzech osób. Robiliśmy też dosyć nietypowa rzecz. Mianowicie wyciągaliśmy krewetki z wody (o 'rybnym' zapachu z dodatkiem czegoś, przynajmniej pierwszego dnia, niezidentyfikowanego) i robiliśmy z nich szaszłyki. Nietypowy był stan 'robali': niektóre były całkiem zamrożone, inne wcale, jedne wyglądały dobrze, drugie jakby były gumowate, sine i generalnie wybierały się na emeryturę. Wybaczcie nie znam się, nie wiem jak powinna wyglądać dobra krewetka, ale nie sądzę, żeby tak jak tamte.

Wszystko to było dziwne, ale praca to praca. Po pociągnięciu za język przesympatycznego holenderskiego stałego pracownika wyszło szydło z worka. Na potwierdzenie swoich słów przyniósł pudełko po krewetkach. Co się okazało? Do zakładu trafił ogromny zwrot z serii wyprodukowane chyba w 2013 roku (już dobrze nie pamiętam) od ponad roku przeterminowane i żeby nie było strat właściciel postanowił je wymieszać ze świeżymi i 'przetworzyć' na szaszłyki. A w wodzie, w której się moczyły był środek w typie naszego domestosa.
Smacznego!

Ps: zakład mieścił się Amersfoort.

zagranica

Skomentuj (12) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 193 (201)