Profil użytkownika

KatzenKratzen ♀
Zamieszcza historie od: | 31 marca 2017 - 11:37 |
Ostatnio: | 23 stycznia 2025 - 16:32 |
O sobie: |
Szanuję Cię. |
- Historii na głównej: 98 z 107
- Punktów za historie: 15792
- Komentarzy: 1381
- Punktów za komentarze: 9003
Znacie ludzi, którym się wydaje, że jak wchodzą na przejście dla pieszych, to samochód wyhamuje na dwóch metrach? Celują w tym głównie ludzie starsi, którzy nigdy nie siedzieli za kierownicą.
To teraz wyobraźcie sobie podobną sytuację, tylko na przejeździe kolejowym – z perspektywy maszynisty pociągu.
Pociąg towarowy z pełnym obciążeniem potrafi ważyć nawet do 4.500 ton (cztery i pół tysiąca ton) – zależy to - oczywiście - od mocy lokomotywy, trasy, prędkości rozkładowych itp. A jak jest droga hamowania takiego pociągu? Nawet do niemal 2,5 kilometra. Kto zdaje sobie z tego sprawę? Chyba tylko maszynista...
Piekielność totalna sama w sobie – przejazdy niestrzeżone. Ludzie nie zdają sobie kompletnie sprawy z prędkości, ciężaru i drogi hamowania takiego pociągu. Najgorszy efekt, o którym wiem – 15 ofiar śmiertelnych na raz. Rodzina szła na pasterkę – rzędem, zimno było, trzymali się pod ręce i szli tzw, tyralierą.
Przejścia piesze strzeżone: opuszczone rogatki ale „co, ja będę czekał?” Nie czeka, idzie. 5 ofiar śmiertelnych na raz.
Samochody: „Pociąg o 150 metrów ode mnie, zdążę”. Nie, nie zdążył. Ten pociąg potrafi pruć 120 km/h jeśli taka jest jego prędkość rozkładowa w tym miejscu i nie ma obowiązku zwalniać (naprawdę towarowy nie ma obowiązku, on się trzyma „rozkładowej”).
Sytuacji z samochodami „szybkobieżnymi” jest kilkanaście dziennie. Ile z nich kończy w charakterze wraków z trupami w środku – trudno zliczyć.
I na koniec tzw „wisienka” (to chyba złe wyrażenie) – „Jedzie, jedzie pociąg, wagonami buja”, a na poboczu dramat! – wrzeszcząca rozpaczliwie i szarpiąca się dziewczyna próbuje rzucić się pod pociąg, a dwóch chłopaków z całych sił próbuje ją powstrzymać! Szarpanina, krzyki! Pociąg przelatuje obok, ale maszynista ma obowiązek zgłosić każdą sytuację niebezpieczną, toteż zgłasza.
Kilka dni później: maszynista dowiaduje się, że uratował życie tej dziewczynie, bo było dokładnie odwrotnie – dwóch chłopaków próbowało wepchnąć dziewczynę pod pociąg, a ona rozpaczliwie się broniła. Przed tym konkretnym pociągiem się uratowała ale nie wiadomo, co byłoby dalej, gdyby nie przyjechali SOK-iści...
To teraz wyobraźcie sobie podobną sytuację, tylko na przejeździe kolejowym – z perspektywy maszynisty pociągu.
Pociąg towarowy z pełnym obciążeniem potrafi ważyć nawet do 4.500 ton (cztery i pół tysiąca ton) – zależy to - oczywiście - od mocy lokomotywy, trasy, prędkości rozkładowych itp. A jak jest droga hamowania takiego pociągu? Nawet do niemal 2,5 kilometra. Kto zdaje sobie z tego sprawę? Chyba tylko maszynista...
Piekielność totalna sama w sobie – przejazdy niestrzeżone. Ludzie nie zdają sobie kompletnie sprawy z prędkości, ciężaru i drogi hamowania takiego pociągu. Najgorszy efekt, o którym wiem – 15 ofiar śmiertelnych na raz. Rodzina szła na pasterkę – rzędem, zimno było, trzymali się pod ręce i szli tzw, tyralierą.
Przejścia piesze strzeżone: opuszczone rogatki ale „co, ja będę czekał?” Nie czeka, idzie. 5 ofiar śmiertelnych na raz.
Samochody: „Pociąg o 150 metrów ode mnie, zdążę”. Nie, nie zdążył. Ten pociąg potrafi pruć 120 km/h jeśli taka jest jego prędkość rozkładowa w tym miejscu i nie ma obowiązku zwalniać (naprawdę towarowy nie ma obowiązku, on się trzyma „rozkładowej”).
Sytuacji z samochodami „szybkobieżnymi” jest kilkanaście dziennie. Ile z nich kończy w charakterze wraków z trupami w środku – trudno zliczyć.
I na koniec tzw „wisienka” (to chyba złe wyrażenie) – „Jedzie, jedzie pociąg, wagonami buja”, a na poboczu dramat! – wrzeszcząca rozpaczliwie i szarpiąca się dziewczyna próbuje rzucić się pod pociąg, a dwóch chłopaków z całych sił próbuje ją powstrzymać! Szarpanina, krzyki! Pociąg przelatuje obok, ale maszynista ma obowiązek zgłosić każdą sytuację niebezpieczną, toteż zgłasza.
Kilka dni później: maszynista dowiaduje się, że uratował życie tej dziewczynie, bo było dokładnie odwrotnie – dwóch chłopaków próbowało wepchnąć dziewczynę pod pociąg, a ona rozpaczliwie się broniła. Przed tym konkretnym pociągiem się uratowała ale nie wiadomo, co byłoby dalej, gdyby nie przyjechali SOK-iści...
pociągi
Ocena:
186
(200)
Pomimo zaawansowanego wieku mam prawo jazdy od zaledwie trzech lat. Tak wyszło.
Jeżdżę sobie różnie, raz lepiej raz gorzej, w mieście przeważnie boję się panicznie, żeby nie zrobić komuś krzywdy, na autostradzie włącza mi się „tryb nieśmiertelności” zatem jadę „szybko i bezpiecznie”, ot taki przeciętniak w dieslu 2,0, 143 KM.
3 lata bez wypadku i bez mandatu.
Popełniam błędy i robię dziwne rzeczy. Czego NIGDY nie zrobię?
Nie wsiądę za kółko po alkoholu. Żadnym, po żadnym "łyku", nawet najmniejszym. Nawet nie przestawię auta z miejsca na miejsce. Bo chodzi o "granicę, której przekroczyć nie wolno".
Teoretycznie do 0,5 to jest wykroczenie ale mnie nie chodzi o 0,5 tylko o zasadę – o łamanie granic. Bo skoro mogę jechać po pół butelki piwa to czemu nie po całym? A skoro nie po całym, to czemu nie po dwóch? A skoro po dwóch to czemu nie po pół litra? Rozumiecie – przekroczenie granic. Nie przekroczę.
No i co?
Impreza w gronie znajomych. Jadę samochodem z dwiema opcjami – będę kierowcą rozwożącym i nie piję / nie będę kierowcą – zostawiam auto pod domem znajomych i piję.
- No odwieź mnie, przecież jesteś samochodem.
- Tak, przyjechałam samochodem i pytałam trzy razy, czy będę kogoś odwozić. Odpowiedź była, że nie, zatem oznajmiłam wszem i wobec, że samochód tu zostaje, ja wracam taksówką, a po auto przyjadę jutro wieczorem.
- Przecież wypiłaś do tej pory tylko dwa piwa, widziałem!
- O dwa za dużo. Nie pojadę i nie proś.
- Niekoleżeńska jesteś, to daj samochód Markowi, on nas odwiezie.
- Sorry, ale nie. Marek wypił więcej, niż ja.
- No i co z tego? On jest trzeźwy!
Impreza integracyjna (na szczęście już tam nie pracuję!).
Przyjechałam samochodem od razu z zamiarem zostawienia go pod biurem do soboty. Nikt nie widział, że przyjeżdżam autem, bo zaparkowałam z dala od miejsca imprezy (biuro i knajpa w tym samym budynku, na różnych piętrach) – tak przynajmniej sądziłam, że nikt nie widział).
- Katsssseee... n.. odwieśśś szefa do domkuuu... ale jusssssss... ha ha ha.
- Pseprassssam szefffffie, ale wypiłłłłam.....ha ha ha.
- No to soooo? Odwieśśś, bo jutro poszukasz nowej prasssyyy ha ha ha.
(Coś zaczyna przeświecać przez opary alkoholu).
- Szefie, zamówię panu Ubera, na mój koszt, zawiezie pana, OK?
