Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

InuKimi

Zamieszcza historie od: 18 lipca 2011 - 23:38
Ostatnio: 3 lipca 2022 - 9:37
Gadu-gadu: 8754834
O sobie:

Młoda, trochę idealistka, nie znosi wulgaryzmów. Ćwiczy i pasjonuje się Aikido. Lubi anime i mangę, książki i filmy.

  • Historii na głównej: 14 z 20
  • Punktów za historie: 4220
  • Komentarzy: 1271
  • Punktów za komentarze: 3963
 

#62954

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Od 7 lat prowadzę bloga z opowiadaniem. Odkryłam, że jedna z czytelniczek, która poprosiła mnie, bym oddała jej swój adres, gdy skończę pisać, skopiowała moją pracę – szablon i rozdziały. Onet skasował całą jej stronę, ale zanim to nastąpiło, w najnowszym wpisie pojawiła się informacja, że "autorka" bloga wydaje powieść. Oczywiście podała tytuł, więc po jego "zgooglowaniu" miałam namiary na plagiatorkę.

Kupiłam egzemplarz tej powiastki. Okazało się, że jest to mój blog, streszczony, poprzerabiany i zredagowany, aby opisane sytuacje pasowały do rzeczywistości wykreowanej przez czytelniczkę.

Skontaktowałam się z firmą, która wydała książkę. Byli zszokowani - przepraszali i korzyli się, tłumacząc się przy tym ufnością i chęcią zrobienia frajdy młodej dziewczynie. Zapytani, jakim cudem nie przeskanowali chociaż kilku stron, by sprawdzić je pod względem oryginalności, stwierdzili, że są ogromną firmą i wydają rocznie około trzystu pozycji i nie mają na to czasu.

Redaktor Naczelny obiecał zatrzymać wysyłkę z magazynu wszystkich z jeszcze niesprzedanych kopii książki. Stwierdził mimochodem, że powieść sprzedaje się bardzo kiepsko i już przynosi im straty, więc teoretycznie nie mam o co walczyć z nimi w sądzie (akurat). Pokazali mi umowę, pod którą zarówno nieletnia jak i jej ojciec się podpisali, mimo że jeden z jej pierwszych punktów podkreślał, że niemal przysięgają, że każde cholerne słowo w książce jest jej i że w razie jakichkolwiek roszczeń osób trzecich (czyt. moich) poniosą wszelkie konsekwencje, w tym te finansowe.

Patrząc na umowę, coś mi zaczęło świtać. Odkryłam, że gdy czytelniczka podpisywała umowę i zobaczyła, że podpisuje się pod nieprawdą, a w Internecie są niezbite dowody na to, że mnie okradła, jakaś nieznana mi osoba akurat wtedy wysłała do mnie maila podszywając się pod Onet i próbując wyłudzić ode mnie hasło do konta (by skasować mi bloga). Oczywiście nie nabrałam się na ten idiotyzm, odpisałam sarkastyczny komentarz i wysłałam do Onetu wiadomość z nagłówkiem wiadomości, a oni „wystosowali stosowne kroki”.

Zupełnie zapomniałam o tej sytuacji i dopiero widząc, co i kiedy nieletnia podpisała, skojarzyłam to z tą próbą wyłudzenia. Próbowała mnie oszukać i podstępem skasować mojego bloga, a gdy nie wyszło - chciała wyłudzić ode mnie adres „po dobroci” i usunąć go, zanim książka zyska popularność.

Tydzień po spotkaniu z wydawnictwem stawiłam się ponownie w redakcji na spotkanie z czytelniczką i jej rodzicami. Ogólnie to słyszałam po raz kolejny te same śpiewki, że dziewczyna jest młoda, a „pisząc książkę” była chora i wydanie jej to było jej marzenie. Szybko jednak nastawienie rodzinki się zmieniło - zaczęli mieć do mnie pretensje, że czegokolwiek od nich chcę, rzucać się, że im grożę i ją obrażam. Nie poczuwali się do jakiejkolwiek odpowiedzialności, nie przeprosili. Dziewczyna za to oskarżyła o plagiat mnie (piszę fanfiction).

