Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

Iras

Zamieszcza historie od: 30 maja 2011 - 2:09
Ostatnio: 24 grudnia 2023 - 0:31
  • Historii na głównej: 30 z 36
  • Punktów za historie: 9169
  • Komentarzy: 1080
  • Punktów za komentarze: 10077
 

#73106

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Kilkanaście lat temu z pełną premedytacją zabiłam psa kolegi.

Kolega wraz z całą swoją rodziną byli osobnikami BARDZO, ale to BARDZO wierzącymi. Naprawdę wierzący - nie było to latanie do kościoła na pokaz albo z przyzwyczajenia.

Mieli sobie psa - 10-letni wynalazek w typie owczarka niemieckiego.

W związku z wiekiem dolegały różne rzeczy - wśród tego od jakiegoś roku był rozsiany nowotwór na wątrobie.

Zadzwonili do mnie któregoś późnego wieczoru (okolice północy), czy nie mam może czegoś mocnego przeciwbólowego dla psa - "bo jakoś tak dziwnie się zachowuje".

Psa nie widziałam wtedy przez jakieś dwa miesiące... jak go tamtej nocy zobaczyłam, spotkał mnie szok.

Guzy nowotworowe mają to do siebie, że rosną bez ograniczeń, większość z nich w pewnym momencie zaczyna się tez rozpadać, co powoduje niegojące się rany (wzrostu to jednak nie powstrzymuje). W przypadku gdy guz znajduje się na wątrobie, rozpad skutkuje krwotokiem - i jest to sytuacja, gdzie albo się guza wytnie, albo pies umrze. Owczarek kolegi miał jednak pecha, że jego nowotwór miał postać rozsianą - zamiast jednego porządnego guza, duża ilość "ognisk" nowotworowych, z których każde rozrasta się dopóki tylko ma miejsce - i jednocześnie ogniska martwicowe (miejsca, gdzie guz zaczyna się rozpadać) są stosunkowo niewielkie - czyli też nie powodują takiego krwotoku jak normalny guz.

Rozrastają się, dopóki mają miejsce... No właśnie - u tego psa miejsca już nie było. Skórę miał napiętą do granic możliwości, nie był w stanie stać, chodzić ani nawet się położyć - cały brzuch miał wypełniony jednym wielkim nowotworem, który kiedyś był wątrobą. A skoro w jamie brzusznej nie było już miejsca - to i przepona była ściśnięta... A przez ucisk na przeponę pies nie mógł wziąć normalnego oddechu... Normalnie ilość oddechów u dużego psa to około 10 na minutę. U niego było to coś około setki... Mówiąc wprost - dusił się.

Gdy powiedziałam właścicielom, że psu pomoże już tylko i wyłącznie uśpienie, spotkałam się z jakże "logicznymi" argumentami typu "to niezgodne z wiarą", "to wola Boża" i ogólnie, jak to eutanazja jest wbrew Bogu. Nieważne, że pies w tym stanie może się jeszcze przez kilka dni męczyć, gdzie nie ma najmniejszej szansy na poprawę...

Uświadomiłam właścicieli, że pies prawdopodobnie nie dożyje świtu i że lek może mieć działanie nasenne - przy czym, jeśli pies się położy - to się udusi. "Jeśli Bóg zechce, żeby tak było, to niech będzie". Zgodzili się.

Pies lekarstwo dostał, właściciele dostali jeszcze dodatkowo dwie strzykawki z przykazaniem podawania co 4 godziny. W tym, co dałam ja, był 1 ml leku rozcieńczony do 5. Oni dostali 5 ml bez rozcieńczenia.

I tak na koniec gwoli wyjaśnienia - nie mogłam ostrzec, że "być może" po podaniu pies umrze i od razu przedawkować lek - uznaliby to za zbyt dużą ingerencję w "wolę Boga".

adult

Skomentuj (28) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 342 (396)

#72235

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Lekarz weterynarii powinien posiadać pewną wiedzę... Niestety niektórzy skutecznie mijają się z powołaniem...


