Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

KatzenKratzen

Zamieszcza historie od: 31 marca 2017 - 11:37
Ostatnio: 23 stycznia 2025 - 16:32
O sobie:

Szanuję Cię.
Zatem Ty szanuj mnie, proszę.
Będzie nam łatwiej żyć.
Naprawdę.

  • Historii na głównej: 98 z 107
  • Punktów za historie: 15792
  • Komentarzy: 1381
  • Punktów za komentarze: 9003
 

#78986

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia sprzed dosłownie 15 minut.

O tym, że nadgorliwość jest piekielna!

Poszłam po zakupy. Idę sobie, dochodzę do przejścia dla pieszych i rzutem oka ogarniam sytuację na drodze.

Z prawej pusto. Z lewej jedzie dość szybko auto osobowe a za nim, w tym samym tempie, ciężarowe. Jest rzeczą oczywistą, że samochód ciężarowy jest cięższy, ergo - dłuższa droga hamowania.

Cofam się o krok, żeby pokazać kierowcy osobówki, że rezygnuję ze swojego pierwszeństwa na przejściu, żeby przeleciał, a za nim ciężarówka, bo widzę wyraźnie, że ona nie wyhamuje.

Kierowca osobówki postanawia jednak być dżentelmenem jezdni lub - po prostu - nie spojrzał w lusterko, co za nim jedzie. Gwałtownie hamuje.

Kierowca ciężarówki, widząc wyraźnie, że nie zdoła wyhamować, decyduje się na manewr skrętu w prawo (patrząc od jego strony, od mojej w lewo) i wyhamowuje się dopiero na chodniku obok mnie.

Chwała Bogu, że akurat nikt tym chodnikiem nie szedł.

Ja bym spokojnie poczekała te 10-15 sekund.

Kierowcy

Skomentuj (26) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 202 (230)

#78970

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia Gienka http://piekielni.pl/78962 przypomniała mi moją własną dłuuuugą historię. Dla cierpliwych.

We wczesnych latach 90-tych ubiegłego stulecia pracowałam w niewielkim, polskim oddziale japońskiego koncernu jako sekretarko-asystentko-tłumaczka.

Prezesem i wiceprezesem naszego oddziału było dwóch Japończyków. Firma wynajmowała apartament, w którym obaj panowie egzystowali w pełnej symbiozie.

Stan taki trwał do czasu, gdy wiceprezes zapłonął odwzajemnionym uczuciem do dziewczyny zatrudnionej w księgowości – Aleksandry.

Aleksandra nie pochodziła z naszego miasta, zatem podnajmowała mały pokój w wynajmowanym mieszkaniu. W międzyczasie zakupiła mieszkanie i za dwa miesiące miała je odebrać. Tak się przedstawiał stan faktyczny w momencie rozpoczęcia niniejszej historii.

Obaj Japończycy – wikwintni dżentelmeni, kulturalni, powściągliwi. Aleksandra również prezentowała sobą wysoki poziom – zarówno urody, jak i kultury i obycia. Tak mi się wtedy wydawało.

Teoretycznie dwa miesiące to nie jest długo. Ale miłość wybuchła tak gwałtownie i była tak namiętna, że zakochani musieli już, teraz, natychmiast razem zamieszkać. Prezes (współlokator wiceprezesa) nie zgodził się na zamieszkanie Aleksandry w ich wspólnym apartamencie. Zamieszkanie w wieloosobowym mieszkaniu, gdzie wynajmowała pokój Aleksandra, nie wchodziło w grę.

Rozpoczęły się zatem gorączkowe poszukiwania mieszkania do wynajęcia na dwa miesiące od już. Traf chciał, że moi rodzice wybierali się w odwiedziny do daleko zamieszkałej rodziny na miesiąc-półtora.

Jakieś złośliwe stworzenie, fatum, chochlik - czy jak to jeszcze nazwać – już polatywało nad moją głową, gdy jakieś szufladki w mojej mózgownicy zaskoczyły i skojarzyłam oba powyższe fakty. Bez trudu namówiłam rodziców, żeby przedłużyli swoją wizytę do dwóch miesięcy, zaś Pan Hiroshi i Aleksandra szaleńczo ucieszyli się, że mieszkanie będzie dostępne od zaraz, już, bez poszukiwań i będą mogli przystąpić do konsumpcji swojego uczucia w spokoju, bez zwłoki i zbędnych świadków.

I wszyscy byli szczęśliwi. Pan Hiroshi i Aleksandra cieszyli się z mieszkania, moi rodzice z niespodziewanego zarobku a ja czułam się jak anioł opatrznościowy, dający wszystkim wokół radość, szczęście, i pieniądze! Przyczyną późniejszych kłopotów był chyba całkowity brak znajomości realiów wynajmu, brak doświadczenia, naiwność nas wszystkich i nie wiem, co jeszcze.

Cenę najmu skalkulowaliśmy z rodzicami następująco: czynsz, którzy rodzice płacili do Spółdzielni + wszystkie media (rodzice wyliczyli zużycie miesięczne energii elektrycznej, gazu i wody na dwie osoby z marginesem, zakładającym, że zakochani zechcą spędzać wieczory w wannie pełnej wody przy nastrojowym oświetleniu) oraz zarobek rodziców. Wyszła z tego suma, która usatysfakcjonowała wszystkich.