Od firmy zażądałam oficjalnych przeprosin, a od rodziny wpłacenia zysków z książki na Fundusz Promocji Twórczości. Stanowczo mi odmówiono. Jedyne, co wywalczyłam, to przeprosiny od firmy na ich stronie internetowej.

Nieusatysfakcjonowana brakiem kary dla małej złodziejki, zgłosiłam tę sprawę do ścigania z oskarżenia publicznego, o czym poinformowałam redakcję. Policjanci bardzo nie chcieli przyjąć zawiadomienia o popełnieniu przestępstwa, mówili, że „powinnam swoje wiersze lepiej zabezpieczać”. Uparłam się i wkrótce złożyłam zeznania i dowody, a pismo trafiło gdzie trzeba.

Wszczęto postępowanie, a po kilku miesiącach dostałam list z postanowieniem. Sąd Rejonowy ustalił, że nieletnia istotnie dopuściła się obu czynów karalnych (skopiowania na bloga i plagiatu celem osiągnięcia korzyści majątkowych). Postanowienie dotyczyło jednak umorzenia sprawy oraz odstąpienia od obciążenia rodziców małej jakimikolwiek kosztami postępowania. Podobno na podstawie art. 21 §2 Ustawy z dnia 26 października 1982 r.:

„§ 2. Sędzia rodzinny nie wszczyna postępowania, a wszczęte umarza, jeżeli okoliczności sprawy nie dają podstawy do jego wszczęcia lub prowadzenia albo gdy orzeczenie środków wychowawczych lub poprawczych jest niecelowe, w szczególności ze względu na orzeczone już środki w innej sprawie.”

Złożyłam odwołanie od tej decyzji do Sądu Okręgowego. Po ponad trzech miesiącach dostałam pismo, w którym adwokat małej kpi z moich żądań i argumentów oraz informuje, że nikt jej nigdy nie ukarze, bo jest dobrą dziewczynką z dobrymi ocenami w szkole i super kontaktami z rodzicami (którym nie powiedziała, że jej książka jest plagiatem). Że okradła mnie nieświadomie, nie wiedząc, jakie będą konsekwencje (dlatego chciała zatrzeć ślady?) i że wykorzystanie mojej pracy do wydania książki to był jej sposób na walkę z chorobą, bo poczuła się super-kochana i popularna (gratuluję). No i oczywiście że mocno przeżyła całe zdarzenie i to jest wystarczająca kara, bo przecież od początku się przyznawała do winy i mnie wylewnie przeprosiła w obecności redakcji (eee nie). Zauważyła też, że wg prawa polskiego w sprawach nieletnich należy się kierować przede wszystkim ich dobrem (nie pokrzywdzonych) i rozważyć, czy jest sens ich karać. I jej nie ma sensu karać – bo jest tak idealna, że praktycznie to nie ona to zrobiła, bo to niemożliwe. A na pewno nie zrobi tego po raz kolejny.

Jeśli kiedykolwiek chciałabym wydać swoją zredagowaną 7-letnią pracę – nie mogę, ktoś już to zrobił. Książka nadal jest na półkach i w księgarni internetowej wydawnictwa. W Internecie pełno niepochlebnych recenzji, niektóre chwalą moje pomysły i dialogi (dziękuję). Laska nie została ukarana, wszyscy rozkładają ręce, a mnie – 22-letniej studentki Politechniki Warszawskiej – nie stać na zabawę w opłacanie prawnika.

Skomentuj (113) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1340 (1484)

#57726

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Z racji emocjonalnych nacisków uczęszczam na kurs przedmałżeński.
Słowo daję, gdyby nie to, że obiecałam sobie, że przetrwam, to już dawno tkwiłabym za kratami jako winna wielokrotnego morderstwa i profanacji zwłok. Ale obiecałam, więc w spokoju i skupieniu zaciskam zęby, starając się nie myśleć o tym, że marnuję czas, taplam się w głupocie i jeszcze za to płacę.

