Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

InuKimi

Zamieszcza historie od: 18 lipca 2011 - 23:38
Ostatnio: 3 lipca 2022 - 9:37
Gadu-gadu: 8754834
O sobie:

Młoda, trochę idealistka, nie znosi wulgaryzmów. Ćwiczy i pasjonuje się Aikido. Lubi anime i mangę, książki i filmy.

  • Historii na głównej: 14 z 20
  • Punktów za historie: 4220
  • Komentarzy: 1271
  • Punktów za komentarze: 3966
 

#75594

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Jestem instruktorką sztuk walki. Z racji wykonywanej profesji stykam się z wieloma rodzicami oraz ich pociechami, a co za tym idzie z wieloma podejściami i postawami. Jako że sztuki walki rozwijają nie tylko sferę fizyczną młodego człowieka, dużą satysfakcją jest dla mnie obserwowanie pozytywnych zmian u podopiecznych.
Ostatnio miałam jednak dwie trudne sytuacje. Jako że wrzesień-październik obfitują w nowych uczniów, obie sytuacje związane są właśnie z takimi "świeżynkami".

1. Na pierwszy trening najmłodszej grupy (4-7 lat) przychodzą dwaj chłopcy z tatą. Obaj troszkę zestresowani, ale weseli, chętni do współpracy. Zajęcia się rozpoczynają, szybko staje się jasne, że obaj są raczej sprawni i wygląda na to, że zajęcia im się podobają. W tyle sali siedzi wspomniany wcześniej rodzic i bacznie się przygląda. W pewnym momencie jeden z synów łapie kontakt wzrokowy z ojcem i zbiega z maty. Zaczyna płakać, ojciec mówi coś do niego wzburzony, lekko szturcha, nie jest zadowolony.

Podchodzę aby zapytać czy coś się stało, i czy chłopiec chce dalej brać udział w zajęciach. Ojciec grzmi na synka "patrz na panią, kiedy do ciebie mówi", stresując dzieciaka, którego przyszłam zwyczajnie uspokoić. Mały stresuje się jeszcze bardziej i zacina, odmawia jakiegokolwiek kontaktu. Mówię, żeby się nie martwił, uspokajam i zachęcam - w razie gdyby chciał, zawsze może wrócić z powrotem do ćwiczeń. Ojciec groźnie patrzy, szepcząc do syna nieprzychylne słowa, coś na temat słabości i mięczaków.

Reszta grupy kontynuuje trening, w tym brat chłopca. Po pewnym czasie orientuje się on jednak, że drugi siedzi z tyłu na ławce i on również do niego dołącza, zalewając się łzami. Ojciec teraz jest już potężnie zdenerwowany na obu synów, czyni im gromkie wyrzuty. Mnie uprzejmie przeprasza, przy czym źle traktuje chłopców, nie pozwalając im uspokoić się i wrócić na zajęcia. Wychodzą.

2. Do klubu przyszedł ojciec z synem. Dzieciak lat sześć, dość wyrośnięty, raczej potężnej budowy, ale jeszcze nie gruby. Cichy, wycofany, przestraszony. Ojciec od samego początku rzuca na syna groźne spojrzenia i warczy, wręcz wypycha go na salę.
Przez pierwszy trening chłopiec ćwiczy z widoczną rezerwą, cały czas powracając wzrokiem do siedzącego na ławce ojca, który co jakiś czas rzuca mu różne uwagi, przeważnie krytyczne. Żeby było śmieszniej, krewkiego ojczulka uspokaja babcia jednej z pozostałych uczennic, informując o etykiecie panującej w dojo (brak kontaktu na linii trenujący - obserwujący).

Po treningu ojciec non stop pokrzykuje na syna, a to żeby patrzał w oczy, a to żeby stał prosto, a to że wolno ubiera kurtkę, ciągłe wyrzuty. Wysokie wymagania co do sześciolatka.