- Jakiego ssssnowósz Ubera??? Odwieśśś mnie ty, ale jussss!!!
Dla odmiany impreza rodzinna. Ustalam z rodzicami – przyjeżdżam autem, ale ponieważ śpię u nich, mogę wypić. Rano badanie alkomatem (posiadam) i wracam, jak będę mogła.
- Ciociu, taksówkę cioci zamawiam.
- Że co?? Że ja płacić mam? A czy wasza Katzen nie ma czasem prawka i auta pod domem???
- Katzen piła alkohol, nie pojedzie.
- No to co, że piła? Ile tam ona wypiła? Piwek parę! Mój Gieniuś po takiej ilości to w trasę jeździ, a o ile ma większy wóz niż ona!
Mój skromny przyczynek w temacie tolerancji dla pijanych kierowców.
Jeżdżę sobie różnie, raz lepiej raz gorzej, w mieście przeważnie boję się panicznie, żeby nie zrobić komuś krzywdy, na autostradzie włącza mi się „tryb nieśmiertelności” zatem jadę „szybko i bezpiecznie”, ot taki przeciętniak w dieslu 2,0, 143 KM.
3 lata bez wypadku i bez mandatu.
Popełniam błędy i robię dziwne rzeczy. Czego NIGDY nie zrobię?
Nie wsiądę za kółko po alkoholu. Żadnym, po żadnym "łyku", nawet najmniejszym. Nawet nie przestawię auta z miejsca na miejsce. Bo chodzi o "granicę, której przekroczyć nie wolno".
Teoretycznie do 0,5 to jest wykroczenie ale mnie nie chodzi o 0,5 tylko o zasadę – o łamanie granic. Bo skoro mogę jechać po pół butelki piwa to czemu nie po całym? A skoro nie po całym, to czemu nie po dwóch? A skoro po dwóch to czemu nie po pół litra? Rozumiecie – przekroczenie granic. Nie przekroczę.
No i co?
Impreza w gronie znajomych. Jadę samochodem z dwiema opcjami – będę kierowcą rozwożącym i nie piję / nie będę kierowcą – zostawiam auto pod domem znajomych i piję.
- No odwieź mnie, przecież jesteś samochodem.
- Tak, przyjechałam samochodem i pytałam trzy razy, czy będę kogoś odwozić. Odpowiedź była, że nie, zatem oznajmiłam wszem i wobec, że samochód tu zostaje, ja wracam taksówką, a po auto przyjadę jutro wieczorem.
- Przecież wypiłaś do tej pory tylko dwa piwa, widziałem!
- O dwa za dużo. Nie pojadę i nie proś.
- Niekoleżeńska jesteś, to daj samochód Markowi, on nas odwiezie.
- Sorry, ale nie. Marek wypił więcej, niż ja.
- No i co z tego? On jest trzeźwy!
Impreza integracyjna (na szczęście już tam nie pracuję!).
Przyjechałam samochodem od razu z zamiarem zostawienia go pod biurem do soboty. Nikt nie widział, że przyjeżdżam autem, bo zaparkowałam z dala od miejsca imprezy (biuro i knajpa w tym samym budynku, na różnych piętrach) – tak przynajmniej sądziłam, że nikt nie widział).
- Katsssseee... n.. odwieśśś szefa do domkuuu... ale jusssssss... ha ha ha.
- Pseprassssam szefffffie, ale wypiłłłłam.....ha ha ha.
- No to soooo? Odwieśśś, bo jutro poszukasz nowej prasssyyy ha ha ha.
(Coś zaczyna przeświecać przez opary alkoholu).
- Szefie, zamówię panu Ubera, na mój koszt, zawiezie pana, OK?
- Jakiego ssssnowósz Ubera??? Odwieśśś mnie ty, ale jussss!!!
Dla odmiany impreza rodzinna. Ustalam z rodzicami – przyjeżdżam autem, ale ponieważ śpię u nich, mogę wypić. Rano badanie alkomatem (posiadam) i wracam, jak będę mogła.
- Ciociu, taksówkę cioci zamawiam.
- Że co?? Że ja płacić mam? A czy wasza Katzen nie ma czasem prawka i auta pod domem???
- Katzen piła alkohol, nie pojedzie.
- No to co, że piła? Ile tam ona wypiła? Piwek parę! Mój Gieniuś po takiej ilości to w trasę jeździ, a o ile ma większy wóz niż ona!
Mój skromny przyczynek w temacie tolerancji dla pijanych kierowców.
pijani kierowcy
Ocena:
236
(260)
Życie vs elektronika
W naszej firmie, jak świat światem, podpisywaliśmy listę obecności. Szef wymagał, żeby do 9:00 (godzina rozpoczęcia pracy) były wszystkie podpisy osób obecnych. Za osoby nieobecne (choroba, wyjazd służbowy, urlop, macierzyński itp.) szefowa kadr wypełniała listę, wpisując odpowiedni kod (CH, WS, UW, M itp.).
Jako że firma liczy ładne kilkadziesiąt osób, od lutego wprowadzono usprawnienie! Elektroniczny rejestrator czasu pracy! Witamy w XXI wieku! Każdy dostaje swoją, indywidualną, jedyną w swoim rodzaju, personalną kartę ze swoim nazwiskiem i numerkiem (licho wie czego) oraz smyczkę do przenoszenia tejże i odbija na czytniku - wyjście służbowe (spotkanie z klientem, kontrahentem) - kod 1, wyjście na lunch - kod 2, wyjście na sikanie tudzież to drugie - kod 3. Wspaniale!
Pytam dziś naszą Agatę, szefową kadr - "Chyba ten zelektronizowany system bardzo ułatwi ci życie? Nie będziesz już musiała pilnować listy i uzupełniać?".
Agata patrzy na mnie ponuro - "Chyba żartujesz? Będę miała dwa razy tyle roboty! Elektroniczny pomiar elektronicznym pomiarem - on jest dla zarządu, ale lista zostaje! Dla PIP liczy się tylko lista z PODPISEM pracownika! Będę musiała pilnować i tego, i tego".
W naszej firmie, jak świat światem, podpisywaliśmy listę obecności. Szef wymagał, żeby do 9:00 (godzina rozpoczęcia pracy) były wszystkie podpisy osób obecnych. Za osoby nieobecne (choroba, wyjazd służbowy, urlop, macierzyński itp.) szefowa kadr wypełniała listę, wpisując odpowiedni kod (CH, WS, UW, M itp.).
Jako że firma liczy ładne kilkadziesiąt osób, od lutego wprowadzono usprawnienie! Elektroniczny rejestrator czasu pracy! Witamy w XXI wieku! Każdy dostaje swoją, indywidualną, jedyną w swoim rodzaju, personalną kartę ze swoim nazwiskiem i numerkiem (licho wie czego) oraz smyczkę do przenoszenia tejże i odbija na czytniku - wyjście służbowe (spotkanie z klientem, kontrahentem) - kod 1, wyjście na lunch - kod 2, wyjście na sikanie tudzież to drugie - kod 3. Wspaniale!
Pytam dziś naszą Agatę, szefową kadr - "Chyba ten zelektronizowany system bardzo ułatwi ci życie? Nie będziesz już musiała pilnować listy i uzupełniać?".
Agata patrzy na mnie ponuro - "Chyba żartujesz? Będę miała dwa razy tyle roboty! Elektroniczny pomiar elektronicznym pomiarem - on jest dla zarządu, ale lista zostaje! Dla PIP liczy się tylko lista z PODPISEM pracownika! Będę musiała pilnować i tego, i tego".
Nowinki techniczne vs życie
Ocena:
130
(148)
W klasie mojego syna jest dziecko. Nie jedno, oczywiście, ale to jedno jest w szczególnej sytuacji. Pochodzi mianowicie z biednej rodziny. Szczegółów nie znam, bo szkoła nie ujawnia (i bardzo dobrze, jak sądzę), ale wiem, że jest wychowywane przez samotną matkę (samotną z konieczności czy z wyboru? - nie wiem). I nie stać jej na opłacenie żadnej wycieczki dla dziecka.
Dziecko uczy się całkiem nieźle (średnio), zawsze ma odrobione lekcje. Ubrane jest skromnie, ale zawsze czysto i schludnie. Moim zdaniem - nie żadna patologia, zwyczajnie ciężka sytuacja życiowa.
Planowany jest wyjazd na tzw. "zieloną szkołę". Program bogaty, ciekawy, atrakcyjny. Od wielu tygodni dzieciaki ekscytują się jego omawianiem i planowaniem atrakcji. Koszt wyjazdu na 5 dni to 840 zł.