Po upływie zakontraktowanego czasu Pan Hiroshi i Aleksandra wyprowadzili się „na swoje” rodzice wrócili i cieszyli ekstra zarobionymi pieniędzmi.

Przeoczyliśmy jeden drobiazg.
W tamtym czasie telefony komórkowe należały do rzadkości. W mieszkaniu rodziców królował natomiast relikt ówczesny – telefon stacjonarny. Gdy przyszedł rachunek za pierwszy miesiąc zamieszkiwania lokatorów w mieszkaniu, rodzice omal oboje na zawał nie zeszli. Opiewał na sumę przekraczającą opłatę za wynajem (przypominam – wczesne lata 90-te, zagraniczne rozmowy były drogie). Z bilingu wyszło, że Pan Hiroshi codziennie odbywał długie rozmowy z osobami, zamieszkałymi w Japonii. Ponadto zainstalował sobie faks. Wysyłanie faksów darmowe również nie było.

Jako osoba odpowiedzialna za całą sytuację musiałam problem rozwiązać. Udałam się zatem do wiceprezesa na rozmowę. Tu wyszła na jaw japońska kultura i powściągliwość. Pan Hiroshi wysłuchał mnie spokojnie i kazał mi pakować swoje rzeczy. Tak, wyrzucił mnie z pracy w trybie natychmiastowym.

Zadzwoniłam do Aleksandry. Elegancka, piękna i kulturalna dziewczyna powiedziała mi tylko elegancko, pięknie i kulturalnie „jesteś bezczelna” i rzuciła słuchawką. Próbowałam jeszcze porozmawiać z prezesem (w zasadzie teraz nie wiem, po co, ale wtedy byłam młoda, naiwna, zdesperowana i zrozpaczona). Ochrona dostała zakaz wpuszczania mnie do budynku.

Oni oboje doskonale wiedzieli, na jakie koszty narażają moich rodziców. Po prostu skorzystali. Zapłaciłam te rachunki. W końcu to ja byłam winna całej sytuacji. Życie jest najlepszym nauczycielem.

Wynajem mieszkania cudzoziemcowi

Skomentuj (27) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 230 (248)

#78939

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Czytam Wasze historie o piekielnościach wynajmowanych mieszkań.

Około 20 lat temu przedziwne meandry życia zmusiły mnie oraz mojego ówczesnego męża do konieczności wynajmowania pokoju.

Nie mieszkania, tylko pokoju dwuosobowego. Na mieszkanie, przy naszych nader skromnych wówczas finansach, nie było nas stać.

Gwoli wyjaśnienia – 20 lat temu byliśmy młodymi, naiwnymi ludźmi. Rynek najmu był „dziki”, nikomu nie śniło się o jakichkolwiek „umowach najmu”, a oszukanie Urzędu Skarbowego zatajeniem dochodu z najmu było szczytem „radzenia sobie”. Bardzo Was proszę, nie stosujcie wobec mnie dzisiejszych kryteriów najmu. Po prostu przyjmijcie to tak, jak było wówczas.

1. Samodzielne mieszkanie w centrum miasta za cenę pokoju.

Gratka, jaka się nie zdarza! Bierzemy natychmiast!

Mieszkanie składa się z pokoju i kibelka. W kibelku nie ma wody. Wszystkie „załatwione” sprawy trzeba spłukiwać wiaderkiem noszonym ze zlewu, który znajduje się w pokoju. Decydujemy się i spłukujemy. Mycie w misce, bo przecież łazienki, jako takiej, nie ma.

Nie powiem, jakoś się mieszkało. Byliśmy młodymi ludźmi, wszystkie niedogodności dało się znieść. Do czasu, aż właścicielka nie powiedziała nam przez telefon, że za tydzień wraca jej siostra z „zagranicy” i w tydzień mamy lokal opuścić.

2. Znaleźliśmy „pokój apartamentowy” w sąsiedniej dzielnicy.

Pan jest właścicielem dużego domu podzielonego na „pokoje apartamentowe”. Jedziemy oglądać i... Bajka! Dom cudowny, klimatyczny, przytulny!

Oglądamy przeznaczony dla nas „pokój apartamentowy”. Trudno mi opisać, jakie to było piękne! Duży, wygodny, przestronny pokój, drzwi rozsuwane, lustrzane, za nimi piękna łazienka (tylko dla nas!) - prysznic, umywalka, kibelek! Ja to chcę! Ale…

Warunki najmu są takie: płacicie normalny czynsz za pokój, ponadto bierzecie NA SIEBIE kredyt za wymianę okien w całym domu!

Właściciel ewidentnie z dysfunkcją ruchową, jest rencistą, nie ma zdolności kredytowej, zatem my bierzemy na siebie kredyt na bliżej nieokreśloną kwotę, na bliżej nieokreślony termin, spłacamy go i oprócz tego płacimy normalny czynsz.

Nie wykąpałam się w tej pięknej łazience, choć chciałam!

3. Dzielnica peryferyjna. Tanio. Pokój dla pary.

Oglądamy, ciasno trochę, ale cena kusi przy naszych nader szczupłych funduszach. Wprowadzamy się. Właścicielem jest młody chłopak z gatunku „paker”. Ponadto prowadzi dom otwarty. Co noc nocuje u niego 4-5 różnych dziewczyn, każdej nocy inne.