Z każdym kolejnym treningiem chłopiec coraz bardziej się otwiera. Jest wesoły, widać, że zajęcia sprawiają mu przyjemność, ma dużo zapału do ćwiczeń i przede wszystkim jest bardzo skupiony. Przed i po treningu jednak stale powtarza się sytuacja, w której ojciec strofuje syna za każdą bzdurę. Dotarliśmy do momentu, w którym przy ojcu nie zwracamy żadnej krytycznej uwagi chłopcu, wiedząc że ten zaraz wyolbrzymi problem i objedzie dzieciaka choćby za drobnostkę. W innej sytuacji (bez ojca obok) mały nie ma problemu ze zrozumieniem błędów i ich poprawą. Poza matą, przy ojcu, dzieciak jest zastraszony i zestresowany.

To co robi ten ojciec, nie jest przemocą fizyczną. Obawiam się jednak, że pod psychiczną mogłoby już podchodzić. Żadne dziecko nie powinno być w ten sposób traktowane - co jednak możemy w tym momencie zrobić, widząc chłopaczka przez zaledwie dwie godziny w tygodniu? Nie wiemy na ile jest to poza, jakie relacje mają poza dojo i treningami. Niewiele wiemy, ale to co widzimy już teraz bardzo nam się nie podoba. Od dzieci trzeba wymagać, ale nie rzeczy niemożliwych.

usługi sztuki walki treningi sport

Skomentuj (42) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 250 (276)
zarchiwizowany

#69425

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Ta historia może wydać się niektórym nie na miejscu, jednak wydaje mi się, że dość dobrze obrazuje jeden z przejawów hipokryzji, bardzo częstej w naszym społeczeństwie.

Dwa tygodnie temu uczestniczyłam w pogrzebie. Odbywał się on w obrządku rzymskokatolickim, chociaż zmarły nie miał z tą religią wiele wspólnego. Najbliższa rodzina jednak zadecydowała tak, a nie inaczej.

Pierwsze zgrzyty pojawiły się już w kaplicy pogrzebowej, gdy ksiądz przyszedł i zaczął czytać formułki. Okazało się, że nieliczni zgromadzeni również do kościoła najwyraźniej za często nie uczęszczali - mało kto potrafił cokolwiek odpowiedzieć. Osobiście stałam w ciszy, na swój sposób przeżywając wydarzenie. Jako osoba niewierząca byłam obecna podczas ceremonii, jednak nie zamierzałam brać w niej udziału bezpośrednio.

Następnie trumna została przeniesiona do głównej sali kościoła. Żałobnicy pozajmowali miejsca w pierwszych rzędach, blisko ołtarza. Ja usiadłam w ciemnej niszy z tyłu, nie chcąc rzucać się w oczy. To właśnie hipokryzji chciałam uniknąć - jasne jest, że obrządków nie znam, wobec tego udawanie że się odmawia modlitwy i zerkanie po bokach żeby wiedzieć jak się zachować uważam za niewłaściwe.
Podczas mszy okazało się, że niektórzy tymże zerkaniem nie zawracali sobie głowy - i kiedy należało wstać czy uklęknąć, część nadal siedziała, nieświadoma gafy. Organista grał, tekst pieśni wyświetlał się na ekranie - ale nikt nie śpiewał. Nikt po prostu tych pieśni nie znał. Po przydługiej przygrywce włączył się sam ksiądz, śpiewając tylko z organistą.

Po mszy nastąpiło przejście na cmentarz. Obyło się bez zgrzytów, aż do momentu modlitw nad samym grobem. Tu odezwało się nieco więcej głosów, ale wciąż żałośnie mało. Jedna z osób, która najgłośniej odmawiała "Ojcze Nasz" w pewnym momencie przedwcześnie zakończyła... Tekstem zupełnie innej modlitwy. Ksiądz zerknął ze zgorszeniem, usiłując zagłuszyć błąd kobiety. Potem zrezygnował z mniej znanych modlitw, ponieważ nikt mu nie wtórował.

Pogrzeb skończył się obowiązkową stypą. Bez wpadek.