Na zebraniu rodzice jak jeden mąż deklarują udział swych pociech w przedsięwzięciu. Oprócz tej jednej mamy.
Wychowawczyni - znając sytuację - z własnej inicjatywy po cichutku rozpoczyna dyskretną zbiórkę pieniędzy na wyjazd dla tego dziecka. Rada Rodziców, Rada Klasowa, opieka społeczna, która ma pieczę nad tą rodziną (a z którą szkoła ma kontakt) oferują się pokryć po cząstce kosztów. Rodzice innych dzieci z klasy, powiadomieni drogą telefoniczną o sytuacji, składają się dobrowolnie po 5-10 zł (kto tam ile może) na ten cel. Żeby tylko dziecko pojechało.
Brakuje 200 zł. Tę sumę oferował się pokryć w całości jeden z ojców, lepiej zarabiający.
Kwota zebrana! Dziecko pojedzie z innymi, radość!
Ale...
Po informacji, że przeszkoda finansowa, stojąca na wyjeździe jej dziecka, przestała istnieć, mama stanowczo odmówiła. Ona jest biedna, ale dumna! Nie weźmie jałmużny! Skoro ona nie może pozwolić sobie na wyjazd dziecka - to dziecko nie jedzie i już. Jałmużny nie przyjmie. Nie i już. Rozpacz dziecka i jego poczucie "bycia gorszym" się nie liczy. Liczy się tylko duma "że nie wezmę”.
Czy duma jest ważniejsza, niż dobro i radość dziecka? Czy to dziecko zrozumie, że nie jedzie, bo nie wolno "żebrać"? Przecież nikt tu nie żebrał, zwyczajna prośba o pomoc dla kogoś, kto akurat jest w gorszej sytuacji życiowej i odzew ludzi dobrej woli. Przecież nikt za tę oferowaną przez siebie kwotę nie oczekuje tablicy pamiątkowej ani wymienienia z nazwiska na "Liście Darczyńców na Rzecz Wyjazdu Pawełka/Zosi z 4b na Zieloną Szkołę" wywieszonej na tablicy w holu szkoły!
Jakie jest Wasze zdanie?
Dziecko uczy się całkiem nieźle (średnio), zawsze ma odrobione lekcje. Ubrane jest skromnie, ale zawsze czysto i schludnie. Moim zdaniem - nie żadna patologia, zwyczajnie ciężka sytuacja życiowa.
Planowany jest wyjazd na tzw. "zieloną szkołę". Program bogaty, ciekawy, atrakcyjny. Od wielu tygodni dzieciaki ekscytują się jego omawianiem i planowaniem atrakcji. Koszt wyjazdu na 5 dni to 840 zł.
Na zebraniu rodzice jak jeden mąż deklarują udział swych pociech w przedsięwzięciu. Oprócz tej jednej mamy.
Wychowawczyni - znając sytuację - z własnej inicjatywy po cichutku rozpoczyna dyskretną zbiórkę pieniędzy na wyjazd dla tego dziecka. Rada Rodziców, Rada Klasowa, opieka społeczna, która ma pieczę nad tą rodziną (a z którą szkoła ma kontakt) oferują się pokryć po cząstce kosztów. Rodzice innych dzieci z klasy, powiadomieni drogą telefoniczną o sytuacji, składają się dobrowolnie po 5-10 zł (kto tam ile może) na ten cel. Żeby tylko dziecko pojechało.
Brakuje 200 zł. Tę sumę oferował się pokryć w całości jeden z ojców, lepiej zarabiający.
Kwota zebrana! Dziecko pojedzie z innymi, radość!
Ale...
Po informacji, że przeszkoda finansowa, stojąca na wyjeździe jej dziecka, przestała istnieć, mama stanowczo odmówiła. Ona jest biedna, ale dumna! Nie weźmie jałmużny! Skoro ona nie może pozwolić sobie na wyjazd dziecka - to dziecko nie jedzie i już. Jałmużny nie przyjmie. Nie i już. Rozpacz dziecka i jego poczucie "bycia gorszym" się nie liczy. Liczy się tylko duma "że nie wezmę”.
Czy duma jest ważniejsza, niż dobro i radość dziecka? Czy to dziecko zrozumie, że nie jedzie, bo nie wolno "żebrać"? Przecież nikt tu nie żebrał, zwyczajna prośba o pomoc dla kogoś, kto akurat jest w gorszej sytuacji życiowej i odzew ludzi dobrej woli. Przecież nikt za tę oferowaną przez siebie kwotę nie oczekuje tablicy pamiątkowej ani wymienienia z nazwiska na "Liście Darczyńców na Rzecz Wyjazdu Pawełka/Zosi z 4b na Zieloną Szkołę" wywieszonej na tablicy w holu szkoły!
Jakie jest Wasze zdanie?
duma i uprzedzenie?
Ocena:
84
(152)
Black Friday!
Szaleństwo wyprzedaży, obniżki cen! Okazje! Kupujcie, kupujcie, kupujcie, następna taka okazja za rok!
No...
1. Mój szef chce kupić córce pod choinkę telefon Samsung Galaxy J7 2017. Szuka okazji, śledzi ceny na różnych portalach itp. Przed BF (Black Friday), cena telefonu w wybranym markecie 1199 zł. W BF PRZECENA!!!! Przekreślona cena 1299 i wielkimi literami OBNIŻONA cena 1199!!! Hurraaa!!! Rzucajmy się!
2. Moi rodzice zapragnęli malutkiego ekspresu parzącego kawę z kapsułek, najprostszego i najtańszego. Jest! W promocji BF kosztuje to cudeńko 218 zł. Traf chciał, że w tamten weekend nie znalazłam czasu, aby podjechać do Media Markt i go kupić. Pojechałam w kolejny weekend (2.12). Cena przy towarze: 218 zł. Cena wybita na kasie: 199 zł.
:)
Szaleństwo wyprzedaży, obniżki cen! Okazje! Kupujcie, kupujcie, kupujcie, następna taka okazja za rok!
No...
1. Mój szef chce kupić córce pod choinkę telefon Samsung Galaxy J7 2017. Szuka okazji, śledzi ceny na różnych portalach itp. Przed BF (Black Friday), cena telefonu w wybranym markecie 1199 zł. W BF PRZECENA!!!! Przekreślona cena 1299 i wielkimi literami OBNIŻONA cena 1199!!! Hurraaa!!! Rzucajmy się!
2. Moi rodzice zapragnęli malutkiego ekspresu parzącego kawę z kapsułek, najprostszego i najtańszego. Jest! W promocji BF kosztuje to cudeńko 218 zł. Traf chciał, że w tamten weekend nie znalazłam czasu, aby podjechać do Media Markt i go kupić. Pojechałam w kolejny weekend (2.12). Cena przy towarze: 218 zł. Cena wybita na kasie: 199 zł.
:)
przeceny BF
Ocena:
115
(129)
Zastanawiam się...
Zastanawiam się i postanowiłam spytać Was, co Wy o tym myślicie.
Ostatnio było trochę historii na temat życia pewnych ludzi na koszt Państwa (czyli podatników). Chciałam dorzucić jeszcze jedną – dość symboliczną.
Alina miała 18 lat, gdy urodziła synka. Była w klasie maturalnej. Maturę zdała, można powiedzieć, z synkiem „przy piersi”. Po maturze zrobiła sobie rok przerwy w nauce z uwagi na dziecko. Utrzymywali ją rodzice, którzy rozwiedli się dosłownie chwilę przed jej porodem – mama, z którą mieszkała i która pomagała jej w opiece nad synkiem i tata, który płacił jej alimenty – do jej rąk, z uwagi na jej pełnoletność. Nie było sprawy sądowej o alimenty – dla ojca było rzeczą oczywistą, że ma obowiązek pomagać swojej córce, dopóki ona się uczy. Uwzględnił roczną przerwę w edukacji – sytuacja była taka a nie inna – i zadeklarował kwotę 500 zł miesięcznie pod warunkiem, że córka po roku przerwy podejmie edukację na stopniu wyższym.
Ojciec synka Alinki okazał się „niebieskim ptakiem”, zatem po przeprowadzeniu stosownych procedur sądowo-administracyjnych, Alina uzyskała alimenty na synka z Funduszu Alimentacyjnego w kwocie 500 zł (to chyba kwota maksymalna, jaką można uzyskać w takiej sytuacji).
Miała zatem dochód w wysokości 1000 zł – na siebie i dziecko – oraz utrzymanie u mamy.