Jego sprawa, ale… W mieszkaniu brud i robactwo. Jedna z dziewczyn, zagadnięta przeze mnie, mówi: „a, to tylko karaluszek przeleciał”. Wytrzymujemy całe dwa dni.

4. Pokój poza miastem. Z polecenia koleżanki z pracy.

Raj! Czysto (choć starsza pani bardzo obawiała się karaluchów, które mogliśmy przynieść z poprzedniego miejsca – nie dziwię jej się! na szczęście jakoś żaden się nam nie zaplątał).

Raj trwał, dopóki nie zorientowaliśmy się, że pod naszą nieobecność pani wchodzi do pokoju i przegląda nam rzeczy. Komentarze w stylu „bo te bluzki ciepłe to pani powinna trzymać na drugiej półce, nie na pierwszej, byłoby wygodnej” czy „po co wam tyle tych kosmetyków, przecież wystarczyłby jeden!” były na porządku dziennym.

Ponadto, niestety, pani paliła w naszym pokoju („bo tu okna od ulicy, a ona musi wiedzieć, co się na ulicy dzieje”). Sama paliłam (i palę), ale tylko i wyłącznie poza domem.

5. Uciekając od Pani Wścibskiej, znaleźliśmy po znajomości (kolega męża z pracy) coś, w co zapewne nie uwierzycie.

DOM!!! DOM W CENIE POKOJU!!!

Wolnostojący domek, cały nasz, cały dla nas, DOM, DOM, DOM, NASZ DOM!!!

Dom stał na kompletnym odludziu. Z mediów dysponował wyłącznie prądem. Nie było gazu, wody, ogrzewania ani kanalizacji. Była tzw. „sławojka” na zewnątrz (polecam w środku nocy w miesiącach zimowych).

Mieliśmy nieszczęście mieszkać tam trzy miesiące – grudzień, styczeń i luty. Biegałam z wiaderkiem po wodę około 100 m. Zima = pompa zamarzała. My w środku również (brak ogrzewania).

Wytrzymaliśmy trzy miesiące i uciekliśmy. Po kilku miesiącach odezwał się kumpel męża. Rachunek za prąd (przy braku ogrzewania dogrzewaliśmy grzejnikiem elektrycznym, bo jak żyć?) przekraczający niemal czterokrotnie cenę najmu. Zapłaciliśmy.

6. Poza miastem.

Wielki dom tylko z pokojami na wynajem.

Pokoi 8. W każdym para ludzi (taki był zamysł wynajmujących). Sprzątanie – grafik. Efekt = syf.

Kuchenka elektryczna w holu, na który wychodzą drzwi każdego z pokoi. Efekt = każdego tygodnia 2-3 alarmy przeciwpożarowe. Bo on/ona wstawił/-a i zapomniał/ - a.

Kołchoz.

Ścianki takie, że słychać każde pierdnięcie (budynek budowany z myślą o wynajmie).

Wytrzymaliśmy rok.

7. Z powrotem w mieście.

Starszy pan, właściciel domu. Wynajmuje pokoje.

Pan w porządku, spokojny, nie wtrąca się, gdy nie trzeba. Ale lokatorzy!

Wspólna łazienka na 4 pokoje (w każdym para). Wieczorem powiesiłam pranie na suszarce podsufitowej. Na drugi dzień moje pranie na podłodze, a na suszarce pranie innych lokatorów.

Myję wannę po swojej kąpieli (pomijam sensowność wanny zamiast prysznica przy wynajmowanych kilku pokojach). Na drugi dzień – wanna jak zawalona węglem.

Myję kuchenkę (wspólną) po moim wykipiałym obiedzie. Na drugi dzień – kuchenka oblepiona syfem.

Wytrzymaliśmy rok.

Co za szczęście, że po tych wszystkich przygodach zakończyły się osobiste perturbacje i mogliśmy wreszcie osiąść na swoim!

Wynajem

Skomentuj (24) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 176 (202)

#78848

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia Filemony - http://piekielni.pl/78846 - przypomniała mi...

Oj, przypomniała....

Moja mama w roku 1997 zachorowała. Nowotwór „spraw kobiecych”. Guz był umiejscowiony tak, że lekarz prowadzący orzekł o konieczności operacji wycięcia go i następnie przeprowadzenia badań histopatologicznych, celem określenia jego charakteru – łagodny czy złośliwy.

Nie znam, niestety, szczegółów, ponieważ mama miała (i ma nadal) silne tendencje do ukrywania swojego stanu zdrowia przed najbliższymi, aby ich nie martwić, i wymogła na ojcu pełne milczenie w tej sprawie. Do tego stopnia, że ja (jedyne dziecko) o całej sprawie dowiedziałam się post factum.

Historię tę przedstawiam zatem tak, jak opisał mi ją ojciec (post factum!).

Termin operacji był dość szybki, jak to przy takiej chorobie. Renomowany szpital ginekologiczno-położniczy. Niestety, chyba zbyt renomowany. Mama w dzień operacji została odesłana do domu z mętnym tłumaczeniem, że „jakieś pilne zagrożenie życia” musi być operowane pierwsze. Jakby rak nie był zagrożeniem życia!