Kościelne pogrzeby w wykonaniu osób, które do kościoła zwyczajnie nie chodzą, a równocześnie podczas samej ceremonii usilnie udają, że wiedzą o co chodzi, wypadają naprawdę źle.

pogrzeb kościół księża hipokryzja polska

Skomentuj (6) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 12 (58)

#66815

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Zaczynam rozumieć, dlaczego niektórzy ludzie patrzą na taksówkarzy wilkiem. Może to rodzaj skrzywienia zawodowego - a może po prostu miałam pecha.

Miasto, godzina 17.00, standardowa ulica jeden pas w jedną stronę, drugi pas w drugą. Jadę odebrać siostrę ze szkoły. Samochodów sporo, ale nie ma tragedii. Czerwone światło - jestem chyba ósma w ogonku, spokojnie czekam, słuchając muzyki.
Nagle widzę, że z prawej strony przeciska się jakiś samochód. Droga szeroka, ale bez przesady, więc koła z prawej strony musiał chyba mieć już na chodniku. Łysy mężczyzna z nadwagą, na dachu dumne "taxi". Otwiera szybę i pokazuje na migi, abym i ja uchyliła swoją.
Myślę - może coś z samochodem, ciekawe o co może mu chodzić? Otwieram okno.
-Słucham, o co chodzi?
-Czemu pani stoi na środku jezdni? Ma pani jeszcze pół metra do linii!
Patrzę w lewo - rzeczywiście, jakaś tam odległość od linii (podwójnej ciągłej) jest, choć pół metra to chyba lekka przesada.
-Nie rozumiem, o co chodzi?
-Bo pani tu blokuje przejazd! Proszę zrobić miejsce!
-Ale tu jest jeden pas.
-I co z tego?
-To z tego, że dwa samochody się nie mieszczą, bo jest tylko jeden pas.
Jak się pan na twarzy zmienił...!
-I CO, JA (!) TU, K**WA NIE MOGĘ PRZEJECHAĆ?!
Nie powiem, zdziwiłam się. Ale pozostałam spokojna.
-Nie, nie może pan.
-A spie***laj, ty pi**o głupia!
Wrzasnął i poszorował do przodu, przeciskając się koło następnych aut.

Podejrzewam, że pan miał gorszy dzień i postanowił wyładować frustrację... Dlaczego na mnie? Bo pewnie byłam jedyna w małym, starszym samochodzie, młoda kobieta, bez pasażerów. Idealny cel. ;)
Na szczęście żaden z innych czekających na zielone nie podążył tropem pana taksówkarza.

komunikacja_miejska usługi taksówka taxi drogi

Skomentuj (20) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 347 (403)

#65603

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Dzisiejszy dzień przypomniał mi wydarzenie sprzed kilku lat - trochę zabawne, trochę piekielne.

Na pewnym etapie mojej edukacji miałam matematyczkę - postrach szkoły. Kobietę, która nigdy nie chorowała, nie przekładała sprawdzianów i nie zapominała o niczym. Nauczycielkę surową, ale sprawiedliwą - i co najważniejsze, naprawdę potrafiącą uczyć.

Mieliśmy zapowiedziany sprawdzian - duży zakres materiału, moim zdaniem trudnego, a więc spore wyzwanie. Jak zawsze imię, nazwisko, pani nauczycielka pisze na tablicy zadania dla grup A i B... Liczymy.

Pierwsze kilka przykładów, większość uczniów dookoła blednie. Trudne, nawet bardzo trudne. Męczą się, pocą, załamują ręce... A pracy nie ubywa, na tablicy wciąż kolejne i kolejne... Praca trwa, w klasie aż brzęczy od wzmożonych procesów myślowych.

Nagle - dzwonek, koniec lekcji! Patrzę na własną kartkę - zrobiona dopiero połowa zadań! Kiedy to minęło?
Koledzy i koleżanki chyba wcale dalej się nie posunęli, zewsząd przerażone spojrzenia - pała jak w banku.

Na to matematyczka spokojnie wstała i ruszyła do drzwi.
-Proszę pani, a sprawdziany?
Wyrwał się ktoś nieco odważniejszy.
Na to matematyczka odwróciła się twarzą do klasy i z jadowitym uśmieszkiem rzekła:

- Prima Aprilis.