Po roku Alinka dotrzymała słowa danego swemu ojcu i zapisała się na studia. Niewymagający, mało popularny kierunek. Wystarczyło bywać od czasu do czasu na zajęciach i mieć minimum wiedzy, żeby je ukończyć.
Gdzieś około 4 roku jej studiów wszedł w życie program 500+. Nasza Alina zatem – z uwagi na fakt bycia samotną, studiująca matką – załapała się na niego i jej dochód wyniósł już do 1500 zł miesięcznie.
Alina skończyła studia i obroniła pracę magisterską. Miała wówczas 26 lat. Z tej okazji otrzymała od swego ojca prezent – 2000 zł (jednorazowo). Jednocześnie jednak ojciec uznał, że nie jest już zobowiązany do płacenia alimentów, ponieważ córka zakończyła edukację. Zadeklarował jednak, że dopóki nie znajdzie ona pracy – będzie wciąż dawał jej pieniądze – 300 zł miesięcznie.
Przechodzę do clou piekielności – Minął rok od czasu ukończenia studiów. Alina ma teraz 27 lat. Mieszka w dość dużym mieście, gdzie nie ma żadnych problemów z uzyskaniem zatrudnienia – pod warunkiem jednakże, że ktoś chce pracować. Nie znam zupełnie przepisów, rządzących wypłatą z Funduszu Alimentacyjnego oraz zasiłkiem 500+ na pierwsze dziecko (bo nigdy mnie to nie dotyczyło), ale Alina twierdzi, że gdyby podjęła pracę na etat za minimalną 2000 brutto – zostałaby obu tych świadczeń pozbawiona.
Nasza mądrala zatem wykoncypowała sobie, że .... nie opłaca jej się pracować! Bo tak: praca (nie w jej zawodzie, ale taka, którą mogłaby bez kłopotów wykonywać) na etat za minimalną krajową da jej dochód w wysokości 1459,48 zł netto (2000 zł brutto ). Ponieważ jej dochód w chwili obecnej to 1300 zł - 500zł z Funduszu Alimentacyjnego + 500 zł z programu 500+ oraz 300 zł od ojca, Alinka osądziła, że za 159,48 zł (tyle wyniosłaby różnica pomiędzy zasiłkami a płacą) nie opłaca jej się rano wstawać z łóżka!
Rozmawiałam z nią kilka dni temu. Pytałam, czy patrzy tylko na pieniądze. Czy nie ma dla niej żadnego znaczenia nabycie doświadczenia zawodowego, którego kompletnie nie ma? A co z przyszłą emeryturą? Przecież wszystkie te świadczenia, które otrzymuje, są tylko czasowe (zwłaszcza pomoc finansowa od ojca). Czy nie jest to warte poświęcenia wygody życia na zasiłkach?
Do Aliny nie dociera. Ona liczy pieniądze – tu i teraz. Ma pieniądze darmo, bez wysiłku – a zostanie jej to odebrane, gdyby poszła do pracy.
Jakie jest Wasze zdanie?
Zastanawiam się i postanowiłam spytać Was, co Wy o tym myślicie.
Ostatnio było trochę historii na temat życia pewnych ludzi na koszt Państwa (czyli podatników). Chciałam dorzucić jeszcze jedną – dość symboliczną.
Alina miała 18 lat, gdy urodziła synka. Była w klasie maturalnej. Maturę zdała, można powiedzieć, z synkiem „przy piersi”. Po maturze zrobiła sobie rok przerwy w nauce z uwagi na dziecko. Utrzymywali ją rodzice, którzy rozwiedli się dosłownie chwilę przed jej porodem – mama, z którą mieszkała i która pomagała jej w opiece nad synkiem i tata, który płacił jej alimenty – do jej rąk, z uwagi na jej pełnoletność. Nie było sprawy sądowej o alimenty – dla ojca było rzeczą oczywistą, że ma obowiązek pomagać swojej córce, dopóki ona się uczy. Uwzględnił roczną przerwę w edukacji – sytuacja była taka a nie inna – i zadeklarował kwotę 500 zł miesięcznie pod warunkiem, że córka po roku przerwy podejmie edukację na stopniu wyższym.
Ojciec synka Alinki okazał się „niebieskim ptakiem”, zatem po przeprowadzeniu stosownych procedur sądowo-administracyjnych, Alina uzyskała alimenty na synka z Funduszu Alimentacyjnego w kwocie 500 zł (to chyba kwota maksymalna, jaką można uzyskać w takiej sytuacji).
Miała zatem dochód w wysokości 1000 zł – na siebie i dziecko – oraz utrzymanie u mamy.
Po roku Alinka dotrzymała słowa danego swemu ojcu i zapisała się na studia. Niewymagający, mało popularny kierunek. Wystarczyło bywać od czasu do czasu na zajęciach i mieć minimum wiedzy, żeby je ukończyć.
Gdzieś około 4 roku jej studiów wszedł w życie program 500+. Nasza Alina zatem – z uwagi na fakt bycia samotną, studiująca matką – załapała się na niego i jej dochód wyniósł już do 1500 zł miesięcznie.
Alina skończyła studia i obroniła pracę magisterską. Miała wówczas 26 lat. Z tej okazji otrzymała od swego ojca prezent – 2000 zł (jednorazowo). Jednocześnie jednak ojciec uznał, że nie jest już zobowiązany do płacenia alimentów, ponieważ córka zakończyła edukację. Zadeklarował jednak, że dopóki nie znajdzie ona pracy – będzie wciąż dawał jej pieniądze – 300 zł miesięcznie.
Przechodzę do clou piekielności – Minął rok od czasu ukończenia studiów. Alina ma teraz 27 lat. Mieszka w dość dużym mieście, gdzie nie ma żadnych problemów z uzyskaniem zatrudnienia – pod warunkiem jednakże, że ktoś chce pracować. Nie znam zupełnie przepisów, rządzących wypłatą z Funduszu Alimentacyjnego oraz zasiłkiem 500+ na pierwsze dziecko (bo nigdy mnie to nie dotyczyło), ale Alina twierdzi, że gdyby podjęła pracę na etat za minimalną 2000 brutto – zostałaby obu tych świadczeń pozbawiona.
Nasza mądrala zatem wykoncypowała sobie, że .... nie opłaca jej się pracować! Bo tak: praca (nie w jej zawodzie, ale taka, którą mogłaby bez kłopotów wykonywać) na etat za minimalną krajową da jej dochód w wysokości 1459,48 zł netto (2000 zł brutto ). Ponieważ jej dochód w chwili obecnej to 1300 zł - 500zł z Funduszu Alimentacyjnego + 500 zł z programu 500+ oraz 300 zł od ojca, Alinka osądziła, że za 159,48 zł (tyle wyniosłaby różnica pomiędzy zasiłkami a płacą) nie opłaca jej się rano wstawać z łóżka!
Rozmawiałam z nią kilka dni temu. Pytałam, czy patrzy tylko na pieniądze. Czy nie ma dla niej żadnego znaczenia nabycie doświadczenia zawodowego, którego kompletnie nie ma? A co z przyszłą emeryturą? Przecież wszystkie te świadczenia, które otrzymuje, są tylko czasowe (zwłaszcza pomoc finansowa od ojca). Czy nie jest to warte poświęcenia wygody życia na zasiłkach?
Do Aliny nie dociera. Ona liczy pieniądze – tu i teraz. Ma pieniądze darmo, bez wysiłku – a zostanie jej to odebrane, gdyby poszła do pracy.
Jakie jest Wasze zdanie?
Życie na zasiłkach
Ocena:
183
(219)
Chcę Wam dziś opowiedzieć historię o ludziach – ani dobrych, ani złych. Każda z opisanych postaci ma swoje dobre i złe cechy. Niektórzy sami sobie byli winni, inni sami doprowadzili do tego, co ich spotkało, niektórzy mieli siłę przeciwstawić się losowi a jeszcze inni – zmienili bieg wydarzeń. Jak to w życiu. Kto wygrał, kto przegrał? Nie znajdziecie w mojej opowieści aniołów i diabłów – tylko zwykłych ludzi, z ich siłą i słabością. Będzie to opowieść o piekielnej sile stereotypów i uprzedzeń – tak silnych, że nie ma na nie wpływu nawet rzeczywistość. To będzie "ludzka komedia".
Historia ta ma korzenie w latach 80-tych ubiegłego wieku.
Po tragicznej śmierci córki i zięcia w wypadku samochodowym, Babcia zdecydowała się wziąć do siebie i wychować dwóch osieroconych wnuczków – 10-letniego Roberta i 2-letniego Maćka. Babcia była osobą bardzo wierzącą, mocno konserwatywną, przestrzegającą przykazań i związaną z kościołem. W takim też duchu wychowywała obu swoich małych wnuczków.
