Profil użytkownika
KatzenKratzen ♀
Zamieszcza historie od: | 31 marca 2017 - 11:37 |
Ostatnio: | 11 października 2024 - 19:32 |
O sobie: |
Szanuję Cię. |
- Historii na głównej: 98 z 107
- Punktów za historie: 15788
- Komentarzy: 1378
- Punktów za komentarze: 8975
Dzień z życia likwidatora szkód. (Pisownia zgłoszeń oryginalna)
- Po drugie robot przestał się wypróżniać przy każdym odkurzaniu (Ustawia się ale nie wypróżnia)
- Nie jestem zadowolona ponieważ zglaszajac szkode kilkakrotnie i nie została szkoda naprawiona
- Dzień dobry państwu chczial bym wedziecz kedy kujer bendzie bo serwis nie otpowiada na tel kujer mial bycz pientek ale go nie bylo a dzisz nikt na telefon nie otpowiada serwisu
- Dzień dobry chciała bym sglosic telewizor z przypadków ukadzono matrycę proszę o kontakt
dzień,dobry,chcialam,sie,zapytac,kiedy,moge,oczekiwac,na,telefon,bo.mam pożyczony,a,nie,wiem,ile,czasu,jeszcze,trzeba,czekac,
-Ja Jolanta Piekielna podczas mycia naczyń, talerz który został umyty był mokry przez co był śliski niechcąco uderzyłam o rant suszarki odkładając go na suszarkę do naczyń która znajduje się nad zalewem a kuchenka indukcyjna znajduje się na prawo od zlewu wyślizgnął mi się niechcący owy talerz i talerz spadł na rant od szkła kuchenki indukcyjnej doprowadzają do uszkodzenia kuchenki indukcyjnej.
- Witam dziękuję za odesłanie zepsutego sprzętu i informuje że ta sprawa trawią do zacznij praw konsumentów dziękuję
- u mnie nie pracuje przycisk żywienia w laptope
- Uprzejmie prosimy o dokładny opis uszkodzenia
- Opis urządzenia mają państwo w polisie!
- nie zgadzam sie w faktem mega nieszczęśliwego wypadku zatopienia telefonu w muszli klozetowej gdyż to było moje nagłe i nie umyślne spowodowanie szkody gdyż to było nagłe zajście iść do toalety z powodu nagłej biegunki którą w tedy miałem nie chciałem się w to zagłębiać przez infolinie bo nie każdemu chyba dobrze by się mówiło gdyż zaraz mieli by narobić w spodnie i zrobiłem wszystko co w mojej mocy by ten telefon uratować czyli w momencie opuszczania spodni telefon wypadł mi nagle z tylnej kieszeni wyszczuwając się z niej i na skutek wpadając do muszli kolejowej nagła ma reakcja była szybkie wyjęcie telefonu po czym usiadłem i wypuszczałem demona z mej dupci i wycierałem ten oto tenefon papierem toaletowym od wody po czym gdyż dobrze go wytarłem ekran zaczął przeskakiwać pewnie od wody która tam mogła się dostać i szybko ten telefon wyłączyłem już suchy z myślą taką iż telefon wyschnie po czym demon z mej dupci wyszedł telefon był już wyłączony i odłożony dalej wytarłem się i dzień później do wasz zadzwoniłem bo to były godziny wieczorne moim zdaniem nieszczęśliwy wypadek mógł być lecz dla mnie to był bardzo nagły nieprzewidziany proces i chciał bym o ponowne rozpaczanie tego wniosku
Po takich wpisach, zapominam jak się poprawnie pisze
- Po drugie robot przestał się wypróżniać przy każdym odkurzaniu (Ustawia się ale nie wypróżnia)
- Nie jestem zadowolona ponieważ zglaszajac szkode kilkakrotnie i nie została szkoda naprawiona
- Dzień dobry państwu chczial bym wedziecz kedy kujer bendzie bo serwis nie otpowiada na tel kujer mial bycz pientek ale go nie bylo a dzisz nikt na telefon nie otpowiada serwisu
- Dzień dobry chciała bym sglosic telewizor z przypadków ukadzono matrycę proszę o kontakt
dzień,dobry,chcialam,sie,zapytac,kiedy,moge,oczekiwac,na,telefon,bo.mam pożyczony,a,nie,wiem,ile,czasu,jeszcze,trzeba,czekac,
-Ja Jolanta Piekielna podczas mycia naczyń, talerz który został umyty był mokry przez co był śliski niechcąco uderzyłam o rant suszarki odkładając go na suszarkę do naczyń która znajduje się nad zalewem a kuchenka indukcyjna znajduje się na prawo od zlewu wyślizgnął mi się niechcący owy talerz i talerz spadł na rant od szkła kuchenki indukcyjnej doprowadzają do uszkodzenia kuchenki indukcyjnej.