Tego żartu raczej nie zapomnę.

szkoła matematyka sprawdzian prima aprilis nauczycielka nauczyciel

Skomentuj (17) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 639 (689)

#65423

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Zbrodnia i kara.

W centrum Katowic znajduje się punkt, w którym mieści się kilka różnych uczelni, głównie wydziałów Uniwersytetu Śląskiego. Codziennie więc przewijają się tam setki, jak nie tysiące, studentów. A jak wiadomo, gdzie wiele ludzi, tam wiele samochodów.

Toteż jest i parking. A właściwie kilka tragicznie zaniedbanych placów, na których od wielu, wielu lat studenci stawiają swoje maszyny. Im wcześniej się przyjedzie, tym lepsze miejsce można dorwać - a dzięki temu mniej spacerować po błocie, dołach i kałużach, wszechobecnych na parkingu.

Najbardziej ekskluzywne miejsca zapełniają się około ósmej rano, a żeby się do nich dostać, trzeba przejechać spory kawał placu, w tym zwężenie z dwoma dumnie stojącymi drzewami, które umownie wyznaczają wjazd.
Zdarzyło się jednak, że wjazd został zablokowany. Stanął jeden samochód, drugi, czwarty... I jakoś tak wyszło, że tam gdzie zawsze można było wjechać, zrobił się parking. Nie był to problem, bo tuż obok również można było dojechać do dalszej części placu. Do czasu. Wkrótce, około godzin południowych, w których znalezienie wolnego miejsca graniczy z cudem, ostatni wjazd został zastawiony przez średniej wielkości czerwony samochód.

Nie byłoby w tym nic zdrożnego, gdyby nie fakt, że na najdalszym parkingu stało już mnóstwo samochodów, poupychanych gdzie się dało. I nie wszyscy ci ludzie siedzieli na uczelni do siedemnastej. Zaraz więc okazało się, że gros studentów nie ma możliwości wyjazdu.

Próby porozumienia z właścicielem (właścicielką, sądząc po pozostawionych na siedzeniu pasażera papierach z imieniem i nazwiskiem) nie przyniosły skutku. Stała się ofiarą własnej nieuwagi - bądź wyrachowania.

Znalazła się więc grupa pod wezwaniem, sztuk siedem, cztery męskie, trzy żeńskie plus jeden wykładowca starszy wiekiem, która postanowiła z tym problemem uporać się raz, a dobrze. Po obklejeniu wszystkich blokujących wyjazd samochodów tak zwanymi karniakami, postanowiono dłużej nie czekać i własnymi rękoma wypchnąć czerwony obiekt nienawiści. Choć na biegu wstecznym i hamulcu ręcznym, takiej sile nie mógł się oprzeć. Chcąc nie chcąc, pod naporem brodzących w błocie, żądnych krwi (i powrotu do domu) studentów, czerwony samochód musiał zwolnić wyjazd. Postawiwszy samochód w taki sposób aby każdy inny zainteresowany mógł z parkingu wybyć, studenci pogratulowali sobie, wysmarowali szyby pojazdu (oczywiście te nieobklejone karnymi k*****mi) błotem z parkingu, obfotografowali dzieło i w spokoju rozeszli się każdy w swoją stronę.

Da się? Da się.
Bo co jak co, ale w chwilach desperacji Polacy umieją jednoczyć się jak mało kto.

Natomiast która postać w historii była najbardziej piekielna, to już zdecydujcie sami.

polskie drogi mistrzowie parkowania studenci studencka inwencja parking

Skomentuj (17) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 309 (413)

#64675

przez (PW) ·
| Do ulubionych
W wakacje pracuję jako wychowawca - trener na obozach sportowych. W lipcu zdarzyło nam się pomieszkiwać z młodzieżą w pewnym hostelu ulokowanym w uroczej górskiej miejscowości, która swoją nazwę zaczerpnęła od przepływającej przezeń rzeki.

W tym konkretnym ośrodku byliśmy po raz drugi - za pierwszym było pysznie, miło, przyjemnie, po prostu cud, miód i malinka. Za drugim... Powiedzmy, pani właścicielka stwierdziła że skoro już dwa razy przyjechaliśmy, to trzeci raz nie musimy.