Chłopcy rośli, dorastali i z biegiem czasu uwydatniały się również różnice w ich charakterach i osobowościach.
Starszy - Robert - wyrastał na podobieństwo Babci. Był bardzo konserwatywny, głęboko wierzący, ale przy tym dość apodyktyczny, wierzący, że jego racja jest jedyna i najważniejsza. Najwyższą dla niego wartością była rodzina – ale tylko rodzina stworzona na jego zasadach. Skończył studia, zdobył dyplom inżyniera i uzyskał zatrudnienie – bardzo dobrze płatną, ale ciężką fizycznie pracę. Ożenił się z Joanną – zahukaną, skromną dziewczyną z wielodzietnej rodziny. Joanna wyznawała podobne, co mąż, wartości i z radością podporządkowała mu się bez reszty. Po roku przyszedł na świat ich pierwszy syn.
Maciek był inny – od najmłodszych lat jego charakter był chwiejny i miał skłonności do ulegania wpływom – niestety, zwłaszcza złym. Dopóki pilnowali go Babcia i brat – Maciek uczył się i zdobywał wykształcenie. Bardziej lub mniej chętnie. Siła osobowości Roberta była na tyle duża, że młodszy brat – póki co – podporządkowywał mu się i dzięki temu udało mu się skończyć dość dobry kierunek studiów – również uzyskał dyplom inżyniera, aczkolwiek w innej specjalizacji, niż brat. Gdy Maciek zaczął zarabiać – wpływ brata i Babci wyraźnie osłabł. Maciek imał się różnych zajęć, pracował też zagranicą, zarabiając naprawdę dobre pieniądze. Ale nie odłożył nic. Wszystko szło na bieżące „hulanie”.
Minęło kilka lat.
Joanna urodziła kolejne dziecko - córkę.
Maciek nadal prowadził rozrywkowy tryb życia, pijąc coraz więcej i mając coraz więcej „kolegów”. Właśnie staczał się po równi pochyłej, gdy na drodze jego życia stanęła Marzena.
Marzena była silna. Wyciągnęła Maćka za uszy z kolegów, długów, hulanek. Zawróciła go w pół drogi do alkoholizmu. Zdawała się być kobietą jego życia.
Marzena miała jednak trzy cechy, które z marszu dyskwalifikowały ją w oczach rodziny Maćka. Była sporo od niego starsza, była – o zgrozo! – rozwódką i – o zgrozo! zgrozo! - samotnie wychowywała nastoletniego syna z pierwszego małżeństwa! Babcia i Robert wkroczyli do akcji. Nie liczyło się zawrócenie Maćka ze złej drogi, ani to, że ustatkował się i robił wszystko, żeby zbudować z Marzeną rodzinę. Niechby pił, hulał, grał! To zło, ale... nagle okazało się, że to mniejsze zło niż rozwódka! Niesakramentalny związek! – co to, to nie! Grzech i rozpasanie!
Maciek postanowił zawalczyć o swoje szczęście. Okazało się, że miał jednak jakiś charakter – kilka miesięcy później Marzena, stojąc na stopniach Urzędu Stanu Cywilnego – z mocno zaokrąglonym brzuszkiem – patrzyła roziskrzonym wzrokiem na nowiutką obrączkę błyszczącą na jej palcu. Cztery miesiące później – Marzena i Maciek całowali rączki świeżo narodzonej Julitki.
Marzena była mądrą kobietą. Po pierwszej euforii męża, spowodowanej ślubem i narodzinami Julitki, widziała jak na dłoni, jak bardzo Maciek cierpi z powodu odrzucenia przez Babcię i brata. Jej taktowne zabiegi – o tyle trudniejsze, że ona i Joanna za sobą od początku nie przepadały – sprawiły, że relacje pomiędzy braćmi zostały na nowo nawiązane. Oficjalne i nieśmiałe, ale jednak.
Z Babcią było trudniej. Ale w końcu - Babcia bardzo kochała swoich wnuków - obu wnuków. Babcia szczęśliwie przeprowadziła jakiś skomplikowany proces myślowy, na skutek którego wyszło jej, że jej młodszy wnuk jest niewinną ofiarą szatańskiej przebiegłości. Stopniała wobec wnuka – jako ofiary. Zaczęła znów tolerować jego obecność, ale wobec Marzeny jednak pozostała nieprzejednana. W końcu to ona zwiodła na manowce jej bezbronnego chłopca!
Minęło kilka lat.
Jak to w życiu bywa, ludzie się starzeją (z wyjątkiem niektórych prezenterów i aktorów). Babcia stawała się coraz bardziej niedołężna, słaba, mniej samodzielna. Obaj wnukowie pomagali, jak mogli – robili zakupy, drobne naprawy. Pomagała także Joanna – gotowała, sprzątała, prasowała. Marzena bardzo chciała pomóc – jednak Babcia nie chciała jej widzieć na oczy.
Nadszedł w końcu czas, gdy Babcia fizycznie zaniemogła całkowicie. Potrzebna była jej całodobowa opieka. Oddanie Babci do domu opieki społecznej nie było brane pod uwagę. Wnukowie zostali wychowani w kulcie rodziny. Taka mentalność. Oddanie Babci do domu opieki obaj potraktowaliby niemal jak zabójstwo. Obie rodziny chciały babcię zabrać do siebie, jednak to Robert – jako najstarszy – zadecydował. Babcia zamieszka z jego rodziną. Joanna była wówczas w końcówce trzeciej ciąży. Miała dwoje małych dzieci, teraz doszła jej jeszcze niedołężna babcia, która wymagała karmienia, mycia, przewijania itp. Robert pracował bardzo ciężko, zarabiając na wszystko (Joanna nie pracowała zawodowo).
Joanna wytrzymała pół roku. Robert pracował ciężko po 12 godzin dziennie, aby zapewnić byt swojej rodzinie. Po pracy, wykończony śmiertelnie, chciał tylko dostać coś do zjedzenia i odpocząć. Joanna – opiekując się dwójką przedszkolaków, noworodkiem i niedołężną Babcią – prowadząc dom, robiąc zakupy, gotując, sprzątając, piorąc, zmieniając pampersy i mając na głowie milion rzeczy – stawała się coraz bardziej sfrustrowana. Pomiędzy małżonkami zaczęło dochodzić do awantur. Dostawało się też Maćkowi, który – w miarę swoich możliwości, dzieląc czas na pracę, swoją rodzinę i Babcię – starał się jak najczęściej wpadać, aby odciążyć bratową. Frustracja Joanny sięgnęła szczytu. Robert ustąpił, gdy zdesperowana Joanna zagroziła odejściem. Rozwód nie mieścił się w jego kategoriach światopoglądowych.
Sytuacja mieszkaniowa na ową chwilę przedstawiała się następująco: Babcia miała duże, trzypokojowe, własnościowe mieszkanie, pod jej nieobecność stojące pustką. Robert wziął na kredyt duże, czteropokojowe, wygodne mieszkanie dla swojej rodziny i spłacał kredyt, sam utrzymując wszystko. Maciek, Marzena z dwójką dzieci mieszkali w jej malutkiej klitce (1,5 pokoju), która przypadła jej po rozwodzie.
Na wieść, że ma się przenieść do Maćka i Marzeny, Babcia wpadła w stan przedzawałowy! Do tego domu grzechu ona nie pójdzie! Ona woli umrzeć na ulicy! Porzućcie ją pod płotem, ona umrze, ale do domu rozwiedzionej nie pójdzie! Prędzej do domu mordercy, gwałciciela, złodzieja, ale nie rozwodnika!! Bez ślubu kościelnego żyją!!!
Patową sytuację rozwiązał Robert – zadecydował, że Maciek z rodziną wprowadzą się do dużego mieszkania Babci i tam będą się nią opiekować. O dziwo, Babcia takie rozwiązanie zaakceptowała. Nie będzie mieszkać w domu grzechu, będzie mieszkać we własnym. I zgadnijcie, proszę, kto opiekował się Babcią do śmierci? Kto ją karmił, mył, przewijał, podawał leki itp? Tak. Zgadliście. Robiła to znienawidzona, pogardzana Marzena. Nigdy się nie poskarżyła. Ani mężowi, ani nikomu. Może sama sobie, ale tego nie wie nikt. Odrzucona przez rodzinę cierpliwie spełniała swoją powinność, aż Starsza Pani - 89-letnia - zamknęła oczy na wieki.
