Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

JakasTamJa

Zamieszcza historie od: 26 czerwca 2017 - 8:43
Ostatnio: 2 listopada 2023 - 13:06
O sobie:

Jakaś tam ja. Taka sama, ale inna. Ze swoim poglądem, oglądem i przeglądem. W kaszę innym nie dmucham, ale i innym w moją robić tego nie pozwolę. Żyje po swojemu, trochę z boku, choć cały czas w centrum. Motto życiowe, to " pij wódkę i obserwuj gosci". Jak dotąd działa...

  • Historii na głównej: 3 z 3
  • Punktów za historie: 692
  • Komentarzy: 8
  • Punktów za komentarze: 133
 

#80538

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Jestem wyrodną matką. Szczędzę pieniędzy na moje dzieci i funduje im traumę. Normalnie zwyrodnialec ze mnie, bez żadnych uczuć względem własnych pociech. A przynajmniej takie odniosłam wrażenie po wczorajszej wizycie u pediatry.

A o cóż to sprawa się rozchodzi? Ano, o szczepienia. I to bynajmniej nie o brak moich chęci do podawania tych specyfików moim dzieciakom, bo na to jak najbardziej zgodę wyrażam. Rozchodzi się o mój i męża wybór sposobu szczepienia. Już przy pierwszym maluchu postanowiliśmy, że szczepić będziemy (bo i my szczepieni byliśmy i chwała opatrzności zdrowiem się cieszymy), jednak będziemy robić to zgodnie z przyjętym kalendarzem, bez udziwnień w postaci mieszanek skojarzonych i dodatkowych płatnych specyfików. Co za tym idzie nasza córka poradziła sobie bez wprowadzania do jej organizmu antygenów przeciwko rotawirusom czy pneumokokom, przeżyła również to, że zamiast jednego ukłucia wyrodni rodzice zafundowali jej aż trzy i to już na pierwszej wizycie szczepiennej i co tu dużo mówić, rozwija się prawidłowo i nie zauważam objawów jakiejkolwiek traumy. Dlatego kiedy na świecie pojawił się syn znów odbyliśmy z mężem rozmowę na ten temat i znów decyzja była taka sama. A ponieważ najmłodszy za chwil parę skończy dwa miesiące, nadszedł czas na wizytę w przychodni. Termin ustalony, co prawda nie do naszej stałej pani doktor, bo obecnie jest na zwolnieniu, ale jej zastępczyni to podobno bardzo fajna i rzeczowa kobietka, rejestracja poinformowana o sposobie szczepienia, wszystko wydaje się być pięknie. Do czasu wizyty...

W naszej przychodni najpierw idzie się do gabinetu pielęgniarki (P), gdzie maluch jest ważony i mierzony, a potem dopiero do lekarza (L).
Po odbyciu procesu z wagą i wymiarami nastał czas na wizytę właściwą i o dziwo, jak nigdy pielęgniarka osobiście zaprowadziła mnie do gabinetu pani doktor i patrząc na mnie jakoś spod skosa, zaanonsowała w te słowa:

P: Pani doktor, to jest właśnie pani JakasTamJa, o której rozmawialiśmy...

Trochę zdziwiona, że zostałam tematem przychodnianych plotek, usiadłam na wskazanym miejscu i czekam na rozwój wydarzeń.

L: No dobrze, dobrze. To ja sobie z panią muszę poważnie porozmawiać...
J: Coś nie tak z synem?
L: Nie, nie, z nim JESZCZE wszystko w porządku, ale obawiam się, że już niedługo, bo z tego co widzę ma pani zamiar zafundować mu traumę do końca życia.

Nie powiem, trochę mnie skołowało i w głowie zaczęłam robić rachunek sumienia czym tak bardzo skrzywdziłam małego. Wątpliwości rozwiała lekarka, kontynuując wypowiedź.

L: Chodzi oczywiście o to, co ma pani zamiar zrobić temu dziecku. Wiem prywatnie, że nie wiedzie się państwu najgorzej w życiu i tym bardziej nie rozumiem oszczędności, którą próbuje pani robić kosztem dzieci. Kto to widział mieć pieniądze i szczepić z państwowego, robiąc tym wielka krzywdę pociesze. Badania udowodniły, że wiele ukłuć igła u niemowląt powoduje strach i problemy w przyszłości. Co tu dużo kryć, obniża zaufanie do lekarzy. A można tego uniknąć...