Sytuacji wartych wspomnienia było kilka, ale przedstawię tylko najjaskrawsze.

1. Kuchenne ewolucje.
Z poprzedniego pobytu zapamiętaliśmy pyszną, doprawioną (a nie mdłą, jak w większości ośrodków wczasowych) kuchnię i codzienne desery zarówno dla dzieci jak i wychowawców.
W kolejnym roku - niedziela: rosół, poniedziałek: rosół, wtorek: pomidorowa. Recykling pełną gębą. A rankiem na dokładkę spleśniały chlebek, pychota!
Od tamtego dnia czujność na posiłkach była wzmożona, na szczęście nikt się nie zatruł... Być może kuchnia też podwoiła wysiłki po paru rozmowach. ;p

2. Weselmy się!
Ośrodek posiadał dużą salę bankietową, inaczej zwaną stołówką lub też naszą salą do ćwiczeń - bo to właśnie tam mieliśmy rozłożoną matę i prowadziliśmy codzienne treningi.
Pewnego dnia pod ośrodek podjechał samochód wypełniony ciastami. Dzieciom aż oczy się świeciły - były pewne, że wreszcie dostaną słodki podwieczorek. Wkrótce jednak okazało się, że nie... To szykowało się wesele!
Gospodarna właścicielka postanowiła w sobotnią noc wynająć salę weselnikom, nie zważając na fakt że tuż obok znajduje się trzydziestka rozrabiających dzieciaków, które niekoniecznie mają ochotę siedzieć w pokojach zamiast na boisku (samochody orkiestry) czy na sali (przygotowania stołów i parkietu). Obozowicze stanęli jednak na wysokości zadania i nie zakłócili imprezy (poza podglądaniem przez przeszklone drzwi), a państwo młodzi nawet podzielili się ciastem.
Ciekawe tylko, czy byli uprzedzeni o tym, że ich wesele odbywać się będzie w ośrodku pełnym dzieci...
Kierownik obozu się nie wyspał, zabawy trwały do drugiej, goście rozchodzili się do czwartej...

3. Mój mały przyjaciel.
Mój osobisty faworyt - po południu wyjazd, rano pakowanie i ściąganie pościeli z łóżek. No właśnie - akurat nadzorowałam tę drugą czynność w jednym z pokoi chłopców, gdy jeden z wychowanków wymacał coś dziwnego pozbywając się poszewki na poduszkę. Chwila konsternacji i...
Ze środka wychynęła zaschnięta mysz.
Tak, chłopiec przez dwa tygodnie spał ze zdechłą myszą w poduszce.
Właścicielka przyznała potem, że niedługo przed naszym przyjazdem miała w tym pokoju przeprowadzaną deratyzację...

Jak można się domyślić, zerwaliśmy współpracę z tamtym ośrodkiem, w tym roku jedziemy gdzie indziej.

Ciekawostka - podczas tego obozu mieliśmy kontrolę sanepidu. Nie wykryto żadnych odchyleń od normy...

obozy kolonie

Skomentuj (10) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 460 (518)
zarchiwizowany

#51759

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Sytuacja miała miejsce trzy lata temu. Na wstępie muszę wspomnieć, że mam takie dziwactwo - mianowicie mimo wieku bardzo lubię huśtać się na huśtawce. Z reguły w nocy, aby dzieciom nie blokować. Kiedy jednak huśtam się w dzień, to w razie pojawienia się malucha wbijającego utęsknione spojrzenie w obiekt na którym się znajduję zwalniam mu miejsce (o ile drugie nie jest wolne) ;)

Tak to właśnie spędzałam tamtego dnia swój czas wolny. Na miejscu obok mały chłopaczek oddawał się tej samej przyjemności. Słonko świeci, ptaszki śpiewają, dzieci się bawią.