Happy endu nie ma. Pozostała kość niezgody - duże, własnościowe mieszkanie Babci. Naturalną rzeczy koleją, powinno być podzielone na pół – na obu wnuków. Nie ma innej rodziny. Jednak Robert uważa, że mieszkanie należy się tyko jemu - bo to on żyje w zgodzie z nauką Babci i Kościoła! Ma ślub kościelny z Joanną i mają troje "po bożemu spłodzonych dzieci". Maciek żyje bez ślubu kościelnego, z pasierbem i małą Julitką zrodzoną w grzechu! Cóż z tego, że Marzena przez ostatnie lata opiekowała się Babcią! Nie można mieszkania dzielić na pół! Ono należy się tylko tym, którzy żyją po katolicku!!!
Robert wyrzucił Maćka i jego rodzinę z mieszkania po Babci. Joanna dzielnie sekunduje mężowi. Maciek nie ma tyle siły, aby wstąpić na drogę sądową przeciwko jedynemu bratu – jedynemu krewnemu, jaki mu pozostał. Marzena zaciska zęby. Wie, jak wielki jest wpływ rodziny na jej męża. Wychowanie wdrukowuje się nam na płytę główną. Cokolwiek się stanie – korzenie pozostają.
I to jest już koniec mojej historii. Dziękuję tym, którzy ją przeczytali.
Historia ta ma korzenie w latach 80-tych ubiegłego wieku.
Po tragicznej śmierci córki i zięcia w wypadku samochodowym, Babcia zdecydowała się wziąć do siebie i wychować dwóch osieroconych wnuczków – 10-letniego Roberta i 2-letniego Maćka. Babcia była osobą bardzo wierzącą, mocno konserwatywną, przestrzegającą przykazań i związaną z kościołem. W takim też duchu wychowywała obu swoich małych wnuczków.
Chłopcy rośli, dorastali i z biegiem czasu uwydatniały się również różnice w ich charakterach i osobowościach.
Starszy - Robert - wyrastał na podobieństwo Babci. Był bardzo konserwatywny, głęboko wierzący, ale przy tym dość apodyktyczny, wierzący, że jego racja jest jedyna i najważniejsza. Najwyższą dla niego wartością była rodzina – ale tylko rodzina stworzona na jego zasadach. Skończył studia, zdobył dyplom inżyniera i uzyskał zatrudnienie – bardzo dobrze płatną, ale ciężką fizycznie pracę. Ożenił się z Joanną – zahukaną, skromną dziewczyną z wielodzietnej rodziny. Joanna wyznawała podobne, co mąż, wartości i z radością podporządkowała mu się bez reszty. Po roku przyszedł na świat ich pierwszy syn.
Maciek był inny – od najmłodszych lat jego charakter był chwiejny i miał skłonności do ulegania wpływom – niestety, zwłaszcza złym. Dopóki pilnowali go Babcia i brat – Maciek uczył się i zdobywał wykształcenie. Bardziej lub mniej chętnie. Siła osobowości Roberta była na tyle duża, że młodszy brat – póki co – podporządkowywał mu się i dzięki temu udało mu się skończyć dość dobry kierunek studiów – również uzyskał dyplom inżyniera, aczkolwiek w innej specjalizacji, niż brat. Gdy Maciek zaczął zarabiać – wpływ brata i Babci wyraźnie osłabł. Maciek imał się różnych zajęć, pracował też zagranicą, zarabiając naprawdę dobre pieniądze. Ale nie odłożył nic. Wszystko szło na bieżące „hulanie”.
Minęło kilka lat.
Joanna urodziła kolejne dziecko - córkę.
Maciek nadal prowadził rozrywkowy tryb życia, pijąc coraz więcej i mając coraz więcej „kolegów”. Właśnie staczał się po równi pochyłej, gdy na drodze jego życia stanęła Marzena.
Marzena była silna. Wyciągnęła Maćka za uszy z kolegów, długów, hulanek. Zawróciła go w pół drogi do alkoholizmu. Zdawała się być kobietą jego życia.
Marzena miała jednak trzy cechy, które z marszu dyskwalifikowały ją w oczach rodziny Maćka. Była sporo od niego starsza, była – o zgrozo! – rozwódką i – o zgrozo! zgrozo! - samotnie wychowywała nastoletniego syna z pierwszego małżeństwa! Babcia i Robert wkroczyli do akcji. Nie liczyło się zawrócenie Maćka ze złej drogi, ani to, że ustatkował się i robił wszystko, żeby zbudować z Marzeną rodzinę. Niechby pił, hulał, grał! To zło, ale... nagle okazało się, że to mniejsze zło niż rozwódka! Niesakramentalny związek! – co to, to nie! Grzech i rozpasanie!
Maciek postanowił zawalczyć o swoje szczęście. Okazało się, że miał jednak jakiś charakter – kilka miesięcy później Marzena, stojąc na stopniach Urzędu Stanu Cywilnego – z mocno zaokrąglonym brzuszkiem – patrzyła roziskrzonym wzrokiem na nowiutką obrączkę błyszczącą na jej palcu. Cztery miesiące później – Marzena i Maciek całowali rączki świeżo narodzonej Julitki.
Marzena była mądrą kobietą. Po pierwszej euforii męża, spowodowanej ślubem i narodzinami Julitki, widziała jak na dłoni, jak bardzo Maciek cierpi z powodu odrzucenia przez Babcię i brata. Jej taktowne zabiegi – o tyle trudniejsze, że ona i Joanna za sobą od początku nie przepadały – sprawiły, że relacje pomiędzy braćmi zostały na nowo nawiązane. Oficjalne i nieśmiałe, ale jednak.
Z Babcią było trudniej. Ale w końcu - Babcia bardzo kochała swoich wnuków - obu wnuków. Babcia szczęśliwie przeprowadziła jakiś skomplikowany proces myślowy, na skutek którego wyszło jej, że jej młodszy wnuk jest niewinną ofiarą szatańskiej przebiegłości. Stopniała wobec wnuka – jako ofiary. Zaczęła znów tolerować jego obecność, ale wobec Marzeny jednak pozostała nieprzejednana. W końcu to ona zwiodła na manowce jej bezbronnego chłopca!
Minęło kilka lat.
Jak to w życiu bywa, ludzie się starzeją (z wyjątkiem niektórych prezenterów i aktorów). Babcia stawała się coraz bardziej niedołężna, słaba, mniej samodzielna. Obaj wnukowie pomagali, jak mogli – robili zakupy, drobne naprawy. Pomagała także Joanna – gotowała, sprzątała, prasowała. Marzena bardzo chciała pomóc – jednak Babcia nie chciała jej widzieć na oczy.
Nadszedł w końcu czas, gdy Babcia fizycznie zaniemogła całkowicie. Potrzebna była jej całodobowa opieka. Oddanie Babci do domu opieki społecznej nie było brane pod uwagę. Wnukowie zostali wychowani w kulcie rodziny. Taka mentalność. Oddanie Babci do domu opieki obaj potraktowaliby niemal jak zabójstwo. Obie rodziny chciały babcię zabrać do siebie, jednak to Robert – jako najstarszy – zadecydował. Babcia zamieszka z jego rodziną. Joanna była wówczas w końcówce trzeciej ciąży. Miała dwoje małych dzieci, teraz doszła jej jeszcze niedołężna babcia, która wymagała karmienia, mycia, przewijania itp. Robert pracował bardzo ciężko, zarabiając na wszystko (Joanna nie pracowała zawodowo).
Joanna wytrzymała pół roku. Robert pracował ciężko po 12 godzin dziennie, aby zapewnić byt swojej rodzinie. Po pracy, wykończony śmiertelnie, chciał tylko dostać coś do zjedzenia i odpocząć. Joanna – opiekując się dwójką przedszkolaków, noworodkiem i niedołężną Babcią – prowadząc dom, robiąc zakupy, gotując, sprzątając, piorąc, zmieniając pampersy i mając na głowie milion rzeczy – stawała się coraz bardziej sfrustrowana. Pomiędzy małżonkami zaczęło dochodzić do awantur. Dostawało się też Maćkowi, który – w miarę swoich możliwości, dzieląc czas na pracę, swoją rodzinę i Babcię – starał się jak najczęściej wpadać, aby odciążyć bratową. Frustracja Joanny sięgnęła szczytu. Robert ustąpił, gdy zdesperowana Joanna zagroziła odejściem. Rozwód nie mieścił się w jego kategoriach światopoglądowych.