- Witam dziękuję za odesłanie zepsutego sprzętu i informuje że ta sprawa trawią do zacznij praw konsumentów dziękuję
- u mnie nie pracuje przycisk żywienia w laptope
- Uprzejmie prosimy o dokładny opis uszkodzenia
- Opis urządzenia mają państwo w polisie!
- nie zgadzam sie w faktem mega nieszczęśliwego wypadku zatopienia telefonu w muszli klozetowej gdyż to było moje nagłe i nie umyślne spowodowanie szkody gdyż to było nagłe zajście iść do toalety z powodu nagłej biegunki którą w tedy miałem nie chciałem się w to zagłębiać przez infolinie bo nie każdemu chyba dobrze by się mówiło gdyż zaraz mieli by narobić w spodnie i zrobiłem wszystko co w mojej mocy by ten telefon uratować czyli w momencie opuszczania spodni telefon wypadł mi nagle z tylnej kieszeni wyszczuwając się z niej i na skutek wpadając do muszli kolejowej nagła ma reakcja była szybkie wyjęcie telefonu po czym usiadłem i wypuszczałem demona z mej dupci i wycierałem ten oto tenefon papierem toaletowym od wody po czym gdyż dobrze go wytarłem ekran zaczął przeskakiwać pewnie od wody która tam mogła się dostać i szybko ten telefon wyłączyłem już suchy z myślą taką iż telefon wyschnie po czym demon z mej dupci wyszedł telefon był już wyłączony i odłożony dalej wytarłem się i dzień później do wasz zadzwoniłem bo to były godziny wieczorne moim zdaniem nieszczęśliwy wypadek mógł być lecz dla mnie to był bardzo nagły nieprzewidziany proces i chciał bym o ponowne rozpaczanie tego wniosku
Po takich wpisach, zapominam jak się poprawnie pisze
szkoda likwidacja
Ocena:
125
(165)
Pisałam tu kiedyś o naszym piekielnym IT w piekielnej korporacji.
Jak ktoś jest ciekawy to tu:
https://piekielni.pl/89176
A niedługo potem mieliśmy okazję się przekonać, że w parafrazie starego porzekadła "szanuj informatyka swego, możesz mieć gorszego" wiele jest prawdy.
Nasza korpo, surfując na fali oszczędnościowego outsourcowania usług, postanowiła rozpirzyć nasz holenderski, nadworny dział IT na cztery wiatry. Zwolniła w sumie dobrych informatyków, którzy projektowali i utrzymywali systemy, na których pracowaliśmy i podpisała umowę z hinduskim IT supportem, stacjonującym gdzieś w dalekich Indiach. Połowę tańszym, niż nasze, europejskie.
No i się zaczęło. Pomijam już zwyczajny kłopot w dogadaniu się z nimi. Posługiwaliśmy się, oczywiście, wszyscy językiem angielskim, niemniej jednak ich hinduski angielski miał taki akcent, że dogadywaliśmy się trochę jak po japońsku.
Nasza kochana korpo niestety z jakichś sobie tylko znanych względów nie zadbała o to, aby odchodzący w Holandii informatycy pozostawili instrukcje do systemów. Mogło być też tak, że holenderscy informatycy, którzy systemy tworzyli, specjalnie coś w nich umieszczali tak, żeby tylko oni umieli usterkę usunąć. Tego nie wiem, nie znam się na tym i nie chcę rzucać podejrzeń. Fakt jest taki, że z chwilą przejęcia IT supportu przez hinduskich kolegów, systemy zaczęły się walić na maksa, wciąż coś nie działało jak trzeba. Nie powiem, Hindusi się starali i robili, co mogli. Niewiele jednak mogli bez dokumentacji. I chyba niewiele z naszych systemów rozumieli.
Generalnie dłużej wisieliśmy na infolinii supportu IT niż efektywnie pracowaliśmy.