Pewna pani miała sobie koteczkę. U koteczki, gdy ta miała 7 miesięcy, pani zauważyła malutkie guzki przy sutkach. Po miesiącu guzki były już wielkości orzechów włoskich. Sąsiadka poleciła pani jakiegoś weterynarza, rozpływając się w zachwytach "bo ona chodzi do niego z Fafikiem już x lat i on taki dobry jest" - problem polegał na tym, że największym problemem zdrowotnym Fafika były co najwyżej zbyt długie pazury...

Weterynarz obejrzał kotkę, obmacał, poudawał, że myśli i dał zastrzyk, z zaleceniem owych zastrzyków przez jakiś czas.

Zastrzyki nie pomogły, wręcz przeciwnie - po dwóch tygodniach guzy dorastały już do wielkości mandarynek i zaczęły pojawiać się krwawiące, niegojące się rany.

Pani poszła do innego weterynarza, który stwierdził, że w takim stadium to na pewno kotka ma już przerzuty i trzeba ją uśpić. W wielkim smutku, by koteczki nie męczyć, pani się zgodziła.

I tak oto niespełna 9-miesięczna kotka straciła życie przez dwóch inteligentnych inaczej debili. Gdzie drugi był gorszym idiotą od pierwszego.

Pierwszy konował potraktował guzy jako typowy nowotwór sutków i zafundował kotce kurację sterydową - kuracja taka zmniejsza obrzęk i spowalnia wzrost nowotworu. Pod warunkiem, że to rzeczywiście nowotwór...

Drugiemu nie przyszło do łba, że skoro kot nie ma nawet roku i dodatkowo kuracja sterydami przyspieszyła wzrost, to coś jest nie halo i warto by było się zastanowić (inna sprawa, że objawy wręcz wrzeszczą o tym, jaka jest prawdziwa przyczyna i zasranym obowiązkiem weterynarza jest ją rozpoznać.)

Co było kotce? Problemy hormonalne. Wystarczyłoby ją wysterylizować - przed sterydami guzy zniknęłyby po około miesiącu, po kuracji i popękaniu skóry - zajęłoby to około 2 miesięcy.

I tak na koniec - u młodych kotek po pierwszej rui czasem dochodzi właśnie do tego, że na sutkach pojawiają się guzy - nie mają one nic wspólnego z klasycznym nowotworem - czyli po prawidłowym leczeniu (sterylka) nie ma nawrotów ani nie ma tu żadnego ryzyka, że pojawią się przerzuty. Rany mogą się pojawić nie z powodu rozpadu guza, a dlatego, że skóra ma ograniczoną rozciągliwość. No i niestety zdarzają się weterynarze, którzy traktują guzy hormonalne jak nowotwory - czyli faszerowanie sterydami czy też wycinanie ich (obie listwy mleczne w całości - BARDZO poważny zabieg - napięcie skóry staje się tu tak duże, że każdy najlżejszy dotyk staje się dla zwierzęcia katorgą).

I tu jeszcze kolejny częsty błąd weterynarzy - tym razem w przypadku nowotworów sutków (bez względu na gatunek)- wytną guzy bez sterylki. W ten sposób pojawia się gwarancja nawrotu (nowotwory sutków są ściśle powiązane z hormonami - wszelkie wahania hormonów - ruje czy cieczki sprzyjają rozrostowi i nawrotom).

Weterynarze

Skomentuj (15) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 134 (170)

#72273

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Rok 1995. Pewna rodzinka w modelu 2+2 wybudowała sobie dom i się do niego wprowadziła jakieś 4 miesiące przed zdarzeniem, które opiszę. Razem z domem dorobili się psa, który "przybył" dwa lata wcześniej na teren budowy domu.