Tylko kilka najbarwniejszych kwiatków:

- Wszelkie dyskusje o miejscu religii i wiary w życiu rodzinnym obowiązują w Jedynym Słusznym Formacie. Z Jedynymi Słusznymi Wnioskami. Dałam się sprowokować i wygłosiłam jadowity komentarz odnoszący się do pozytywnej teologii objawienia i jej przełożenia na możliwości kultywowania wiary w rodzinie - a raczej tego, że takich możliwości dziś nie widzę. Zostałam opatrzona komentarzem "ta pani przyszła się wymądrzać i siać zamęt";

- Gender (nie ma kwadransa bez zwrotu antygenderowego) jest przyczyną i konsekwencją (logiki nawet nie usiłowałam szukać) wszelkiego zepsucia moralnego naszych czasów;

- Bezpłodność to nie problem w rozmnażaniu, wystarczy wierzyć i wszystko jest możliwe (zaczęłam się krztusić ze śmiechu, kiedy to usłyszałam, ale facetowi, który dał z siebie wyrwać, dlaczego dzieci mieć nie będzie, raczej do śmiechu nie było);

- Odmówienie zwierzania się ze wszelkich bolączek, niepełnosprawności ("Ale co takiego konkretnie pani jest? Bo są choroby, z którymi nie można brać ślubu!" - kwiatek w kwiatku) i historii pożycia jest niedopuszczalne i świadczy o tym, że przychodzi się na kurs ze złym nastawieniem;

- Szpanowanie wiedzą - "pani psycholog" odpytuje każdego, jak chce nazwać dzieci, kręci głową, kiedy jakieś imię jest zbyt nowoczesne (no bo kto przy zdrowych zmysłach daje córce na imię Lucyna), bo to prowadzi do zepsucia i konsumpcjonistycznego stylu życia, opowiada historie patronów i patronek "dopuszczalnych" imion. Przychodzi do mnie. Jak chcę nazwać dziecko? Teodycea!

Usłyszałam historię świętej Teodycei, rzymskiej męczenniczki za wiarę z III wieku naszej ery, która nawróciła męża, dzieci, służbę i mało, a nawróciłaby cały świat. Przez moment uwierzyłam, że to ukryta kamera.

Nie dziwię się popularności nowych ruchów religijnych, neopogaństwa, pogaństwa, religii wschodnich, pastafarianizmu, IPU i ateizmu w Polsce. Dziwię się, że ktokolwiek pozostał przy katolicyzmie, skoro nauczanie ludzi w jego duchu właśnie tak wygląda.

Skomentuj (126) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 425 (1011)

#57099

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Ciężki temat, będzie o aborcji.

Koleżanka (na potrzeby historii nazwijmy ją Anią) od długiego już czasu walczy z nowotworem piersi. Ostatnio jej rokowania znacznie się poprawiły, mastektomia oraz długotrwała chemioterapia zrobiły swoje i jak twierdzą lekarze złośliwiec prawdopodobnie został pokonany.

Historia, o której będzie tu mowa, zaczęła się jakiś rok temu. Pomimo tego, że bardzo uważali z chłopakiem, Ania zaszła w ciążę. Jej organizm zniszczony chemią, nie był mówiąc krótko gotowy na dodatkowe obciążenie, którym jest ten odmienny stan.

Nie chcę się tu wgłębiać w szczegóły, zwłaszcza, że nie jestem zbyt biegła w terminologii medycznej, w każdym razie Ania usłyszała od lekarzy, że jeśli chce urodzić to dziecko musi zrezygnować z kolejnych chemioterapii (co za tym idzie szanse na wyzdrowienie i brak przerzutów zmalały niemal do zera). Decyzja z pewnością nie należała do najłatwiejszych, ale wspólnie z chłopakiem uznali, że nie będą stawiali na szali jej życia. W czwartym tygodniu od zapłodnienia Ania poddała się aborcji.