Ścieżką w naszą stronę podążały dwie osoby. Specjalnie się im nie przyglądałam, bo i po co? Zrobiłam to dopiero w chwili, gdy jedna z osób zerwała się do biegu i podążała w naszą stronę. Patrzę - słusznych rozmiarów nastolatka. Trzynaście, może czternaście lat. Staje przede mną, rozstawia nogi szeroko, bierze się pod boki i... Jak nie spojrzy wzrokiem bazyliszka! Czoło zmarszczone, oczy rzucają gromy, usta skrzywione... Ja natomiast w rytmie bujania patrzę na nią beznamiętnie. Oj, co to to nie, kochana - jeśli chcesz się pohuśtać, nie mam nic przeciwko, ale duża jesteś na tyle by zapytać czy ustąpię. Grzecznie.

Pojedynek wzrokowy trwał dłuższą chwilę. Nastolatka jakby poczerwieniała, w milczeniu usiłując zabić mnie wzrokiem. A potem wpadła na pomysł genialny w swej prostocie - spojrzała na małego chłopca obok. Zanim się zorientowałam i w jakiś sposób zdążyłam zareagować, chłopczyk już umykał jak niepyszny. Byłam zdegustowana zachowaniem pulchniutkiej nastolatki, która w międzyczasie zajęła zdobyte miejsce. Może byłby to koniec historii, gdyby nie fakt że lada chwila doszedł jej opiekun, a dziewczyna z promiennym uśmiechem odezwała się w obcym narzeczu (pozwolę sobie przetłumaczyć):
-Widzisz? To zawsze działa.

Tak więc lepiej uważajcie! Piekielni grasują na placach zabaw ;)

ludzkie dzieci!

Skomentuj Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 7 (45)
zarchiwizowany

#37754

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Przed chwilą byłam świadkiem dość ciekawej sytuacji.

Mieszkam na osiedlu, otoczona większymi lub mniejszymi sieciowymi marketami. Podążałam więc do najbliższego, zacnej Stonki - muszę wspomnieć, że mieści się ona obok drugiego dużego marketu, Fraca, a miedzy nimi znajduje się kilka pomniejszych sklepików, zoologiczny, apteka i tym podobne.

Do jednego z tych pomniejszych sklepów podjechała właśnie dostawa towaru - samochód spory, ale nie typowy TIR. Ot, taki dostawczy.
Wysiada z niego mocno umięśniony, najwyraźniej też od samego rana wkurzony pan i chce zabrać się do swojej roboty. Zaraz jednak odzywa się pani, która właśnie przymierzała się do wyjechania spod tych sklepów swoją machiną na czterech kołach, zresztą bardzo elegancką, czarną i sportową.

(K)obieta: Panie! Ja chcę wyjechać!
Pan odwraca się, spogląda na odległości między jego samochodem a wyjazdem i krzyczy:
(M)ężczyzna: No to co, wyjedzie pani!
Zerkam ja. Owszem, miejsca jest aż za dużo, wyjechanie w tej sytuacji to nie sztuka.
(K), tonem nieznoszącym sprzeciwu: Cofnie pan tym do tyłu!
Tak, jakby miał gdzie. Najlepiej na ścianę, albo prosto do sklepowego wejścia.
(M): Nie cofnę! Co pani, jeździć nie umie?!
(K), z rozbrajającą szczerością: Nie umiem!
(M), już w stu procentach wkurzony: To pani problem! Niech pani po lawetę zadzwoni!
Po czym niesie swój towar do magazynu, więcej panią swej uwagi nie zajmując.
Obrażona kobieta wsiada do samochodu, trzaskając drzwiami... Na usta mi się cisnęło żartobliwe "mogę pani wyjechać, tylko nie mam prawa jazdy...", jednak postanowiłam się nie wtrącać, jeszcze by mi krzywdę zrobiła. A co dalej nie spojrzałam, bo doszłam do celu.
Wychodząc jednak z zacnej Stonki ujrzałam, że pani wciąż siedzi w samochodzie - rozmawia przez telefon, wciąż wyraźnie zdenerwowana, mocno gestykulując.