Wieczór, ojciec drzemie na kanapie w salonie, matka krząta się w kuchni, dzieci (10 i 11 lat) również w kuchni - szamają kolację. Przybiega pies - kundelek, niepodobny do niczego, o wadze 18 kg. Matka słyszy jak młodsze z dzieci coś woła, wstaje od stołu i po chwili już tylko wrzask dziecka i warczenie - dziecko zwinięte w kłębek, próbuje się rękami zakryć, a pies gryzie je gdzie popadnie - po głowie, rękach, plecach...

Potem szpital itp. itd. Psu coś "odbiło" blablabla. Ogólny bilans dla dziecka - szycie i parę szram na stałe.

A teraz się cofnijmy do czasu sprzed wprowadzenia się rodziny do domu:
W trakcie budowy, gdy zostały wykończone jakieś podstawy, do domu wprowadziła się babcia, babcia zawsze podkreślała "jak ona bardzo kocha zwierzęta, psy szczególnie i jaka to ona dobra dla nich"...

Nie wiadomo skąd wytrzasnęła szczeniaka, faktem za to jest, że 3-miesięczny szczeniak był trzymany przez babcię "kochającą psy" na łańcuchu. Półmetrowym. Za budę służyło mu parę opartych o mur desek (bez podłoża "oczywiście"). A jak babcia go karmiła dobrze! Rozmoczony chleb, "okraszony skwarkami" (ekhm...).

Pies z łańcucha był spuszczany tylko i wyłącznie jak rodzina przyjeżdżała na wakacje czy święta - przyjazdy nie były zapowiedziane, więc najczęściej, gdy przyjeżdżali, zastawali psa na łańcuchu skróconym tak, że nawet się położyć nie mógł (a bo robotnikom przeszkadzał). Pies bał się gwałtowniejszych ruchów, na widok kija kulił się, nie miał pojęcia co to głaskanie. I ogólnie wyrósł na agresora.

Gehenna skończyła się, gdy rodzinka się wprowadziła.

A skąd dokładniej atak na dziecko? Dziecko zachowało się jak dziecko, pies jak pies - nie było żadnego "odbicia". Pies znalazł gdzieś zabawkę dziecka (niektórzy może kojarzą - futrzaste skaczące pająki) i właśnie z tą zabawką przyszedł. Dziecko poderwało się z okrzykiem "mój pajączek!" i machając górnymi odnóżami skoczyło do psa.

Historia z happy endem - do rodziców dotarło, że to nie była kwestia "odbicia", tylko między innymi efekt tego, że dla psa gwałtowny ruch, przez większość jego życia, był jednoznaczny z bólem i po prostu była to reakcja obronna.

Pies umarł mi na rękach 11 lat po tym zdarzeniu, po miesięcznej walce z efektami "zdrowego żywienia" za młodu - siadły mu wątroba i nerki. Przynajmniej mam po nim jakąś "pamiątkę" w postaci paru blizn...

pies z łańcucha.

Skomentuj (13) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 371 (395)

#70252

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Ogólna piekielność historii ogólnie niewielka, ale sytuacja co najmniej przykra.

Na wstępie - mieszkam w domu "jednorodzinnym"- na piętrze ja z matką, na dole siostra z mężem (teraz jeszcze z dzieckiem).

Wigilia rok temu. Przygotowania całą parą, ale trafiło się, ze tego dnia byłam w pracy - przez wzgląd na wigilię czas wyjścia z roboty był ustawiony na "jak skończymy co mamy zrobić" Przewidywana godzina zakończenia 15 - 16.

Ja w pracy, w kontakcie z rodzinką za pomocą telefonu.

Czas wyjścia z roboty w końcu mniej więcej stał się znany (+- 10 minut). Dałam rodzinie znać, o której mniej więcej wyjdę i ile zajmie mi powrót do domu (rowerem - normalnie dojazd zajmował mi około pół godziny, w związku z warunkami pogodowymi mógł się jednak przedłużyć).

Robota skończona, sms do siostry, że właśnie wychodzę i w świątecznym nastroju powrót.