Nie wiadomo z jakich źródeł, ale po pewnym czasie o zabiegu wiedział cały nasz rok i przy okazji połowa miejscowości.
Od tej pory dziewczyna nie ma życia. Jest publicznie szkalowana, jako ta co zabiła swoje dziecko. "Morderczyni" - zawyrokowały wszystkie, wybaczcie za określenie świętojebliwe kobiety spod kościoła. Koleżanki zaczęły wstawiać na fejsa dziesiątki zdjęć, haseł, artykułów o tym, jakim cudem jest posiadanie dziecka i jaką zbrodnią jest jego zabicie. Ksiądz podczas kazania (Ania jest osobą wierzącą i praktykującą) wymieniał przykłady kobiet, które oddały swoje życie dla płodu, po czym zmarły po porodzie, jako godne naśladowania. Trudno przytoczyć wszystkie przykłady, ale rozpoczął się niemalże publiczny lincz.

Nikogo nie obchodzi życie Ani, która przecież po wyzdrowieniu może urodzić jeszcze mnóstwo dzieci, nikogo nie obchodzi fakt, że młoda kobieta również bardzo chciała żyć, że jej rodzice, chłopak nie chcieli jej tracić. Że ta decyzja nie była łatwa, podjęta dla wygody, że gdyby Ania była zdrowa pewnie urodziłaby to dziecko. Efekt jest taki, że wykończona fizycznie dziewczyna, teraz staje się również wrakiem psychicznym.

Swoje zdanie na temat legalizacji aborcji zachowam dla siebie, nie chcę być zakrzyczana przez obrońców jedynej słusznej racji, co często się zdarza na tym portalu. Ale z całą pewnością uważam, że w przypadkach takich, jak wyżej wymieniony nie należy szkalować kobiet, które tego dokonały.

Skomentuj (147) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1222 (1550)

#54465

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Opowieść na poprawę humoru, mnie zapewniła go na cały dzień. :)
Oto jaką historią uraczył nas dziś tata mojej koleżanki, który to pracuje jako lekarz w karetce.

Wezwanie do młodej kobiety która złamała nogę w domu, ruszyć się nie może. Wzywa jej matka.
Okazało się, że mamusia z rana umyła podłogę w kuchni, córka wstała i pierwsze co, to wyrżnęła tak, że podobno tynk ze ścian poleciał.
Pogotowiarze wchodzą i co widzą? Dziewczyna leży? Płacze, krzyczy z bólu?

Gdzie tam!

Panna pracowicie i w popłochu... goli nogi.
Wyobraźcie sobie laskę, która siedzi na podłodze i majstruje maszynką jednorazową przy złamaniu otwartym...
Co tam noga, co tam ból, ważny wstyd jaki nastanie gdy wpadnie tu kilku chłopa, a ona ma nogi nieogolone. :D

Podobno jeszcze w karetce im groziła, że dopadnie jeśli komuś powiedzą :D

pogotowie

Skomentuj (46) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1588 (1636)

#52692

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Pamiętacie klienta, który nie potrafił odgadnąć ile gier jest w trylogii oraz dla którego 219zł to były na przemian 2 stówy albo 3 stówy? (http://piekielni.pl/37898)
Wrócił...

Podchodzi do mnie i jeszcze nie skojarzyłem, że go znam. Jeszcze nie.
- Proszę, a może pan podejść?
- Tak oczywiście - odpowiadam zdziwiony formą pytania.
- Bo tutaj jest puste pudełko (zamówienie przedpremierowe GTA V).
- Tak bo jest to pre-order.
Chwila namysłu i już coś mi zaczynało świtać w głowie, że znam skądś ten wyraz twarzy.
- Czyli w środku nie ma płyty?
- Nie.
Tutaj następuje moment, w którym wiele osób zastanawia się o co się go jeszcze spytać, czym mu jeszcze zepsuć dzień dzisiaj.
- A o co chodzi z tym?
I podaje mi do ręki preorder na konsolę PlayStation 4 o wartości 100zł.
Tłumaczę, że można zamówić konsolę i odebrać ją po premierze ale trzeba uiścić wpierw kwotę zaliczki.
- A kiedy ta konsola wychodzi?
- Stawiam, że październik albo listopad tego roku.
- Ale tego roku?