Clou tej historii stanowi zdarzenie, którego głównym bohaterem był nasz szef - dyrektor zarządzający na Polskę.
Pewnego ranka okazało się, że nasz szef nie ma dostępu do internetu. My wszyscy mieliśmy, wiec nie była to na pewno kwestia serwera czy dostawców zewnętrznych. Coś z komputerem szefa. Szef posprawdzał dokładnie ustawienia wifi w swoim laptopie, dla pewności podpiął też kabelek, zastosował troubleshooting, zrobił kilka innych rzeczy, na których się znał ale nic. Skoro wyczerpał swoją wiedzę, zadzwonił na nasz hinduski IT support, odczekał melodyjkę, połączył się z doradcą, wyłuszczył problem językiem prostym i zrozumiałym, po czym otrzymał profesjonalną poradę:
"If you want to have a connection, please, connect you connection to the connection"
Czy kogoś to zdziwi, że polski oddział przestał istnieć w przeciągu dwóch lat od rozpirzenia holenderskiego IT?
Jak ktoś jest ciekawy to tu:
https://piekielni.pl/89176
A niedługo potem mieliśmy okazję się przekonać, że w parafrazie starego porzekadła "szanuj informatyka swego, możesz mieć gorszego" wiele jest prawdy.
Nasza korpo, surfując na fali oszczędnościowego outsourcowania usług, postanowiła rozpirzyć nasz holenderski, nadworny dział IT na cztery wiatry. Zwolniła w sumie dobrych informatyków, którzy projektowali i utrzymywali systemy, na których pracowaliśmy i podpisała umowę z hinduskim IT supportem, stacjonującym gdzieś w dalekich Indiach. Połowę tańszym, niż nasze, europejskie.
No i się zaczęło. Pomijam już zwyczajny kłopot w dogadaniu się z nimi. Posługiwaliśmy się, oczywiście, wszyscy językiem angielskim, niemniej jednak ich hinduski angielski miał taki akcent, że dogadywaliśmy się trochę jak po japońsku.
Nasza kochana korpo niestety z jakichś sobie tylko znanych względów nie zadbała o to, aby odchodzący w Holandii informatycy pozostawili instrukcje do systemów. Mogło być też tak, że holenderscy informatycy, którzy systemy tworzyli, specjalnie coś w nich umieszczali tak, żeby tylko oni umieli usterkę usunąć. Tego nie wiem, nie znam się na tym i nie chcę rzucać podejrzeń. Fakt jest taki, że z chwilą przejęcia IT supportu przez hinduskich kolegów, systemy zaczęły się walić na maksa, wciąż coś nie działało jak trzeba. Nie powiem, Hindusi się starali i robili, co mogli. Niewiele jednak mogli bez dokumentacji. I chyba niewiele z naszych systemów rozumieli.
Generalnie dłużej wisieliśmy na infolinii supportu IT niż efektywnie pracowaliśmy.
Clou tej historii stanowi zdarzenie, którego głównym bohaterem był nasz szef - dyrektor zarządzający na Polskę.
Pewnego ranka okazało się, że nasz szef nie ma dostępu do internetu. My wszyscy mieliśmy, wiec nie była to na pewno kwestia serwera czy dostawców zewnętrznych. Coś z komputerem szefa. Szef posprawdzał dokładnie ustawienia wifi w swoim laptopie, dla pewności podpiął też kabelek, zastosował troubleshooting, zrobił kilka innych rzeczy, na których się znał ale nic. Skoro wyczerpał swoją wiedzę, zadzwonił na nasz hinduski IT support, odczekał melodyjkę, połączył się z doradcą, wyłuszczył problem językiem prostym i zrozumiałym, po czym otrzymał profesjonalną poradę:
"If you want to have a connection, please, connect you connection to the connection"
Czy kogoś to zdziwi, że polski oddział przestał istnieć w przeciągu dwóch lat od rozpirzenia holenderskiego IT?
biuro it
Ocena:
149
(159)
Bareja wiecznie żywy czyli:
Nie wie lewica, co czyni prawica....
Odcinek 1
Moi rodzice od dwóch lat mają wątpliwe szczęście zamieszkiwać w strefie płatnego parkowania na warszawskiej Ochocie. Dla ścisłości - rodzice mieszkają tam od lat ponad 30 ale od dwóch lat wprowadzono w ich okolicy wspomnianą strefę. Kij z tym , że uliczka wewnątrzosiedlowa, na której od tych 30 lat problemów z parkowaniem nie było żadnych. Kasa zgadzać się musi, więc strefa jest.