Drugi termin – historia identyczna, jak historia babci Filomeny. Głupi jaś - i odwrót!

Gdy przesunięto trzeci termin, do akcji wkroczył ojciec. Pewnie spytacie, czemu tak późno. Moi rodzice są ludźmi gołębiego charakteru, łagodnymi, kulturalnymi i, co tu dużo gadać, nie bardzo umieją walczyć o swoje. Ale ojciec, widząc, w jakim stanie psychicznym jest mama – w końcu ta operacja miała być również diagnozą, czy ma nowotwór złośliwy! żyła z dnia na dzień z niewiedzą, czy ma tego raka, czy może jest jeszcze jakaś nadzieja – postanowił poważnie porozmawiać z panią ordynator. Nie krzyczał, nie robił awantur. Po prostu był nieustępliwy.

Operacja została przeprowadzona w czwartym z kolei zaplanowanym terminie. Okazało się, na szczęście, że guz był łagodną zmianą nowotworową, bez przerzutów.

Podczas pobytu mamy w szpitalu ojciec nawiązał przyjacielskie relacje z jedną z pielęgniarek, czytaj: pieniądze i prezenty za „szczególną” opiekę nad mamą. Nie wiem, czy ten zwyczaj jest jeszcze praktykowany, ale wtedy był. Od niej dowiedział się, czemu mama miała trzykrotnie przesuwaną operację. Otóż zawiniła właśnie renoma szpitala. Wówczas, 20 lat temu, każda kobieta się do niego pchała. Rodziły tam i leczyły się kobiety z pierwszych stron gazet. Dwie pierwsze operacje zostały przesunięte z uwagi na koperty o pokaźnej zawartości, trzecia zaś za sprawą sławnej osoby, która przecież musiała zostać przyjęta teraz i natychmiast.

Zapewne teraz realia są inne – bardzo chcę w to wierzyć. Przypuszczam, że ukrócono łapownictwo. Ale wtedy, uwierzcie mi – ono kwitło i owoce wydawało.

Służba zdrowia 20 lat temu

Skomentuj (40) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 231 (257)

#78788

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Dojrzałam do wrzucenia bomby w pole dmuchawców tudzież walnięcia piorunem w szczypiorek. :)

Zatem: dziś będzie o UBEZPIECZENIACH.

Kontrowersyjny temat rzeka.

Od razu zaznaczam: zajmuję się kwestią ubezpieczeń sprzętów AGD/RTV/IT i szeroko pojętej elektroniki, zatem swoją historię ograniczę do tych kwestii. Zajmowałam się również gwarancjami samochodowymi, zatem ten temat jest mi też znany. Nie wiem nic o ubezpieczeniach komunikacyjnych, mieszkaniowych, życiowych, zdrowotnych, bankowych, kredytowych - zatem na ich temat wypowiadać się nie będę.

Do rzeczy zatem:

Z jednej strony Piekielni Ubezpieczyciele – złodzieje, bandyci, łachudry, łachmyty, kryminaliści, zbrodniarze, degeneraci, zboczeńcy, masoni, onaniści i cykliści (osobiście usłyszałam 90% tych określeń personalnie).

Z drugiej Piekielni Ubezpieczeni – leniwi, bezmyślni, roszczeniowi, bezrefleksyjni, często bardzo chamscy i równie często – zwykli naciągacze.

I każda strona ma swoje racje.

Chciałabym Wam rzucić trochę światła na skomplikowane meandry procesu zawarcia umowy ubezpieczenia i skorzystania z tej umowy – w razie potrzeby.

Poniżej przedstawiam piekielności, które mogą (ale nie muszą! – w tym cel mojej historii) stać się Waszym potencjalnym udziałem.

Zasada pierwsza - naczelna i podstawowa, która powinna być wyssana z mlekiem matki – przeczytaj Ogólne Warunki Ubezpieczenia.

Nie wierz sprzedawcy na słowo. PRZECZYTAJ. To Twoje pieniądze, Ty musisz wiedzieć, za co płacisz i co Ci za Twoje pieniądze przysługuje. Przeczytaj zatem.

Potem przeczytaj znów i zrozum.

Jeśli masz tak głęboką awersję do słowa pisanego, że wstrząsa Cię na sam widok – przeczytaj chociaż dwie sekcje – „Definicje” oraz „Listę wyłączeń odpowiedzialności”.

W pierwszej najczęściej znajdziesz informację, że „definicje używanych pojęć mogą różnić się od typowego, powszechnego ich znaczenia”. Należy zatem dokładnie ją przestudiować, bo z niej właśnie dowiesz się, co przysługuje Ci w ramach zawartej umowy oraz jak Ubezpieczyciel zinterpretuje opisane przez Ciebie zdarzenie.

Analogicznie z listy wyłączeń dowiesz się, w jakim przypadku odszkodowanie nie będzie Ci przysługiwać.

Piekielne sytuacje i jak się ich ustrzec:

1. „Bo ja tu mam taką polisę od wszystkiego”.

Oznacza to, że masz w ręku święty Graal, miecz Króla Artura lub inny, legendarny artefakt. Ubezpieczenie „od wszystkiego” NIE istnieje. Nawet umowy oferujące bardzo szeroki zakres odpowiedzialności Ubezpieczyciela (np. przedłużona gwarancja + nieszczęśliwy wypadek + uszkodzenie mechaniczne – te dwa ostatnie zakresy wcale nie są tożsame!) mają listę wyłączeń.