Tutaj mnie trafiło niczym grom z jasnego nieba, niczym opłata dla cygana za wywóz gruzu. Niemożliwe. To on. Wrócił. Silniejszy. A ja byłem na to nieprzygotowany.

- Tak tego roku.
- Ale tego roku 2013 czy następnego?
- 2013.
Odwraca pudełko i z drugiej strony jest wizualizacja kilku gier, które mają być dostępne na PS4 po premierze.
- A jak te gry mam odpalić?
- Nie rozumiem.
- No jak mam je uruchomić na Ps3?
- Nie ma jak, bo to jest tylko wizualizacja, a poza tym te tytuły będą dostępne na PS4 (nie chciało mi się tłumaczyć, że Watch Dogs dostanie też na PS3 bo to nie miało sensu).
- No dobrze ale gdzie te gry są?

I obraca pudełko, szuka informacji o tym, że proszek w środku należy podlać gorącą wodą co da w efekcie gry instant. Ja na spokojnie tłumaczę jeszcze raz coś co już powiedziałem.

- A GTA V kiedy wychodzi?
- 17go września tego roku (tak powiedziałem to celowo)
- Ale tego roku?
- Tak.
- A wyjdzie przed PlayStation 4?
- Tak.
- Ale tego roku czy następnego?
- Tego roku.
- Ale 2013 tak?
- Tak. 2013. Za niecałe 2 miesiące.
- Ale przed tym czy po tym? - i wskazuje na pre order PS4.
- Przed tym. Wpierw wychodzi GTA V a potem PS4.
- Aha - stwierdził ale jego mina nadal wskazywała wyraźnie na to, że próbuje ustalić ile razy jeszcze w tym roku będzie wrzesień. Myśląc, że to koniec myliłem się, bo oto wrócił mój koszmar w postaci ceny danego produktu.
- A ile kosztuje Księga Czarów?
- 159zł.
- Czyli stówę?
- Nie. 159zł.
- Czyli ile?
- 159zł.
- Czyli dwie stówy?
- Nie proszę pana, 159zł.
- Czyli stówa i pięć dych?
- Nie. 159zł.
- Czyli stówa?
- Nie proszę pana. 100 złotych + 50 złotych + 9 złotych.
- Czyli 159zł?
- Tak! - powiedziałem z niekrytą radością niemalże klaszcząc dłońmi.
- Czyli stówę?
I w pi*du cały misterny plan poszedł się je*ać.
Po chwili zostałem wybawiony z opresji przed klienta, który przez dłuższą chwilę przysłuchiwał się tej rozmowie i miał wyraźnie poprawiony humor.

Spytam ponownie jak już kiedyś pytałem.
Dlaczego Ja?

Piekło

Skomentuj (42) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1298 (1380)

#39952

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Wiele na portalu było o obcokrajowcach tworzących mity o Polsce i Polakach. Teraz coś, o co pytali mnie Szwedzi:

- Czy to prawda, że żeby kupić coca colę w sklepie, to trzeba płacić dolarami?

- W Polsce to chyba nie ma zbyt wielu samochodów - tam jest więcej dróg bez asfaltu, to koniem (!) wygodniej.

- W Polsce to wy po rosyjsku rozmawiacie? (tj. język polski nie istnieje).

- A macie w Polsce telewizję satelitarną??

- [przychodzą znajomi z workiem używanych ubrań] Bo ty nie masz za dużo ubrań, to chcemy się z tobą podzielić [przyjechałam wtedy do mojego chłopaka na tydzień i miałam małą walizkę ze sobą] ;/

- [jeden ze Szwedów pokazuje mi swoją komórkę] A macie coś takiego w Polsce? [odpowiedź - nie, jak chcemy się ze sobą skontaktować, to rzucamy kamieniami].

zagranica

Skomentuj (45) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 661 (735)

#38724

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Parę lat temu. Okres wakacyjny. Padało troszkę. Godzina 22. może dalej.
Jadę po robocie do domu. Po drodze mijam dworzec PKP naprzeciw którego jest przystanek. Stoi parę osób, a najbliżej jezdni 2-óch klientów w płaszczach z plecakami, i machają...
Widać, że turyści, może studenci, na stopa zawsze taniej...
Zatrzymałem się.