J: Mam nadzieję, że jest to nieudolna próba żartu z pani strony, bo po pierwsze i najważniejsze w żadnym wypadku nie powinna interesować pani moja pozycja społeczna i to na co wydaję i na czym oszczędzam swoje własne pieniądze. Po drugie, nie ma czegoś takiego jak szczepionki państwowe, ponieważ państwo jako takie nie posiada swoich funduszy, są to pieniądze ogółu społeczeństwa, w tym i moje, z opłacanych składek. I po trzecie w końcu, bardzo proszę o pismo bądź artykuł, w którym opublikowano wspomniane przez panią badania, bo do tej pory o niczym takim nie słyszałam, a proszę mi wierzyć, że sprawdzałam wiele źródeł w tym temacie.

L: Pani podejście jest zaściankowe, kobieta wykształcona, z dużego miasta, a poglądy jakby dopiero ciemna wieś opuściła. Ja pani dobrze radzę wydać trochę grosza i zadbać o dzieci, a przynajmniej o to jedno, którego jeszcze nie zdążyła pani skrzywdzić. Osobiście uważam, że osoby świadomie skazujące dziecko na to cierpienie i odmawiające mu dostępu do najnowszych osiągnięć medycyny, zwłaszcza kiedy je na to stać, powinny być zgłaszane odpowiednim służbom.

J: Z całym szacunkiem dla pani wykształcenia, ale ja osobiście uważam, że pani powinna zacząć leczyć siebie, a nie innych. Tutaj wizyta dobiega końca, żegnam.

Wyszłam, bo jeszcze chwila i przyłożyłabym kobiecie między oczy. Skargę złożyłam, karty dzieci zabrałam ze sobą i zapisałam ich do innej przychodni. Następna wizyta umówiona na środę i mam nadzieję, że tym razem uda mi się zaszczepić syna bez kłopotu.

I tak tylko zastanawiam się, co dokładnie kryje się za takim zachowaniem pani pediatry. Brakuje jej jakichś punktów do profitów z koncernu farmaceutycznego, czy po prostu sama z siebie robi z siebie nawiedzoną-oświeconą, a z rodziców idiotów? No i na ilu udało jej się wpłynąć takim zachowaniem i wmawianiem im braku troski o dzieci. Ja szczepię tak, ponieważ ten sposób uważam za najbezpieczniejszy, inni szczepią w ten sposób, ponieważ nie stać ich na inny, kolejni wierzą w mieszanki skoncentrowane, a jeszcze inni nie szczepią wcale. I są to moim zdaniem poparte przemyśleniami i być może badaniami i konsultacjami decyzję rodziców. Lekarz może doradzić, jednak nie ma prawa wpływać na rodziców i koniec kropka.

Szczepienia

Skomentuj (33) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 119 (169)

#80450

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Po tym, jak dodałam moją pierwszą piekielną historię tutaj, miałam nadzieję znów stać się jedynie czytelniczką Waszych historii, ale…

Ale urodziłam. Niby nic wielkiego, bo ani to ja pierwsza, ani też ostatnia. Ba, nawet i dla mnie to już nie nowość, bo salę porodów podziwiałam z perspektywy łóżka położniczego już drugi raz. I w sumie nawet o sam poród nie chodzi, bo że ów do największych przyjemności nie należy, to każdy jakąś tam wiedzę w tym temacie ma.

Dziś chodzi mi chyba bardziej o okoliczności, w jakich mój syn powitał świat i chyba bardziej po to, aby rozbawić Was tą historią, niż zgorszyć, choć w tamtym dniu dla mnie była ona piekielnością niesamowitą. No ale do rzeczy...

Początek września, po fali upałów chwilowe ochłodzenie, jakże błogie dla kobiety w 41. tygodniu ciąży. Leżymy z mężem oglądając komedię (O IRONIO!) ,,Zanim odejdą wody'', w chwili dużego rozbawienia czuję to charakterystyczne ciepło...