2. „Bo sprzedawca mi powiedział, że jak mi upadnie to zapłacicie”.

Bardzo możliwe, że tak właśnie powiedział. Nie neguję tego. Tylko Ty – przeczytawszy listę definicji – wiesz, że nie jest to prawda. Niestety, jest to praktyka powszechna. W naszym języku nazywa się to „misselling” – celowe wprowadzania klienta w błąd co do charakteru i właściwości danego produktu, aby nakłonić do jego kupna. Przeczytaj definicję zdarzenia ubezpieczeniowego.

3. „Naprawa? Jaka naprawa? Sprzedawca powiedział, że od razu dacie nowy!”.

Nie, nie damy. Priorytetem zawsze będzie naprawa. Ubezpieczyciel ma obowiązek przywrócić sprzęt do stanu funkcjonalności. Tę informację masz zawartą w OWU.

4. „Bo mi tu sprzedawca wcisnął jakąś polisę, ja nawet nie wiedziałem”.

To może się zdarzyć, gdy kupujesz sprzęt na raty. Piętrzą się przed Tobą papiery, z drukarki wychodzi ich coraz więcej i więcej, jesteś zmęczony/głodny/chcesz do łazienki/chcesz już wyjść, a tu sprzedawca wskazuje palcem – tu, tu i tu podpisać.
Podpisujesz, przeglądasz w domu i widzisz – umowę kredytową, ubezpieczenie kredytu i jeszcze jakieś ubezpieczenie sprzętu, którego wcale nie chciałeś. Spokojnie. Masz 30 dni na rezygnację z niego (7, jeśli brałeś na firmę). Ubezpieczyciel zwróci Ci składkę.
Tylko zadzwoń. Pamiętaj o terminie!

5. „Bo sprzedawca powiedział, że jak nie wezmę tego ubezpieczenia, to nie dostanę kredytu”.

Bzdura do kwadratu. Ubezpieczenie kredytu nie ma absolutnie nic wspólnego z ubezpieczeniem sprzętu. Żadne z nich nie jest obowiązkowe.
Ubezpieczenie kredytu może ewentualnie pozwolić na obniżenie oprocentowania lub prowizji kredytu, ale nie warunkuje samego faktu jego przyznania.
Ubezpieczenie sprzętu nic ma zupełnie nic do tego. Masz 30 (7) dni na rezygnację.
Wyjątek stanowią wyraźne promocje – np. drugi sprzęt za pół ceny, pod warunkiem, ze ubezpieczysz oba. Wtedy musisz ubezpieczyć, aby skorzystać z promocji.

6. „Sprzedawca powiedział, że ja nie muszę nic czytać, on mi wszystko powie”.

Tu niech Ci się zapali czerwona lampka. Z dużym prawdopodobieństwem możesz założyć, że sprzedawca próbuje Ci sprzedać coś, co nie będzie Ci nigdy potrzebne. Zastanów się - Ile razy dziecko wyrwało Ci drzwiczki pralki? Ile razy stawiając garnek w lodówce upuściłeś go na szklaną półkę i stłukłeś ją? Ile razy stłuczony talerzyk zablokował pompę odpływową zmywarki? Pomyśl i zdecyduj świadomie.

7. „Co? To ja mam to czytać? Pani chyba żartuje!”.

Nie żartuję. Naprawdę i całkiem serio powinieneś przeczytać warunki, na jakich zawarłeś polisę, ponieważ z tych warunków wynika wprost to, co i w jakiej sytuacji Ci się należy, a co nie. To Twoje pieniądze.

Generalnie: produkty ubezpieczeniowe są dobre i pomocne. Ale tylko te wybierane świadomie. Jeśli wiesz, co Ci się należy, a co nie – nie będziesz miał nigdy powodu do narzekania na Piekielnych Ubezpieczycieli.

Jeśli wydam Wam się pomocna i spodoba się Wam to, co piszę – mam tego mnóstwo w zanadrzu.

Ubezpieczenia

Skomentuj (28) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 247 (285)

#78611

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Czytałam tu wiele historii, w których opisywano państwową służbę zdrowia. Chcę zatem napisać coś o tej prywatnej – słono płatnej.

Pracowałam swego czasu w korporacji, która wykupiła dla swoich pracowników pakiety medyczne w znanym, ogólnopolskim prywatnym centrum medycznym.

Od kilku dni boli mnie głowa. Nie to, żebym umierała, raczej tak ćmi, prawa skroń. Da się żyć, ale ciężko. Wytrzymałam kilka dni. W końcu postanowiłam iść do neurologa.

Zapisuję się, idę. Neurolog mnie bada. Maca boląca łepetynę, miętosi szyję, puka w kolana, łaskocze podeszwy stóp. Czemu boli łepetyna – wciąż nie wiadomo.

Neurolog bada mi ciśnienie. Ukazuje się... 170/110! Ale jak? Czemu? Całe życie miałam książkowe 120/80, nawet w końcówce ciąży, gdy przytyłam ponad 40 kilo. Zawsze 120/80.