- Dobry wieczór, czy jedzie pan do miejscowości x?
- Nie, do połowy trasy do tego miejsca.
- Możemy zabrać się z kolegą? I tak jedziemy z namiotami, to gdzieś się rozbijemy.
- No to siadajcie.

Ulokowali się z tyłu. Gadka szmatka, bardzo fajnie rozmawiało się z nimi.
Dowiedziałem się, że wymyślili sobie rajd przez Polskę polegając tylko na stopach i namiotach. Zero opłat za przejazdy, czy noclegi. No zajeb.sty pomysł.
Dojeżdżamy do miejsca, gdzie muszę ich zostawić, no i mówię, że tu jest miejsce na rozbicie namiotu, tam jest sklep, tutaj parę kroków i w razie czego jest przystanek...

Przeszliśmy w trakcie tej drobnej wycieczki na "Ty".
Parę minut przed ich wysiadką pada pytanie:

- A co w mieście x jest ciekawego? Gdzie można pójść?
Na co ja nie wiedzieć czemu wypaliłem:
- Panienki. Ładne, chętne, można z nimi wszystko i za free.

Nastała krępująca cisza. Żaden nie odezwał się. Kuźwa, ale żart mi wyszedł - myślę sobie. Może pedały... We dwóch pod jeden namiot. A niech im tam... Aby mojej dupy się nie czepiali to ich problem.
Dojeżdżamy do miejsca przeznaczenia. Pół godziny rozmowy, a po moim haśle 5 minut milczenia.

- Dobra, ja tu skręcam, a wy tu macie to miejsce na namiot, co mówiłem.
- Fajnie, dzięki, Bóg zapłać.

O kufa. Odwróciłem się. Wychodzili z samochodu. Błysnęły koloratki. To nie były płaszcze, jak zdawało mi się na początku.

podwózka adult

Skomentuj (51) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1095 (1285)

#33563

przez (PW) ·
| Do ulubionych
W jednej z wcześniejszych historii pisałam, że jestem przewodnikiem turystycznym. Przewodnik ze mnie wierzący, ale nie praktykujący :), bo pracuję w innej branży, a oprowadzaniem dorabiałam sobie w trakcie studiów, na chwilę obecną tylko od czasu do czasu biorę zlecenia (bardziej dla przyjemności niż dla zarobku). O takim właśnie zleceniu z przypadku będzie historia :) Będzie długo, ale i piekielnie!

Rok temu, przyjaciółka siostry w ramach pracy dla jednej z organizacji studenckich, organizowała trzytygodniowy projekt dla zagranicznych studentów z całego świata. W skrócie - 25 osób miało przyjechać, zobaczyć Polskę i przedstawić wrażenia w postaci filmiku, wystawy i wydanej po wszystkim broszury. Pomysł zacny, praktyka jednak poszła swoją drogą...

Problem pierwszy - na początku projektu zaplanowano 10-dniowy objazd po Polsce ze zwiedzaniem. Przewodnik był dogadany na długo przedtem, ale z jakichś powodów musiał zrezygnować. Organizatorka w panice poprosiła moją siostrę o pomoc w znalezieniu kogoś na zastępstwo i tak trafiło na mnie. Pracę lubię, oprowadzam w kilku językach, w tym po angielsku, a i na nadmiar kasy nie narzekałam, więc zlecenie wzięłam bez wahania. Żeby nie przedłużać wstępu i przejść do jądra piekieł tej historii, przedstawię jeszcze tylko grupę podopiecznych: wiek 18-25, narodowości rozmaite, w tym 7 Amerykanów (największa grupka), Niemcy, Francuzi, Włosi, Szwedzi, kilka osób z Azji i Afryki. Nigdy nie cierpiałam na żadne uprzedzenia, ale po wszystkim ciężko było mi wrócić do tego stanu...