Cóż, popuściłam, jak często się to zdarza wiedzą kobiety i ich partnerzy, co ciążę mają już za sobą. Lekko zniesmaczona kolejną tego typu sytuacją, z gracją wyrzuconego na brzeg wieloryba gramolę się z łóżka i wiem, że coś nie tak, bo ciągle cieknie.

Po osiągnięciu pozycji pionowej już wiem trzy rzeczy:

1) To nie jeden z ,,małych wypadków''.
2) Raczej nie obejrzymy filmu do końca.
3) Cholera, moja ślicznie umyta podłoga nadaje się od nowa do sprzątania.

Mąż trochę zielenieje na twarzy, ale próbuje utrzymać pozory. W końcu na to czekaliśmy, wszystko jest pod kontrolą, młoda od trzech dni u dziadków, auto zatankowane do pełna, torba w bagażniku. Tylko wsiadać i jechać.

Jeszcze tylko szybki SMS do doktora prowadzącego (ma dyżur, nie mogło być lepiej) i niemal 50 km drogi przed nami. Mąż, już z widocznym stresem, ale ciągle opanowany, pakuje mnie do auta. Skurcze regularne, ale jeszcze dość słabe, wiec nie gnamy na złamanie karku.

Gdzieś w granicach 23 z minutami docieramy na miejsce. Przyjęcie, USG, KTG i reszta badań na oddziale i decyzja - idziemy rodzić.

No i na porodówce niespodzianka, nie jesteśmy sami (sala porodowa w tym szpitalu ma dwa stanowiska, które w razie potrzeby można oddzielić od siebie czymś w rodzaju parawanów), na łóżku trochę w cieniu sali spokojnie leży młoda dość dziewczyna, a obok niej orbituje zestresowany chłopak (potem dowiadujemy się, że był to wnuk dyrektora owej placówki).

Wymieniamy podstawowe uprzejmości i zajmujemy wskazane nam miejsce, to samo, gdzie jakiś czas temu świat witała nasza córka. Parawany zaciągnięte, kroplówka podana i czekamy. Trochę z mężem rozmawiamy, ale bóle coraz silniejsze. Od położnej dostałam zgodę na rozchodzenie tego, wiec chodzę, gimnastykuję się, trochę skaczę na piłce i jakoś idzie.

Od czasu do czasu, przyznaję bez bicia, też jęknę cichutko (nie chciałam znieczulenia, to mam). I tu na scenę wkracza pan wnuk dyrektora (W). Za nic mając oddzielające nas parawany, wdziera się na naszą część sali:

W: No niechże się pani uspokoi, to sapanie i jęczenie straszy moją dziewczynę, kto to widział takie dźwięki z siebie wydawać, my próbujemy urodzić dziecko.
Nie powiem, trochę głębiej wbiło mnie w piłkę na której siedziałam, ale że przyszedł skurcz, sprawę dyskusji przejął na siebie małżonek (M).
M: Co pan mówi, poważnie, dziecko rodzicie? Bo my tu tak dla rozrywki jesteśmy, lubimy sobie czasem z żoną urozmaicić.
W: Ja poważnie mówię, a pan sobie żarty stroi, moja Ania (imię zmieniłam) poważnie stresuje się tymi dźwiękami i mimo znieczulenia zaczyna przez to odczuwać bóle.

Przyznać mu muszę, że był chłopina w tym wszystkim kulturalny do granic, mojemu mężowi jednak nerwy pomału puszczały.

M: Panie, to jest porodówka, a nie klasztor, weź pan wróć po swoich śladach, zajmij się swoją kobietą i nie przełaź nam tu więcej. Zachowajmy przynajmniej pozory intymności dla naszych kobiet.

Mało zachwycony młody człowiek wycofał się na ,,swój teren", jednak zza zasłony co jakiś czas dochodziły do nas niepochlebne komentarze odnośnie mojego zachowania i tu oddaję honor dziewczynie, bo z tego, co udało nam się usłyszeć (w przeciwieństwie do partnera mówiła szeptem), próbowała go uspokajać, że to przecież normalne i ona też zapewne będzie jęczeć, a może nawet krzyczeć.