Neurolog diagnozuje przyczynę bólu głowy – nadciśnienie. Wysyła mnie do gabinetu zabiegowego na zbicie ciśnienia. Dostaję lek na obniżenie ciśnienia. Czekam. Dostaje drugą dawkę. Czekam. Neurolog nie pozwolił wypuścić mnie z kliniki, póki ciśnienie nie zejdzie do normy, bo takie wysokie mi zagraża. Nie znam się, nie dyskutuję. Ból głowy jakiś lżejszy, ale nie mija.

Ciśnienie schodzi do odpowiedniej normy. Mogę sobie iść. Recepta na lek obniżający ciśnienie oraz zalecenie zakupu ciśnieniomierza i regularnego badania ciśnienia dwa razy dziennie. Gruba baba, zatem nadciśnienie mieć musi. Ergo – dlatego boli ją łepetyna.

Kupuję ciśnieniomierz i lek. Łepetyna wciąż boli. Zażywam lek – ciśnienie spada. Po kilku godzinach znów rośnie. Zażywam – spada. Potem rośnie. I tak w koło Macieju.

W końcu mam dość. Zapisuję się do internisty, tzw. „zwykłego wewnętrznego”. Idę. Pani doktor po obejrzeniu historii leczenia stwierdza: „ja uważam, że ból głowy nie jest reakcją na nadciśnienie. Uważam, że to właśnie nadciśnienie jest reakcją na ból głowy!”. Zatem trzeba znaleźć źródło bólu głowy. Pani doktor wypisuje skierowanie na rezonans magnetyczny mojej łepetyny.

Zapisuję się i jadę. Wjeżdżam do tuby. Słyszę „bum bum bum, tyk tyk tyk”. Wyjeżdżam po 20 minutach. Pan prowadzący badanie oznajmia, że mam duży krwiak podtwardówkowy w fazie wchłaniania się. Krwiak ten jest przyczyną bólu głowy. Ból głowy zaś jest przyczyną podwyższonego ciśnienia. Przyczyną krwiaka zaś musiał być uraz mechaniczny. Kojarzę walnięcie łepetyną w szafkę kuchenną kilka tygodni wstecz.

Piekielności:
1. „Zwykły” internista rozpoznał trafnie problem - w przeciwieństwie do specjalisty – neurologa.
2. Jak bardzo musiałby cierpieć człowiek skazany na państwową opiekę zdrowotną, gdy na wizytę czeka się 2-3 miesiące, a na specjalistyczne (rezonans) badanie – nawet rok?

słuzba_zdrowia

Skomentuj (23) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 208 (254)

#78731

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Nie wiem, czy to piekielne, ale na pewno cholernie smutne.

Synek mojej koleżanki zapragnął zrobić coś dobrego dla zwierzaków ze schroniska i postanowił, że kupi za swoje kieszonkowe duży worek karmy dla kotów schroniskowych. Koleżanka i jej mąż, ujęci postawą dziecka, zaproponowali, że dorzucą mu trochę pieniędzy, aby tej karmy mógł kupić więcej. Potem koleżanka wpadła na pomysł, że poprosi współpracowników o niewielkie datki na ten cel. Każdy dał ile mógł, karma zakupiona, a mnie się okienko ze wspomnieniami otworzyło. Niedobrymi wspomnieniami.

Sytuacja 1.

Kilka lat temu, w poprzedniej firmie (międzynarodowa korporacja z oddziałami w kilkunastu krajach) centrala w USA wykoncypowała, że każdy oddział ma wymyślić i przeprowadzić jakąś dowolna akcję charytatywną w ramach integracji zespołu (pomijam sens takich działań, bo nie o to chodzi). Akcja miała być koniecznie udokumentowana fotograficznie. My - w Polsce - postanowiliśmy się złożyć, kupić dużą ilość karmy dla zwierząt i zawieźć ją do schroniska. Karmę kupiliśmy, zrobiliśmy zdjęcie karmy w otoczeniu nas w biurze (wiem, idiotyzm, ale to było wymagane), potem koledzy mieli zawieźć ją do schroniska, zrobić zdjęcie karmy w otoczeniu zwierząt (jw).

Pojechali, wytaszczyli, dzwonią do bramy. Na pytanie kto zacz odpowiedzieli, że chcieli podarować karmę. Odpowiedź przez domofon "a rzućcie gdziekolwiek tam przed bramę". Rzucili i zrobili zdjęcie karmy przed bramą. Dla wyjaśnienia: nikt się nie spodziewał pokłonów i peanaów dziękczynnych, ale żeby ktoś chociaż to od nich wziął i powiedział takie jedno zapomniane słowo „dziękuję”.

Sytuacja 2.

Moi rodzice na emeryturze postanowili przygarnąć kundelka ze schroniska. Najlepiej w średnim wieku i takiego, którego nikt nie chce, aby stworzyć mu najlepszy dom. Pojechali. Wybór był ciężki, bo każdy piesek chciał być przygarnięty. Wybrali jamnikopodobne biedactwo o błagalnym spojrzeniu i skierowali się do biura celem uiszczenia formalności adopcyjnych. Mojego tatę odciągnął na bok pracownik i spytał konspiracyjnym szeptem: „nie chce pan kupić tanio trochę dobrej karmy dla psa?”.