Sytuacja I - Polski to trudna język.
Wszyscy w pakiecie startowym zostali wyposażeni w rozmówki polsko-angielskie (znajomość angielskiego była jednym z podst. wymagań wobec kandydatów). Powiedziałam uczestnikom, że wielu młodych Polaków zna angielski, ale na wszelki wypadek niech rozmówki mają przy sobie, a już w ogóle będzie miło jak nauczą się paru podstawowych słów/zwrotów typu: proszę, dziękuję, jak dojść do..., ile kosztuje...?, dzień dobry, do widzenia, itp. Z mniejszym lub większym trudem nauczyła się tego cała wycieczka... za wyjątkiem Amerykanów. Dlaczego? Odpowiedzi udzieliła mi natychmiast "liderka" ich grupki: bo to RASIZM! Niegościnność! To oni z wielkiego i wspaniałego kraju przyjechali robiąc zaszczyt naszemu zabitemu dechami zaściankowi, a tu nie mogą po angielsku?! Rozmówki na moich oczach poleciały w kosz, oczywiście reszta grupki ochoczo poszła w ślady "buntowniczki". Echhh...

Sytuacja II - Polska to seksistowski raj dla fanatyków!
Wycieczka obejmowała między innymi zwiedzanie kościołów i innych miejsc kultu religijnego. Dla formalności na początku wspomniałam, że nie wypada wchodzić do świątyń zbyt rozebranym, byłoby dobrze, gdyby każdy na wycieczkę spakował coś do zakrycia ramion, ew. dłuższe spodnie/spódnicę. Jak spod ziemi przed moją twarzą wyrosło wściekłe oblicze Amerykanki drące się w niebo głosy, że: nie po to JEJ kraj walczy o wolność na świecie, żeby ona w BURCE łaziła! Ona jest wolną osobą i nie da się polaczkowemu katolickiemu seksizmowi! Podburzona grupka przytaknęła pokrzykując, że to skandal i... następnego dnia na zwiedzanie dziewczyny stawiły się ubrane jak do pracy w klubie go-go, a ich rodaków prędzej wysłałabym na plażę, niż na zwiedzanie czegokolwiek. Jakoś nikt inny nie miał obiekcji do moich wskazówek i widziałam, że reszcie było jakby głupio. Cóż...

Sytuacja III - G*wien nie jadam!
Wiadomo, że przy takiej mieszance kulturowej, organizatorzy musieli wziąć bardzo pod uwagę nawyki żywieniowe uczestników. Jednocześnie chcieli, żeby każdy miał możliwość skosztowania regionalnych specjałów. Codziennie wieczorem przedstawiali możliwe menu na następny dzień (na ogół były to 2-3 wersje), żeby móc z wyprzedzeniem zgłosić zamówienie do miejsca, gdzie mieliśmy rezerwację na posiłek. Zadowolenie ogółu trwało krótko. Trzeciego dnia na ręce głównej organizatorki złożona została petycja podpisana przez... tak, zgadliście - Amerykanów. Ci z pełnym oburzeniem napisali, że nie będą jeść żadnych g*wnianych pierogów (tłumaczenie dosł.), ani tym bardziej innych obrzydliwości (w menu do tej pory schabowe, kiełbasa, zupy rozmaite i wariant wegetariański). Żądają hamburgerów, coli itp, bo są głodni... (nie, żeby złośliwość, ale większości przydałaby się akurat ścisła dieta). Organizatorom opadły ręce, zaprowadzili niezadowolonych do maka. Wreszcie mogli się najeść, chociaż utyskiwali, że drogo i mało, a pani przy kasie ma polaczkowaty akcent (tł. dosł.)