Jej prośby o spokój na niewiele się jednak zdawały, a mnie z biegiem czasu było to coraz bardziej obojętne, bo akcja właściwa dawno się już rozpoczęła, a efektów brak. Zdawało się, że młody raz za razem pojawia się i znika, tętno miał coraz słabsze, a i moje siły z kolejnym parciem drastycznie malały. W obliczu ewidentnych komplikacji położna podjęła decyzję o wezwaniu lekarza. Ten jednak, nim dotarł do nas, został zatrzymany przez przyszłego młodego tatę i zmuszony do wysłuchania litanii skarg na moje zachowanie i tego, czego on sobie życzy, a czego nie i że jako wnuk dyrektora ma chyba coś do powiedzenia. Odpowiedź lekarza była tylko jedna:

L: Młody, jak chciałeś ciszy i spokoju, to trzeba było wykupić pokój rodzinny, a nie zjawiać się na zwykłym trakcie z partnerką z centymetrowym rozwarciem i powoływać się na dziadka. A teraz mnie przepuść, bo za chwilę wylecisz za drzwi.

I w tym momencie dopiero pojawił się u nas, co jednak nie przeszkadzało chłopakowi grozić mu skargą do dziadka, izby lekarskiej, rzecznika praw pacjenta, sądu najwyższego, trybunału europejskiego…

L: Nie zapomnij o Bogu!

I tym młodego trochę uciszył, co pozwoliło mu stwierdzić, że mój syn owinięty jest pępowiną i to ona uniemożliwia mu przyjście na świat. Zaproponował mi co prawda ryzykowną, ale jednak pomoc, która mogła uchronić mnie przed koszmarnie niebezpieczną dla mnie i dziecka w kanale rodnym cesarką. A pomoc ta polegała w dużym skrócie na włożeniu przez niego ręki w wiadome miejsce i próbie asekuracji naszego synka. Zaćmiona i zmęczona, zgodziłam się na to. Dziś nie żałuję, jednak takiego bólu nie życzę nikomu. Wyłam jak opętana, bo krzykiem nazwać się tego nie dało. No i stało się to, co się stało...

W chwili najgorszego apogeum parawan gwałtownie się odsunął i facet z drugiej strony bezpardonowo wyskoczył centralnie na środek sali, prosto przed moje rozwarte (fakt, że nieco zasłaniał doktor, no ale...) nogi.

W: Mówiłem przecież, że.... O KU*WA, O JA PIER**LE…

Do końca nie wiemy, co chciał powiedzieć, bo raz zastygł w miejscu, blady jak marmurowy posąg, wpatrzony między moje nogi. A dwa, że w tym samym niemal momencie usłyszeliśmy płacz naszego syna, całego i zdrowego, więc wszystko przestało mieć znaczenie. Kiedy syn był już w moich ramionach, doktor wyszedł do chłopaka (którego położna z ogromnym refleksem w miarę szybko wypchnęła za parawan, bo inaczej mój mąż mógłby go rozszarpać) i, co tu dużo mówić, solidnie go opier... sami wiecie co.

Po wszystkim usłyszeliśmy tylko, jak zwraca się do partnerki, że on musi wyjść się przewietrzyć i tyle go widzieliśmy, bo nie wrócił przez kolejne dwie godziny, które my spędziliśmy jeszcze na porodówce.

Wieść szpitalna niosła, że dziewczyna urodziła dopiero kilkanaście godzin po mnie, a przejęty tatuś nie uczestniczył w narodzinach pierworodnego. Ja natomiast po wyjściu z porodówki zostałam położona na prywatnej sali rodzinnej, podobno z powodu braku miejsca na salach ogólnych. Tajemnicą poliszynela było jednak to, że mój doktor zaraz po wyjściu z traktu udał się do gabinetu dyrektora na poważną rozmowę.

I tak oto dziś, patrząc na mojego synka, śmieję się z tego, jak to urodził się w towarzystwie nadprogramowej asysty, a jego przyjście na świat zapewne zafundowało pewnemu ,,bananowemu dziecku" traumę do końca życia.

Jedno tylko się nie zmieniło, ciągle żal mi tamtej dziewczyny...