A skoro jest strefa, to rodzice musieli załatwić sobie abonament Mieszkańca (zwany też abonamentem rejonowym), który pozwala parkować na niewielkim obszarze w pobliżu miejsca zameldowania i kosztuje 30 zł rocznie. W zeszłym roku sprawa przeszła tak, jak przejść powinna - pojechali do najbliższego Punktu Obsługi Pasażerów ZTM (akurat CH Blue City), gdzie takie rzeczy się załatwia, okazali dowody tożsamości i kwit dostali.
W tym roku jednak już tak lekko nie było.
W czwartek udali się do wspomnianego przybytku, uzbrojeni w dowody tożsamości i ... zonk! Konieczne jest przedstawienie rocznych formularzy PIT, potwierdzających opłacanie podatków w danej dzielnicy. Dziwne to, skoro tam są oboje zameldowani to niby gdzie mieliby odprowadzać podatki? Ale OK. Rodzice wrócili do domu, PIT-y oba swoje wzięli i pojechali nazad. Po odstaniu swojego ponownie w kolejce dowiedzieli się, że tymi PIT-ami to sobie mogą najwyżej wychodek wytapetować, bo konieczne jest przedstawienie dokumentu o niezaleganiu z podatkami z Urzędu Skarbowego (??? - niby, że jak zalegasz z podatkami to sobie pod chałupą nie zaparkujesz?).
Jak już kiedyś wspomniałam, moi Rodzice są dość wiekowi, bo Tata ma 81 lat, Mama - 77. Stanie w kilometrowych kolejkach i ganianie komunikacją miejską po mieście nie jest ich najukochańszą rozrywką. Siły już nie te a Tata nie lubi prowadzić samochodu po Warszawie (w sumie, kto lubi?). Zmęczeni ale zbrojni w wiedzę udali się do domu.
Odcinek 2
W piątek Rodzice pojechali do siedziby swojego US, na Lindleya. Po zwyczajowym odstaniu, co ich, w odpowiedniej kolejce, w międzyczasie wypełniając stosowny wniosek (konieczny, aby dostać stosowny druczek) dostali się przed oblicze Pani Urzędniczki, gdzie dowiedzieli się, że wypełnili zły wniosek ale na szczęście od razu dostali od Pani właściwy do wypełnienia.
Wypełnili i powstał kolejny problem. US papierków darmo nie wydaje, więc konieczne jest zapłacenie zawrotnej kwoty 5 zł za tę odpowiedzialną czynność. W siedzibie US kasy nie ma, więc pieniędzy nie przyjmą, trzeba szukać urzędu pocztowego, haracz opłacić i z potwierdzeniem wpłaty wrócić (nawisem mówiąc - kiedyś funkcjonowały tzw. "znaczki skarbowe", które można było nabyć w kiosku na terenie US lub na portierni, znieśli to czy jak?).
Poczty w okolicy ani widu ani słychu ale na szczęście życzliwa portierka podpowiedziała rodzicom, że opłatę można również wnieść w Żabce. Rodzice wyruszyli na poszukiwanie płaziego sklepu. Gdzieś taki znaleźli, na szczęście tego jest pod dostatkiem i - odstawszy swoje w kolejce młodzieży kupującej hot-dogi, uiścili stosowną opłatę, powiększoną o 2 zł "opłaty przekazowej".
Z kwitkiem potwierdzającym dokonanie opłaty skarbowej rodzice wrócili do US, stanęli ponownie w kolejce - już do innej Pani Urzędniczki, gdyż ta, która wcześniej ich obsługiwała, udała się prawdopodobnie na przerwę. Po odstaniu swojego rodzice dowiedzieli się, że... wypełnili zły wniosek!
Jak moi Rodzice są łagodni, cisi i gołębiego serca, tak w Tacie jednak coś pękło i stanowczo zażądał rozmowy z poprzednią panią, która ten a nie inny wniosek im do wypełnienia dała.
Kazano im czekać, ponieważ tamta pani jest na przerwie. Poczekali. Przyszła "tamta" pani i nagle magicznie się okazało, że wniosek jest dobry. Rodzice otrzymali upragniony papierek, świadczący o tym, że wobec Ojczyzny są w jak najdoskonalszym porządku i - wykończeni - pojechali do domu.