Wróciłam do domu i nastrój prysł... Zaczęli sobie "kolację" wigilijną mniej więcej w czasie gdy dostali wiadomość, że wychodzę z roboty (około 16)

Na pytanie dlaczego nie zaczekali te pół godziny siostra stwierdziła "głodna byłam"...

święta/rodzina

Skomentuj (51) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 276 (410)

#67480

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia raczej zabawna niż piekielna i aż dziw bierze, że coś takiego mogło się wydarzyć.

Moi rodzice mieli sobie samochód. Jakiśtam Vw, kombiak - marka na dobrą sprawę nieistotna. Istotna za to ogólna jakość. Samochód typu "Niemiec płakał jak sprzedawał" - ale ze śmiechu, że ktokolwiek kupił ten złom.

Ogólny stan: drzwi do bagażnika z innego, nawet nieprzelakierowane, obicie drzwi (nie wiem jak to się nazywa) pozrywane, tylne siedzenia usunięte, przeżarty rdzą, a boczne szyby zawsze mnie rozwalały - w szczeliny gdzie szyby "chowają się" w drzwi były wetknięte śrubokręty, coby szyby nie latały... Za to paradoksalnie - silnik i skrzynia biegów sprawne.

No i rodzice postanowili opchnąć ten obraz nędzy i rozpaczy. Chętni się znaleźli, obejrzeli, pogadali, cenę stargowali na zawrotne 700 zł. I tu warto dodać dwie kwestie - mieszkam w stosunkowo niewielkiej miejscowości, oraz to, że panowie (trzech ich było) dwaj z nich byli łagodnie mówiąc charakterystyczni - jeden DŁUGA broda i siwe włosy do pasa, drugi z kolei z pokaźną blizną na facjacie i bielmem na oku.

No i dochodzimy do pierwszej piekielności - jazda próbna. Moi rodzice postąpili niesamowicie inteligentnie... Wzięli zaliczkę w wysokości 200 zł. i.. puścili panów samych. Oczywiście z kompletem dokumentów...

Nie trzeba być geniuszem, żeby się domyśleć, że panowie nie wrócili. Po paru godzinach postanowili iść na policję, "straty" nie szkoda - bardziej chodziło o kwestię, że mordy podejrzane, a samochód w papierach nasz.

Na posterunku pogadanka, policjant daje nam do zrozumienia, że prawdopodobieństwo znalezienia tych gości graniczy z cudem - bo dobrych 5h mogą być już na niemalże drugim końcu Polski, aż dochodzi do momentu, gdy goście zostali opisani. Policjant się uśmiecha i woła do kolegi:
- Paweł, bierz Krzyśka i jedźcie zwinąć Staszka!
My w szoku - okazało się, że owi panowie mieszkają w naszej miejscowości i są policji BARDZO dobrze znani, jak i okolica w której "pracują". Samochód odnalazł się na posesji jednego z owych osobników - jeszcze nie ruszony.

Sprawa również dziwnie się zakończyła (jak dokładnie nie wiem)- Do zakończenia transakcji doszło, dopłacili brakujące pieniądze (finalizował ten, który nie był charakterystyczny - nie został aresztowany), samochód został przepisany. Prosili również o wycofanie oskarżenia, czego nie dało się tego zrobić. Żadnej rozprawy jednak nie było i ostatecznie nie było też wyroku.

Nie ma to jak inteligencja... dawać na jazdę próbną samochód, nie jadąc z kupującymi, nie biorąc nic w zastaw... a z drugiej strony kraść samochód w niewielkim mieście, będąc znanym policji i mając twarz, którą zapamiętuje się natychmiast...

Złodziej

Skomentuj (2) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 293 (363)

#67413

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Emerytura.... Większość wie, że stawki emerytur są w większości przypadków głodowe. A przyczyny tych najniższych bywają iście piekielne.