Sytuacja mieszkaniowa na ową chwilę przedstawiała się następująco: Babcia miała duże, trzypokojowe, własnościowe mieszkanie, pod jej nieobecność stojące pustką. Robert wziął na kredyt duże, czteropokojowe, wygodne mieszkanie dla swojej rodziny i spłacał kredyt, sam utrzymując wszystko. Maciek, Marzena z dwójką dzieci mieszkali w jej malutkiej klitce (1,5 pokoju), która przypadła jej po rozwodzie.
Na wieść, że ma się przenieść do Maćka i Marzeny, Babcia wpadła w stan przedzawałowy! Do tego domu grzechu ona nie pójdzie! Ona woli umrzeć na ulicy! Porzućcie ją pod płotem, ona umrze, ale do domu rozwiedzionej nie pójdzie! Prędzej do domu mordercy, gwałciciela, złodzieja, ale nie rozwodnika!! Bez ślubu kościelnego żyją!!!
Patową sytuację rozwiązał Robert – zadecydował, że Maciek z rodziną wprowadzą się do dużego mieszkania Babci i tam będą się nią opiekować. O dziwo, Babcia takie rozwiązanie zaakceptowała. Nie będzie mieszkać w domu grzechu, będzie mieszkać we własnym. I zgadnijcie, proszę, kto opiekował się Babcią do śmierci? Kto ją karmił, mył, przewijał, podawał leki itp? Tak. Zgadliście. Robiła to znienawidzona, pogardzana Marzena. Nigdy się nie poskarżyła. Ani mężowi, ani nikomu. Może sama sobie, ale tego nie wie nikt. Odrzucona przez rodzinę cierpliwie spełniała swoją powinność, aż Starsza Pani - 89-letnia - zamknęła oczy na wieki.
Happy endu nie ma. Pozostała kość niezgody - duże, własnościowe mieszkanie Babci. Naturalną rzeczy koleją, powinno być podzielone na pół – na obu wnuków. Nie ma innej rodziny. Jednak Robert uważa, że mieszkanie należy się tyko jemu - bo to on żyje w zgodzie z nauką Babci i Kościoła! Ma ślub kościelny z Joanną i mają troje "po bożemu spłodzonych dzieci". Maciek żyje bez ślubu kościelnego, z pasierbem i małą Julitką zrodzoną w grzechu! Cóż z tego, że Marzena przez ostatnie lata opiekowała się Babcią! Nie można mieszkania dzielić na pół! Ono należy się tylko tym, którzy żyją po katolicku!!!
Robert wyrzucił Maćka i jego rodzinę z mieszkania po Babci. Joanna dzielnie sekunduje mężowi. Maciek nie ma tyle siły, aby wstąpić na drogę sądową przeciwko jedynemu bratu – jedynemu krewnemu, jaki mu pozostał. Marzena zaciska zęby. Wie, jak wielki jest wpływ rodziny na jej męża. Wychowanie wdrukowuje się nam na płytę główną. Cokolwiek się stanie – korzenie pozostają.
I to jest już koniec mojej historii. Dziękuję tym, którzy ją przeczytali.
Katolicka rodzina
Ocena:
253
(367)
Warszawska Starówka.
Plac Krasińskich, siedziba Sądu Najwyższego, Sądu Apelacyjnego, Plac Zamkowy, Pałac Namiestnikowski, Plac Piłsudskiego.
Mieszkania w tej lokalizacji osiągają horrendalne ceny. Są zapewne nietypowe – bardzo przestronne, bardzo wysokie, no i lokalizacja „prestiżowa”.
Nie kupiłabym tu mieszkania, choćby mi dopłacali. Ale – niestety – pracuję tu. I muszę tu dojechać do pracy i wyjechać po pracy do domu.
1. Miesięcznice smoleńskie + kontrmiesięcznice.
Plac zamkowy miesiąc w miesiąc tego samego dnia zamknięty i otoczony kordonem Policji. Manifestują ci i tamci. Szarzy ludzie muszą do pracy dojechać i z pracy wrócić. Autobusy kierowane na linie zastępcze, jadą objazdami. Linie autobusowe, normalnie jadące innymi trasami, pokrywają się, robi się korek. Tam jest ciasna zabudowa. Spóźniamy się. Szef toleruje bardzo wiele, ale nie toleruje spóźnień.
2. Wizyta Prezydenta USA.
Policja wszędzie, pilnują bezpieczeństwa. Do pracy docieramy po uprzednim wylegitymowaniu się i okazaniu dowodu, że tu pracujemy. W eskorcie policji. Spóźniamy się. Szef toleruje bardzo wiele, ale nie toleruje spóźnień.
3. Wizyta Rodziny Królewskiej z Wielkiej Brytanii.
Trasy objazdowe. Jadę do domu dwie godziny, zamiast normalnych 50 minut.
4. 31.07.2017.
Na Placu Krasińskich uroczysty koncert z okazji rocznicy wybuchu Powstania Warszawskiego. Na każdym przystanku i w każdym autobusie informacja, że od 17:00 do 21:00 Plac Krasińskich zamknięty dla ruchu kołowego. Wyprowadzamy zatem nasze samochody z parkingu podziemnego przy Pl. Krasińskich wcześniej. Płacimy za parking w strefie płatnego parkowania, pomimo że płacimy również horrendalną cenę za ten parking podziemny.
5. 01.08.2017 – temperatura powietrza na zewnątrz 37 st.
Ktoś w komentarzach na wp.pl żartuje, że w Polsce cieplej niż pod pachą. Ale tak, cieplej. Nie ma żadnych informacji o zmianach w komunikacji. Zatem nie ma zmian, hura!
ZERO informacji o jakichkolwiek zmianach trasy, ani na przystankach, ani w autobusach. Wsiadamy zatem do autobusu na Pl. Krasińskich. Jedzie własną trasą. Przed przystankiem Uniwersytet, na którym większość z nas się przesiada – blokada policyjna. Zamknięte Krakowskie Przedmieście. W poprzek jezdni stoi rajdowóz, pan policjant kieruje w prawo – w stronę Pl. Piłsudskiego. Autobus przebija się z trudem przez okolice Pl. Piłsudskiego. Potem jedzie jakimiś małymi uliczkami, korki potworne. Zgubiłam się w tych uliczkach.
Do domu docieram normalnie w 50 min. Dziś dotarłam po dwóch godzinach i 15 minutach, niemal umarła z upału.
6. Nowy Świat i Krakowskie Przedmieście - ulice prowadzące spod siedziby Sejmu pod Pałac Pana Prezydenta.
Notoryczne manifestacje, kontrmanifestacje, pochody, zgrupowania, cokolwiek! Zamknięte na czas przemarszu Pochodu Górników! Rolników! Pielęgniarek! Ratowników! Drwali! Hutników! Hodowców Zwierząt Futerkowych!!!
Zapewne mój głos jest głosem wołającego na puszczy, ale proszę! Proszę, do jasnej cholery!!!!! Dajcie nam, zwykłym szarym Kowalskim, dotrzeć do pracy i z tej pracy wrócić do domu!!!
Plac Krasińskich, siedziba Sądu Najwyższego, Sądu Apelacyjnego, Plac Zamkowy, Pałac Namiestnikowski, Plac Piłsudskiego.
Mieszkania w tej lokalizacji osiągają horrendalne ceny. Są zapewne nietypowe – bardzo przestronne, bardzo wysokie, no i lokalizacja „prestiżowa”.
Nie kupiłabym tu mieszkania, choćby mi dopłacali. Ale – niestety – pracuję tu. I muszę tu dojechać do pracy i wyjechać po pracy do domu.
1. Miesięcznice smoleńskie + kontrmiesięcznice.
Plac zamkowy miesiąc w miesiąc tego samego dnia zamknięty i otoczony kordonem Policji. Manifestują ci i tamci. Szarzy ludzie muszą do pracy dojechać i z pracy wrócić. Autobusy kierowane na linie zastępcze, jadą objazdami. Linie autobusowe, normalnie jadące innymi trasami, pokrywają się, robi się korek. Tam jest ciasna zabudowa. Spóźniamy się. Szef toleruje bardzo wiele, ale nie toleruje spóźnień.
2. Wizyta Prezydenta USA.
Policja wszędzie, pilnują bezpieczeństwa. Do pracy docieramy po uprzednim wylegitymowaniu się i okazaniu dowodu, że tu pracujemy. W eskorcie policji. Spóźniamy się. Szef toleruje bardzo wiele, ale nie toleruje spóźnień.
3. Wizyta Rodziny Królewskiej z Wielkiej Brytanii.
Trasy objazdowe. Jadę do domu dwie godziny, zamiast normalnych 50 minut.
4. 31.07.2017.