Sytuacja IV - Obóz koncentracyjny.
Zwiedzamy obóz w Sztutowie. Komentarz jednego z Amerykanów: jak się głupio daliście, to mieliście. U nas to by nie przeszło. My jesteśmy zbyt dumni, żeby nas ktoś do obozów wpakował. Pfff.
Chłopak dostał w pysk... od Niemki.
Sądząc po tym, że chwilę później grupka amerykańska zgubiła się i szybko została odnaleziona za jednym z baraków, gdzie poszli na papierosa - nie zrobiło to na nich wielkiego wrażenia.

Sytuacja V - That′s amore!
Wśród mojej "ulubionej" grupy zawiązała się parka. Ok, nikt nie broni, wakacyjna miłość to piękna sprawa... Gorzej, że zgubili się nam w trakcie zwiedzania jednego z kościołów (tj. wszyscy wyszli, ale stan osobowy pomniejszony o 2). Wracam więc do środka pełna nadziei, że może zachwycili się architekturą późnego gotyku... Nadzieje były to płonne. Zachwycili się bowiem nie witrażami, a konfesjonałem (fakt, że pięknym, bogato zdobionym, w drewnie rzeźbionym). Nie, nie natchnęło ich na gruntowną spowiedź, a na szybki numerek. Widoku męskich owłosionych pośladów wyglądających filuternie przez kratkę nie zapomnę baaaardzo długo (nie, EuroTrip nie oddaje pełni uczuć towarzyszących oglądaniu takiego obrazu...).

Sytuacji było jeszcze kilka, jak sobie przypomnę - dopiszę. Od siebie dodam tylko, że nie tylko ja byłam delikatnie mówiąc zniesmaczona ich zachowaniem. Reszcie grupy (całkiem fajni ludzie swoją drogą) było wstyd za kolegów i koleżanki zza Wielkiej Wody, a organizatorzy chyba stracili serce do przedsięwzięcia. Jakoś im się nie dziwię.

wielki świat w naszych skromnych progach

Skomentuj (74) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1406 (1446)

#33341

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia Nerwowej o kocie i sąsiadce przypomniała mi inną, nieco podobną. Jednak w tym przypadku piekielną była moja Mama.

Mamy rudego kota. Rufin, bo tak się bestia wabi, jest stworzeniem rozmownym, więc bliższych znajomych nie dziwi, że często prowadzimy z nim, swego rodzaju, dialog. Kot miauczy, my doń przemawiamy.
Sąsiad jednak o naszych zwyczajach nie miał pojęcia.

Należy zaznaczyć, że sąsiad jest chyba nawet bardziej rudy niż kot i moja osoba razem wzięte.

Któregoś pięknego dnia Rufin postawił wyjść z mieszkania i pozwiedzać świat. Mieszkamy przy dość ruchliwej ulicy, więc jestem w stanie zrozumieć gwałtowną i okraszoną wulgaryzmem wypowiedź mojej Mamy. Kot nawiał z mieszkania, i biegnie do drzwi klatki schodowej. Na co mama, biegnąc za nim, rozpoczyna przemówienie:
- Wybierasz się gdzieś, wuju durny, rudy?

No cóż, nie zauważyła sąsiada, wychodzącego z mieszkania obok. Tłumaczenia, że to do kota było, niewiele dały. Nie odpowiadał na "dzień dobry" przez dobre pół roku. Ani Mamie, ani reszcie familii.

zwierzęta rodzice sąsiedzi

Skomentuj (11) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 618 (706)

#31731

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Zasłyszane wczoraj w tramwaju.

Jedzie sobie dwóch dresów, 200% testosteronu, niedaleko nich stoi młody chłopak o dość kobiecym typie urody.
Dresy: - Hehe, ale ciotunia, pedałek k...a, pewnie się daje dymać za maseczki Olaya.
Chłopak nie reaguje, za to starsza pani się odzywa do jednego z dresów:
- A twój ojciec to nie był pedałek?
Dres: - Co k...a!? Po....o?
- Taki męski jesteś, że chyba dwóch facetów musiało cię robić.

Babcia mistrz. :-)

komunikacja_miejska

Skomentuj (50) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 2947 (3029)