Moja matka ma 65 lat, od 5 pobiera emeryturę w wysokości zawrotnych 530 zł. (około). Mimo, że przepracowała w swoim życiu ponad 30 lat (w praktyce więcej, ale "wkradła" się tu emigracja) i to wcale nie na najniższej stawce.

Gdy zaczęła starać się o emeryturę okazało się, że brakuje świadectw pracy - jedna lokalizacja na 5 lat, druga na około 11. No to wycieczka do archiwum gdzie powinno być to pierwsze - tu zonk. W późnych latach 70 w archiwum był pożar i wszystkie dokumenty w pewnego kresu poszły się... rozmnażać. Trudno, zdarza się.

Czyli koniecznie trzeba zdobyć drugie. Podróż na drugi koniec polski, archiwum i... Nie ma świadectw pracy za te 10 lat...
Piekielność 1. Okazało się, że pracodawca wyrejestrował moją matkę po jakimś roku i przez dekadę moja matka pracowała na czarno - nie mając o tym pojęcia. Przyczyna, dlaczego się nie dowiedziała jest tu główną piekielnością. Była pewna, że wszystko jest odpowiednio załatwione - swojej własnej matce zazwyczaj się ufa.

Tak. Tym pracodawcą, który zrobił moją matkę w konia, była jej własna matka...

emerytura i piekielna "osoba"

Skomentuj (19) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 425 (473)

#67101

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Jechałam sobie komunikacją miejską z jednym ze swoich kotów. W autobusie stosunkowo pusto, siedziałam na jednym z poczwórnych siedzeń. Transporter obok, kot w szelkach i na smyczy na kolanach(przy jeździe w transporterze kot ten wydaje nieziemski, głośny repertuar dźwięków - stąd jazda poza)

Przysiadła się jakaś babka i zaczęła się kotem zachwycać - czemu nie zaprzeczę, bo naprawdę jest czym (podobna do tego http://dookolakotatv.pl/wp-content/uploads/2014/06/mg_2099.jpg)Rozpoczęła się rozmowa typu czym karmię, jak wygląda pielęgnacja sierści itp. Aż babka zadała pytanie kiedy będą małe, bo ona z chęcią by kupiła. Odpowiedź, że małych nie będzie, bo kotka wysterylizowana - rozpętała istne piekło. Dowiedziałam się, że jestem zła, okrutna, w ogóle nie powinnam mieć zwierząt, bo się nad nimi znęcam i ogólnie jestem głupia, bo mogłabym przecież TYLE zarobić.

Cóż.... nie rozmnażam i nie zamierzam. Tym bardziej, że wszystkie moje koty są z odzysku. Ta konkretna kotka wzięta została ze schroniska gdy miała około 2,5 tygodnia (!)z potwornym kocim katarem, który zdążył wykończyć trójkę jej rodzeństwa, a walka o to, żeby w ogóle przeżyła trwała ponad miesiąc.

autobus

Skomentuj (25) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 407 (489)

#66828

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Było sobie małżeństwo. Oboje nie stronili od alkoholu. Jednak jeszcze nie patologia, oboje pracujący. Małżonkowie stosunkowo często się kłócili. Niezmiennie przez dobrą dekadę kłótnie miały jeden scenariusz:
1. Za dużo %
2. Kłótnia właściwa.
3. Wywalenie małżonka z domu.
4. Wygrażanie ze strony wywalonego małżonka, że się zabije - pora wieczorna.
5. Nad ranem powrót małżonka, 1 -2 dni obrażenia
6. Zgoda na kilka tygodni.