Na Placu Krasińskich uroczysty koncert z okazji rocznicy wybuchu Powstania Warszawskiego. Na każdym przystanku i w każdym autobusie informacja, że od 17:00 do 21:00 Plac Krasińskich zamknięty dla ruchu kołowego. Wyprowadzamy zatem nasze samochody z parkingu podziemnego przy Pl. Krasińskich wcześniej. Płacimy za parking w strefie płatnego parkowania, pomimo że płacimy również horrendalną cenę za ten parking podziemny.
5. 01.08.2017 – temperatura powietrza na zewnątrz 37 st.
Ktoś w komentarzach na wp.pl żartuje, że w Polsce cieplej niż pod pachą. Ale tak, cieplej. Nie ma żadnych informacji o zmianach w komunikacji. Zatem nie ma zmian, hura!
ZERO informacji o jakichkolwiek zmianach trasy, ani na przystankach, ani w autobusach. Wsiadamy zatem do autobusu na Pl. Krasińskich. Jedzie własną trasą. Przed przystankiem Uniwersytet, na którym większość z nas się przesiada – blokada policyjna. Zamknięte Krakowskie Przedmieście. W poprzek jezdni stoi rajdowóz, pan policjant kieruje w prawo – w stronę Pl. Piłsudskiego. Autobus przebija się z trudem przez okolice Pl. Piłsudskiego. Potem jedzie jakimiś małymi uliczkami, korki potworne. Zgubiłam się w tych uliczkach.
Do domu docieram normalnie w 50 min. Dziś dotarłam po dwóch godzinach i 15 minutach, niemal umarła z upału.
6. Nowy Świat i Krakowskie Przedmieście - ulice prowadzące spod siedziby Sejmu pod Pałac Pana Prezydenta.
Notoryczne manifestacje, kontrmanifestacje, pochody, zgrupowania, cokolwiek! Zamknięte na czas przemarszu Pochodu Górników! Rolników! Pielęgniarek! Ratowników! Drwali! Hutników! Hodowców Zwierząt Futerkowych!!!
Zapewne mój głos jest głosem wołającego na puszczy, ale proszę! Proszę, do jasnej cholery!!!!! Dajcie nam, zwykłym szarym Kowalskim, dotrzeć do pracy i z tej pracy wrócić do domu!!!
Warszawska Starówka
Ocena:
194
(294)
Zabrakło mi papierosów.
Zdarza się to w najlepszej rodzinie, zatem o tej dość późnej porze – 22:30 – skierowałam swe kroki do pobliskiego sklepu z „artykułami pierwszej potrzeby”, czyli do sklepiku pod szyldem „Alkohole 24h”.
Przy wejściu do sklepu minęłam „Sebę i Karynę”. Oboje wyglądali mi na max 15-16 lat. Drobniutcy, szczuplusieńcy, zabiedzeni. Nie wiem, czy w tym sklepie sprawdzają dowody przy zakupie alkoholu (mnie już nie sprawdzają od wielu, wielu lat niestety), być może tak. Jeśli tak, to w/w bohaterowie mają po 18. Nie uwierzę, że więcej.
Chudziutki „Seba” miał na sobie koszulkę tzw. bokserkę, prezentującą jego wątłe mięśnie i spodenki do kolan, spod których wyglądały szczuplutkie, posiniaczone łydki. Do tego markowe adidasy, ale wyglądające na o 3 numery za duże. Siedział na schodkach sklepu, prezentując sobą obraz przygnębiającego smutku.
Chudziutka „Karynka” miała na sobie małą bluzeczkę, odsłaniającą wystające żebra i króciuteńkie spodenki, mające w zamierzeniu odsłaniać pół pośladka. U niej nie odsłaniały, bo pośladki były w zaniku na skutek chudości. Jednak bardzo mocny makijaż i mocno nastroszona fryzura były obecne.
Oboje pili piwo, paląc papierosy.
Najsmutniejsze jest jednak to, że „Karynka” bujała wózek, z którego dobiegało cichutkie kwilenie - była godzina 22:30.
Wiecie co? Żal mi całej trójki...
Zdarza się to w najlepszej rodzinie, zatem o tej dość późnej porze – 22:30 – skierowałam swe kroki do pobliskiego sklepu z „artykułami pierwszej potrzeby”, czyli do sklepiku pod szyldem „Alkohole 24h”.
Przy wejściu do sklepu minęłam „Sebę i Karynę”. Oboje wyglądali mi na max 15-16 lat. Drobniutcy, szczuplusieńcy, zabiedzeni. Nie wiem, czy w tym sklepie sprawdzają dowody przy zakupie alkoholu (mnie już nie sprawdzają od wielu, wielu lat niestety), być może tak. Jeśli tak, to w/w bohaterowie mają po 18. Nie uwierzę, że więcej.
Chudziutki „Seba” miał na sobie koszulkę tzw. bokserkę, prezentującą jego wątłe mięśnie i spodenki do kolan, spod których wyglądały szczuplutkie, posiniaczone łydki. Do tego markowe adidasy, ale wyglądające na o 3 numery za duże. Siedział na schodkach sklepu, prezentując sobą obraz przygnębiającego smutku.
Chudziutka „Karynka” miała na sobie małą bluzeczkę, odsłaniającą wystające żebra i króciuteńkie spodenki, mające w zamierzeniu odsłaniać pół pośladka. U niej nie odsłaniały, bo pośladki były w zaniku na skutek chudości. Jednak bardzo mocny makijaż i mocno nastroszona fryzura były obecne.
Oboje pili piwo, paląc papierosy.
Najsmutniejsze jest jednak to, że „Karynka” bujała wózek, z którego dobiegało cichutkie kwilenie - była godzina 22:30.
Wiecie co? Żal mi całej trójki...
Margines?
Ocena:
185
(225)
Ja wiem i rozumiem. Prawda historyczna.
Ja wiem i rozumiem. Zbrodnia na naszym Narodzie.
Ja wiem i rozumiem. Trzeba pamiętać.
Ja wiem i rozumiem. Tożsamość narodowa.
Ale czemu AŻ TAK???
Jadę wczoraj z synkiem (11 lat) autobusem przez centrum miasta. Oboje zamyśleni, bujamy w swoich obłokach. Obejmuję synka, on się o mnie opiera i sobie jedziemy.
Słyszę nagle przeraźliwe „MAMA!!!!!!”
Podrywam się z siedzenia i podążam wzrokiem za wyciągniętą rączką.
Ulicą idzie demonstracja. Na przedzie transparent z napisem „Wołyń 1943 – PAMIĘTAMY!”.
A potem... Nie wiem, czy umiem to opisać... Plakaty? Zdjęcia? Obrazy?? Realistyczne, jak jasna cholera...
Pierwszy: dzieci powieszone na kolczastym drucie...
Drugi: niemowlę ukrzyżowane na drzwiach...
Trzeci: małe dziecko ... Boże, nie wiem, czy to napiszę... małe dziecko przybite za JĘZYK do stołu.......
Krew, krew, krew.... jest wszędzie i cieknie.....
Synek sypiał sam w swoim pokoju od 4 roku życia. Wczoraj w histerii uparł się spać ze mną. Ja nie spałam w ogóle...
Ja wiem i rozumiem. Zbrodnia na naszym Narodzie.
Ja wiem i rozumiem. Trzeba pamiętać.
Ja wiem i rozumiem. Tożsamość narodowa.
Ale czemu AŻ TAK???
Jadę wczoraj z synkiem (11 lat) autobusem przez centrum miasta. Oboje zamyśleni, bujamy w swoich obłokach. Obejmuję synka, on się o mnie opiera i sobie jedziemy.
Słyszę nagle przeraźliwe „MAMA!!!!!!”
Podrywam się z siedzenia i podążam wzrokiem za wyciągniętą rączką.
Ulicą idzie demonstracja. Na przedzie transparent z napisem „Wołyń 1943 – PAMIĘTAMY!”.
A potem... Nie wiem, czy umiem to opisać... Plakaty? Zdjęcia? Obrazy?? Realistyczne, jak jasna cholera...
Pierwszy: dzieci powieszone na kolczastym drucie...
Drugi: niemowlę ukrzyżowane na drzwiach...
Trzeci: małe dziecko ... Boże, nie wiem, czy to napiszę... małe dziecko przybite za JĘZYK do stołu.......
Krew, krew, krew.... jest wszędzie i cieknie.....
Synek sypiał sam w swoim pokoju od 4 roku życia. Wczoraj w histerii uparł się spać ze mną. Ja nie spałam w ogóle...
Demonstracja
Ocena:
245
(305)