Tak mi się przypomniało na fali zaangażowania dziecka koleżanki w pomoc zwierzakom w schronisku.

Bardzo chcę wierzyć, że jednak warto, dlatego dorzuciłam swoje skromne parę złotych do inicjatywy Filipka.

Skomentuj (12) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 137 (149)

#78584

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Jestem zła! Wściekła!

Temat: długi weekend w szkole.

Nie wiem, jak to wygląda w innych szkołach, ale w szkole mojego synka w dni powszednie „okolone” dniami ustawowo wolnymi od pracy, tzw. „długie weekendy” nie ma zajęć lekcyjnych, ale szkoła ma obowiązek zapewnić opiekę dzieciom, których rodzice w tych dniach pracują. Mam na myśli – gdy dzień ustawowo wolny od pracy przypada we wtorek lub czwartek, to w poniedziałek (lub piątek) szkoła powinna zapewnić opiekę. W praktyce sprowadza się to do dyżuru 2-3 pań pracujących na świetlicy (w zależności od liczby zgłoszonych na ten dzień dzieci). Pań świetliczanek jest w tej szkole 8, więc dyżur taki przypada pojedynczej pani najwyżej raz w roku (wliczając wszystkie „długie weekendy”). Ja wiem, że każdy chce mieć wolne i rozumiem to. Ale nie każdy może. Praca to praca. Zazwyczaj w firmach rozdziela się to tak, że w maju Ty, w czerwcu Ola, w sierpniu ja itp. Ale w szkole nie.

Od początku panie stosowały politykę zniechęcania dzieci do pobytu na świetlicy w taki dzień metodą „będziesz jedynym dzieckiem, nie będziesz miał się z kim bawić”. Jako, że jestem dość odporna na takie manipulacje zawsze okazywało się, że „jedynym” jest 8-10 dzieci, których rodzice naprawdę nie mogli wziąć wolnego tego dnia.

Potem zaczęło się skracanie godzin pracy świetlicy. Normalnie, na co dzień, czynna jest ona w godzinach 7:00 – 18:00, co jest w pełni wykorzystywane (praca to najczęściej 9:00 – 17:00). W dni „opieki dydaktyczno-wychowawczej” zaczęto skracać ten czas do 17:00. To jest jeszcze do przeżycia. Zazwyczaj szef godzi się na skrócenie tego dnia pracy do 16:00 (przynajmniej mój się godzi).

Wczoraj dostałam informację, że mam zadeklarować, czy synek będzie obecny w szkole w dniu 16.06 (piątek po święcie Bożego Ciała). Świetlica czynna do 17:00. Zadeklarowałam, że będzie. Dziś rozmawiałam z szefem, zgodził się, żebym wyszła z pracy o 16:00.

Odbieram dziś syna ze świetlicy i dowiaduję się, że świetlica w tym dniu będzie czynna do godziny..... 15:00!

Jak nigdy nie poszłam z żadną sprawą do pani dyrektor, tak jutro pójdę!

szkoła

Skomentuj (44) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 232 (296)

#78578

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Na fali taksówkowej.

Przed kilku laty władze mojego miasta wydały wreszcie bezkompromisową wojnę tzw. mafii taksówkowej, obstawiającej miejskie dworce i inne punkty strategiczne dla podróżnych spoza miasta i nie tylko. Problem został – zdawałoby się – wyrwany z korzeniami i wypalony ogniem do suchej ziemi. Miasto zawarło umowę z legalną korporacją i odtąd tylko jej wozy miały prawo tam stać na postojach. Zapanowała ogólna radość i dobrobyt.

Wracaliśmy z wczasów, nocnym pociągiem. Wypakowaliśmy się na dworcu o jakiejś nieludzkiej godzinie przedświtowej, potwornie zmęczeni, niewyspani, obładowani bagażami i marudnym, wyrwanym ze snu synkiem. Ciemno, zimno i pusto. Suniemy do taryfy - świadomi rozwiązania problemu z "niezrzeszonymi". Stoi jedna - ta „legalna”, korporacyjna. Liczę szybciutko. W dzień płacimy za kurs 15-20 zł (mąż często jeździł), do tego nocna taryfa, niech będzie razy 2, szykuję zatem 50 zł, dam napiwek, niech facet ma coś ze stania po nocy. Z przyzwyczajenia rzucam okiem na nazwę korporacji na samochodzie, tak to ta. (ciemno było, przypominam).

Dojeżdżamy w jakieś 10 min (około 4 km) z uśmiechem wyciągam moje 50 zł mając na końcu języka radosne "reszty nie trzeba". A otóż trzeba. Pan wskazuje licznik. Patrzę i ... ja chyba jeszcze śpię... Licznik, dość ładnie zamontowany (tak, żeby trudno było go dostrzec) pokazuje 194 zł. Za 4 km. No w nocy, fakt, ale 4 km. Odblokowało mnie i pysk rozdarłam. Złotówa, przyzwyczajony zapewne do takich reakcji, niedbale machnął ręką, wskazując na cennik na szybie. No tak. Otwarcie drzwi 50 zł, kilometr 36 zł. Korporacja??? Która korporacja ma takie stawki? Patrzę uważnie – nazwa legalnej korporacji przerobiona leciuteńko coś jak „Maxi” a „MaxI” – po ciemku g... widać.