Nie pamiętam już z jakiej przyczyny, ale coś sprawiło, że żona przestała pić, z kolei małżonek nadrabiał za nią do tego stopnia, że stracił pracę i zaczął z domu sprzęty wynosić. Kłótnie przybierały na sile i stały się częstsze z każdym zniknięciem kolejnego sprzętu, jednak scenariusz wciąż pozostał ten sam.
Podczas którejś kłótni, wyjątkowo ostrej, żona na zakończenie wręczyła mężusiowi sznur i w niewybrednych słowa poleciła rodzaj samobójstwa.
Zrobił to... Powiesił się centralnie przed oknem jej sypialni

egzystencja

Skomentuj (23) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 481 (551)

#65971

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Znęcanie się nad zwierzętami - temat rzeka. Na fali opowieści o okrucieństwie też tu coś od siebie dodam. Najczęstsze są tematy o bezmyślnym katowaniu czy okrutnym, bezsensownym mordowaniu zwierząt. To co zamierzam opisać różni się od tego, do tego stopnia, że często ludzie nawet sobie nie zdają sprawy z tego, że się nad zwierzęciem znęcają. Ostrzegam - będzie długo.

Historia 1.

Do przychodni weterynaryjnej przychodzą ludzie z psem. Suka rasy olbrzymiej, mocno starsza - lat 9 (im większy pies tym krócej żyje - psy tej konkretnej rasy rzadko kiedy przekraczają wiek 8 lat). Pies wychudzony, mocno odwodniony, słaniający się na nogach, błony śluzowe zażółcone, gorączka (40 stopni*). Wg właścicieli od 2 tygodni wymiotuje, a od jakiegoś miesiąca coraz mniej je. Zgoda na badanie krwi jest. Pies zostaje w lecznicowym szpitalu.

Przychodzą wyniki badania krwi - wątroba w nieciekawym stanie, z kolei nerki w tragicznym (mocznik* ponad 700, kreatinina* na poziomie 19 - lekarze sie dziwili, że ten pies z takimi wynikami wciąż żyje...) Właściciele poinformowani, że jest źle. Rokowanie ostrożne do złego, wszystko miało zależeć od tego, czy w ciągu najbliższych dwóch dni zareaguje na leczenie (czyt: spadną parametry nerkowe).

Minęły te dwa dni, kolejne badanie - wyniki, wprawdzie nieznacznie - ale podwyższyły się. Pies już nie wstaje, zaczynają się pojawiać objawy neurologiczne. USG jamy brzusznej - na wątrobie nowotwór, nerki w zaniku. Z rokowania wykreślone zostaje "ostrożne". Właściciele poinformowani, że sytuacja jest beznadziejna i najlepiej byłoby psa uśpić. Odpowiedź " ABSOLUTNIE NIE - RATUJCIE JĄ".

Dzień 4 - kreatynina 21, mocznik prawie 900. Objawy neurologiczne nasilają się, pojawiają się ataki pseudopadaczkowe co kilka godzin. Poza chwilami z atakami pies jest przytomny, wyje z bólu przy każdym dotknięciu - przeczulica całego ciała. Każde jakiekolwiek dotknięcie sprawia mu potworny ból. Na przemian walczymy z gorączką i hipotermią. Właściciele nie chcą słyszeć o uśpieniu.

Dzień 8 - Pies nie jest w stanie utrzymać pozycji leżąc na mostku, ani przekręcić się na drugi bok. Nie ma nawet siły już wyć z bólu. Gorączki już nie ma - teraz trwa walka o to by nie umarł z wychłodzenia. Jego organizm nie jest w stanie utrzymać temperatury na stałym poziomie. Uśpić? No przecież nie mogą tak po prostu pozwolić ZABIĆ ich UKOCHANEGO pieska...

Nie ma tu happy endu. Ostatnie wyniki badań wskazały mocznik prawie sięgający tysiąca, kreatyninę na poziomie ponad 24 (rzadko które zwierzę dożywa do poziomu powyżej 10... przy 7 - - pojawiają się zazwyczaj już objawy neurologiczne).

UKOCHANY piesek konał w męczarniach w sumie przez dwa tygodnie. Przez ostatnie 4 dni był utrzymywanie w śpiączce farmakologicznej (stan padaczkowy spowodowany zatruciem organizmu). W owej lecznicy pracuje kilkunastu lekarzy - większość próbowała ludziom przetłumaczyć, że nie ma nawet cienia szansy na uratowanie psa - nie dotarło. Egoizm wygrał.