Szpital

Skomentuj (21) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 182 (194)

#78934

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Trzęsie mną, po prostu trzęsie! Niektórzy ludzie głowę mają chyba tylko po to, żeby mieć na co kapelusz włożyć, bo myślą to skalani nie są. A dowodem na to jest moja dzisiejsza "przygoda"...

Zanim zacznę, kilka faktów o mnie:
Jestem niemal podwójna już mamą, córeczka właśnie skończyła dwa lata, a w brzuchu zdrowo harcuje już syn. Ciąża mimo, że już prawie na końcówce przebiega super, a córę mam grzeczniutką, jak aniołek, wiec staram się nie domagać szczególnych względów w sklepach i urzędach. Ot, jak źle się czuję, to siedzę w domu, a jak już muszę gdzieś wyjść, to spokojnie czekam na swoją kolej.

I tak się właśnie złożyło, że właśnie dziś musiałam wyjść na pocztę po bardzo ważna dla mnie paczkę (a właściwie list, bo takich tez była wymiarów), której listonoszowi oczywiście nie chciało się dostarczyć. Żar leje się z nieba, ale co zrobić. Córka "pod pachę" i ruszamy, na szczęście daleko nie było, ledwo kilka przecznic, choć z brzuchem jak arbuz i małym dzieckiem, to niemal odległość kosmiczna.

Zlane potem dotarłyśmy na miejsce w kilkanaście minut i jak się okazało tyleż samo miało czekać nas czekania na swoją kolej. Grzecznie ustawiłyśmy się młodą na końcu ogona i zaczęliśmy przeglądać wystawione na stojakach książeczki i inne bibeloty, a czas leciał. Kiedy już, już miała nadejść nasza kolej mała znudzona i przegrzeczna zaczęła marudzić, wiec wzięłam ją na ręce (dość ważne dla historii) i tam już została.

A oto i akcja właściwa:
Kiedy już nastała nasza kolej, na pocztę wpadła, bo weszła to mało powiedziane kobieta na oko ok 45, może 50 lat. I jak staram się nie ulegać stereotypom, to jak mamę kocham, tak właśnie wyobraziłbym sobie Karyne w czasie drugiej młodości. Dość powiedzieć, że sam jej makijaż ważył chyba więcej niż ja z moimi dzieciakami razem. Ale do rzeczy, nim zdążyłam zrobić choćby krok w stronę upragnionego okienka Pani rozbijając się łokciami zrównała się ze mną i tako rzecze:
- Ja idę przed TOBĄ, bo jest upał i nie będę tutaj stała, bo zasłabnę, w ogóle mi się spieszy i tylko paczkę chce odebrać!

I jak tam grzecznie stałam, tak mnie trafiło i nie bacząc na to, czego mama z tatą mnie uczyli o kulturze, odpowiedziałam w podobnym stylu:
- Nie idziesz przede mną, bo raz ja w ciąży, z dzieckiem na ręce nie umarłam czekając i swoje odstałam, dwa nie przyszłam tutaj na plotki, tylko też po przesyłkę, a trzy chamstwo, chamstwem zwalczam.

Przy czym zostałam poparta przez sporą już kolejkę, a i urzędniczka w okienku wyraźnie zaznaczyła, iż to mnie ma zamiar teraz obsłużyć, wiec babsko zapienione chcąc nie chcąc udało się na koniec kolejki, oczywiście pomstując na cały świat. I tu mogłaby się zakończyć ta historia, ale wtedy bym Wam tego nie opowiadała.

Epilog nastąpił, kiedy odebrałam przesyłkę i wąskim przejściem między regałami, a kolejką petentów kierowałam się do wyjścia, co z moim bębnem i młodą podsypiającą już na ramieniu łatwe samo w sobie nie było. Co zrobiła moja niedawna rywalka? Z pełną premedytacją podstawiła mi nogę. I tylko dzięki refleksowi i silnemu ramieniu stojącego za nią starszego pana nie stała się żadna tragedia.

Gdyby nie ten Pan, to przez taką... (wstawcie sami dowolny epitet) mogły ucierpieć i to poważnie trzy osoby. A może i więcej, bo przysięgam, że gdyby coś stało się przez nią moim dzieciom, to znalazłabym babsko nawet na dnie piekieł i rozdrapała pazurami na atomy.

poczta

Skomentuj (16) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 352 (368)

1