Ciekawe, czy wzywała policję? :)

sklepy ulica mistrzowie kierownicy

Skomentuj (14) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 144 (198)
zarchiwizowany

#18339

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Historia z młodszych lat mojego ojca.
Działo się to w czasach, gdy jedno z charakterystycznych blokowisk w stolicy Śląska było dopiero dość świeżo po budowie. Układ parteru i pomieszczenia z windami był wtedy bardzo nieczytelny - wiele podobnych, nieprzezroczystych drzwi prowadzących do różnych miejsc - dla kogoś niezorientowanego w terenie problemem mogło być znalezienie wyjścia z budynku.
Tak to się jakoś stało, że mój tata znajdował się na dole razem z kolegą. Czekali na kogoś, czy coś w ten deseń, w każdym razie - stali grzecznie i spokojnie w sali z windami. W pewnym momencie z jednej z nich wysiadł młodszy od nich chłopaczek. Pokręcił się chwilę po pomieszczeniu, po czym najwyraźniej nie znajdując tego, czego szukał, zapytał:
-Przepraszam, gdzie tu jest wyjście?
Na co kolega taty, wysoki, potężnie zbudowany mężczyzna, odpowiedział iście grobowym tonem:
-Stąd nie ma wyjścia.
Podobno chłopak zbladł bardziej niż świeżo bielone ściany.

Śląskie blokowiska :)

Skomentuj (5) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 183 (269)
zarchiwizowany

#15114

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Historia raczej zabawna, niż piekielna i moja pierwsza - zwykle nie mam "szczęścia" spotykać tak wielu piekielnych ludzi, jak niektórzy na stronie. Dotyczy się mojej pięcioletniej siostry - rezolutnej i wygadanej dziewczynki, która jak każde dziecko, nie rozumie pewnych zachowań społecznych...

Pewnego dnia, odbierając ją z przedszkola, postanowiłam wstąpić po drodze powrotnej do weterynarza, obciąć mojemu psu nieźle wyrośnięte już pazury. Milka była zachwycona - bardzo chciała to zobaczyć, jak to dziecko.
Weszłyśmy więc do poczekalni, w której siedziały już trzy osoby - dwie kobiety i jeden mężczyzna oraz dwa psy. Mila oczywiście była zaciekawiona, co to za osoby, co to za zwierzaki... I zaczęło się.
Najpierw się głośno przedstawiła, co państwo skwitowali uśmiechem. Następnie przedstawiła naszego psa, zaznaczając z jakim problemem przyszliśmy. Cóż, nie było w tym nic dziwnego ani piekielnego... Ot, zwykła dziecięca paplanina. Ludziom w poczekalni nie przeszkadzało jej zachowanie - na szczęście nie była uciążliwa. Pytała jedynie o wszelkie plakaty i zdjęcia, komentowała. Na szczęście państwo byli wyrozumiali, i odniosłam wrażenie, że dziecięca paplanina wręcz ich bawiła. Mila usłuchała, gdy powiedziałam jej, aby nie dotykała cudzych piesków i nie mówiła za głośno.
Po jakimś czasie (omówieniu wszystkich ścian poczekalni) siostra usiadła na moich kolanach. I wtedy zaczął się kabaret.
Do poczekalni wszedł dorosły mężczyzna, nie miał jednak przy sobie żadnego zwierzaka, jedynie małą, czarną teczkę. I to bardzo zaintrygowało moją siostrę. Obserwowała go ze zdziwieniem, aż czułam zażenowanie. Potem konspiracyjnie zapytała:
-Ago, a dlaczego ten pan nie ma ze sobą pieska?
Usiłowałam jej po cichu wytłumaczyć, że może przyszedł tylko o coś zapytać, ale mała drążyła temat, zadając niewybredne pytania dziecięcym, iście "teatralnym" szeptem - takim, że wszyscy wokół słyszeli i kwitowali wszystko pełnymi rozbawienia uśmiechami. Miarka jednak się przebrała, czy Mila, zdziwiona do granic możliwości, zapytała:
-A czy ten pan ma pieska w teczce?
Na tę perspektywę wszyscy zgromadzeni wybuchli śmiechem, a rzeczony mężczyzna wyszedł, gdzieś zadzwonić.

Osiedlowy weterynarz

Skomentuj Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: -8 (50)