Nie jest to odosobniony przypadek - to zdarza się ciągle. Pies z nowotworem wątroby wyhodowanym do tego stopnia, że psa udusił. Koty z mocznicą (bardzo częste) czy nieuleczalnymi chorobami wirusowymi (fip, fiv felv - kot może być całe lata nosicielem, ale jak już pojawiają się objawy to zostaje tylko jedna możliwość by pomóc) i nie mówię tu o sytuacji, gdy objawy jeszcze nie są nasilone, a o takiej gdzie kotu zostaje maks kilka dni cierpienia (bo życiem, czy wegetacja tego się już nazwać nie da), królik z myskomatozą, czy też jakikolwiek gatunek - z zaawansowanym, nieoperacyjnym nowotworem.

Pseudoargumenty podawane przez właścicieli to tak naprawdę nic innego jak ich egoizm, a spotkałam się również z tym, że to jest wbrew RELIGII - tu udało mi się raz jednych przekonać, że skoro cierpienie to droga do zbawienia, a według ich wierzenia zwierzę nie ma duszy, to jaki cel ma w tym przypadku cierpienie? Często jest tu też tak, że zanim właściciel zareaguje choroba jest ju bardzo zaawansowana - w taki sposób, że gdyby reakcja była szybsza, to MOŻE udałoby się coś zrobić, czy zastosować leczenie paliatywne umożliwiające zwierzakowi w miarę normalną egzystencję.

Walczyć o zwierzaka - jak najbardziej... ale trzeba wiedzieć, kiedy należy odsunąć swój egoizm i pozwolić mu odejść... Czy też zdać sobie sprawę z tego kiedy korzyści są mniejsze od konsekwencji, jednak dla JEGO dobra - lepiej będzie się poddać...

PS. Z racji, że pojawiły się pytania: Norma temperatury u psa to 37,5 - 39 stopni. Przy czym istnieją zależności, że u mniejszych i młodszych psów jest wyższa, u większych/starszych - niższa. Są to wartości orientacyjne, których nie można się sztywno trzymać, bo np. u szczeniaka malej rasy temperatura 39,4 może być nadal podciągnięta pod normę, to u dużego, starego psa - będzie to już gorączka. U psa w opisanej historii prawidłowa temperatura powinna być na poziomie 37 - 38 stopni. Ogólnie - 40 stopni, niezależnie od rasy i wieku - jest już dość wysoką gorączką.

Orientacyjne normy prawidłowych wartości parametrów nerkowych: Kreatynina 1,0-1,7, mocznik 20-45

Wszędzie

Skomentuj (87) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 407 (521)
zarchiwizowany

#63669

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Sytuacja mało piekielna, aczkolwiek... dziwna.

Wracając z nocki stoję sobie obok przystanku czekając na autobus. Godzina bardzo wczesna bo gdzieś około 4.30.

Na przystanku siedzi jeszcze jakiś młody facet i pijany koleś. Mocno zawiany, czerstwa twarz, ciuchy mające lata świetności dawno za sobą - niemalże menel - tyle, że bez typowej aury zapachowej.

Gościu wyciąga w pewnym momencie plik banknotów i zaczyna je przebierać. Krótkie spojrzenie - setki, pięćdziesiątki, o! jakaś dziesiątka - bach na ziemię. Chwilę potem podobny los spotkał kolejne dziesiątki i dwudziestki. Ja stoję z lekkim karpikiem. Młody mężczyzna pozbierał pieniądze i oddał facetowi ze słowami "coś panu wypadło". Facet spojrzał nieprzytomnym wzrokiem, ponownie przejrzał to co przed chwilą wywalił, wstał i wężykiem począł się oddalać - po drodze wywalając banknoty mi pod nogi.

Skoro tak - nie omieszkałam pozbierać. Owych "drobnych" okazało się być dobre 130 złociszy.

przystanek

Skomentuj (30) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 114 (342)