Coś jeszcze słabo mamrotałam o policji, co taryfiarz skwitował wybuchem śmiechu.

Może i faktycznie część tych mafijnych wyplenili, ale jak widać, niedobitki mają się całkiem dobrze.

taksówki

Skomentuj (16) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 185 (209)

#78515

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Jak przestrzegany jest przepis, w myśl którego nie wolno zastawiać bram wjazdowych? Ano tak:

Obok mojego bloku znajduje się ogrodzony placyk z bramą wjazdową. Na tym placyku mieszczą się śmietniki i 4 miejsca parkingowe – opłacane, każde dla konkretnego samochodu, w tym mojego. Z ulicy skręca się w 6-metrowy podjazd zamknięty bramą wjazdową na ten placyk. Te 6 metrów jest po to, żeby można tam było postawić auto na czas ręcznego otwierania bramy, aby nie blokować ruchu ulicznego. Ulica jest wąska, dwukierunkowa. Wzdłuż niej, przed blokiem też są miejsca parkingowe, ale oczywiście niepłatne i „losowe” czyli jest miejsce to parkujesz, nie ma – to nie.

1. Wracając z pracy dojeżdżam i widzę na podjeździe terenówkę. Kierowcy brak, ot stoi, samotny. Na chodniku miejsca brak. Pewnie kierowca poszedł do pobliskiego sklepu i za chwilkę wróci. Sytuacja o tyle niekomfortowa, że stojąc na pasie ruchu zwyczajnie go blokuję. Objeżdżam blok wraz z placykiem, raz, drugi, trzeci. Terenówka jak przyspawana. Trudno, wrzucam kierunkowskaz i czekam. Po jakimś czasie drepce lasia z siatkami. Ignoruje kompletnie mnie i mój kierunkowskaz. Otwiera bagażnik i zaczyna układać siatki. Ułożyła i wsiada. No, super, zaraz odjedzie. Ha ha, ale ja naiwna. Lasiątko otwiera jakieś pudełeczko i zaczyna... poprawiać makijaż w lusterku wstecznym. Jak staram się nie używać klaksonu bez naglącej potrzeby (na kursie uczyli, że w mieście używa się go tylko w sytuacjach zagrażających bezpieczeństwu), tak tym razem wkurzona wcisnęłam klakson. Błąd! Lasia się wystraszyła, wzdrygnęła i upuściła to, co trzymała w rękach. Kolejne minuty stracone na wydłubywanie kosmetyków spod nóg.

2. Druga sytuacja była dla mnie gorsza, bo wystąpiła rano, kiedy mam określony czas na odwiezienie synka do szkoły i dojechanie do pracy. Oczywiście, byłam po drugiej stronie bramy – od wewnątrz i chciałam wyjechać. Ale nie mogę bo na podjeździe stoi Fiacik. Kierowcy brak. Spokojnie wypaliłam papierosa, bo zawsze te 10 minut zapasu czasu mam. Ale po 20 minutach zaczęłam się jednak niepokoić. Czas mi się kurczy, a kierowcy ani widu ani słychu. Po pół godzinie zdecydowałam się zadzwonić na straż miejską. Gdy wybierałam numer, do Fiata spacerowym krokiem zbliżyła się para ludzi w średnim wieku. „Och, my tu przeszkadzamy, hihihi, no już już sobie jedziemy, co pani taka nerwowa, hihihi, przecież to tylko chwilka”. Taaaaa... To zaledwie półgodzinna chwilka w czasie porannego szczytu.

3. Wracałam z pracy. Podjazd zastawiony niby tradycyjnie, ale jednak coś jest inaczej. Samochód stoi na światłach, ma otwarte okna. Podjeżdżam, wrzucam kierunkowskaz i czekam. Czekam. Kierowca powinien mnie już dostrzec i wycofać, ale jakoś nie wycofuje. Wyłażę zatem ze swojego i idę wymierzyć sprawiedliwość. Ale nie ma komu, bo nie ma nikogo w środku. Samochód z włączonymi światłami i otwartymi oknami stoi sobie porzucony samopas. Ki diabeł? Komuś jego własność niemiła? Stoję z włączonym kierunkowskazem, blokując pas ruchu. Po kierowcy śladu ni popiołu. Ustawia się za mną sąsiad, parkujący na sąsiednim miejscu, też chce wjechać. Dość krewki pan. Wyskakuje z auta. Ulicą naszą nadjeżdża radiowóz policyjny. Ja wyskakuję ze swojej madzi i oboje machamy na radiowóz. „Rajdowóz” przyspiesza i ucieka (nie jestem pięknością, sąsiad też nie, ale żeby aż tak?). Sąsiad zaczyna wykrzykiwać różne inwektywy, zagląda do pustego samochodu, szarpie za klamkę. Kiedy już zdenerwowany niebotycznie zaczyna żądać ode mnie pomocy w wypchnięciu tego auta z podjazdu na ulicę, zjawia się rodzinka z kilkoma pudełkami pizzy. Zadowolona, roześmiana. "Ale o co państwu chodzi? Przecież czekanie na kilka pudełek pizzy musi trochę potrwać! Ci ludzie dzisiaj! Pieniacze!"

Skomentuj (21) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 220 (246)