Odcinek 3
Finał urzędniczej epopei nastąpił dzisiaj, w poniedziałek. Rodzice ponownie udali się do Punktu Obsługi Pasażerów ZTM (CH Blue City), gdzie znów karnie stanęli w sporym ogonku, przypominającym prawie czasy słusznie minione. Po odstaniu swojego dostali się do okienka, w którym urzędował ktoś inny, niż w czwartek. Miły, młody człowiek wziął ich dowody osobiste, całkowicie ignorując pracowicie podtykane mu pod nos "Zaświadczenie Bez Którego Załatwienie Sprawy Jest Niemożliwe" i wystawił odpowiedni kwit, uprawniający do parkowania mieszkańców w Strefie Płatnego Parkowania, pobierając stosowną opłatę za abonament. Tata, pomny wysiłków minionych dwóch dni, koniecznie usiłował go zainteresować zdobytym z takim trudem Zaświadczeniem, na co młodzieniec ze zdumieniem spytał "ale po co pan mi to przyniósł"?
No właśnie. Po co?
Nie wie lewica, co czyni prawica....
Odcinek 1
Moi rodzice od dwóch lat mają wątpliwe szczęście zamieszkiwać w strefie płatnego parkowania na warszawskiej Ochocie. Dla ścisłości - rodzice mieszkają tam od lat ponad 30 ale od dwóch lat wprowadzono w ich okolicy wspomnianą strefę. Kij z tym , że uliczka wewnątrzosiedlowa, na której od tych 30 lat problemów z parkowaniem nie było żadnych. Kasa zgadzać się musi, więc strefa jest.
A skoro jest strefa, to rodzice musieli załatwić sobie abonament Mieszkańca (zwany też abonamentem rejonowym), który pozwala parkować na niewielkim obszarze w pobliżu miejsca zameldowania i kosztuje 30 zł rocznie. W zeszłym roku sprawa przeszła tak, jak przejść powinna - pojechali do najbliższego Punktu Obsługi Pasażerów ZTM (akurat CH Blue City), gdzie takie rzeczy się załatwia, okazali dowody tożsamości i kwit dostali.
W tym roku jednak już tak lekko nie było.
W czwartek udali się do wspomnianego przybytku, uzbrojeni w dowody tożsamości i ... zonk! Konieczne jest przedstawienie rocznych formularzy PIT, potwierdzających opłacanie podatków w danej dzielnicy. Dziwne to, skoro tam są oboje zameldowani to niby gdzie mieliby odprowadzać podatki? Ale OK. Rodzice wrócili do domu, PIT-y oba swoje wzięli i pojechali nazad. Po odstaniu swojego ponownie w kolejce dowiedzieli się, że tymi PIT-ami to sobie mogą najwyżej wychodek wytapetować, bo konieczne jest przedstawienie dokumentu o niezaleganiu z podatkami z Urzędu Skarbowego (??? - niby, że jak zalegasz z podatkami to sobie pod chałupą nie zaparkujesz?).
Jak już kiedyś wspomniałam, moi Rodzice są dość wiekowi, bo Tata ma 81 lat, Mama - 77. Stanie w kilometrowych kolejkach i ganianie komunikacją miejską po mieście nie jest ich najukochańszą rozrywką. Siły już nie te a Tata nie lubi prowadzić samochodu po Warszawie (w sumie, kto lubi?). Zmęczeni ale zbrojni w wiedzę udali się do domu.
Odcinek 2
W piątek Rodzice pojechali do siedziby swojego US, na Lindleya. Po zwyczajowym odstaniu, co ich, w odpowiedniej kolejce, w międzyczasie wypełniając stosowny wniosek (konieczny, aby dostać stosowny druczek) dostali się przed oblicze Pani Urzędniczki, gdzie dowiedzieli się, że wypełnili zły wniosek ale na szczęście od razu dostali od Pani właściwy do wypełnienia.
Wypełnili i powstał kolejny problem. US papierków darmo nie wydaje, więc konieczne jest zapłacenie zawrotnej kwoty 5 zł za tę odpowiedzialną czynność. W siedzibie US kasy nie ma, więc pieniędzy nie przyjmą, trzeba szukać urzędu pocztowego, haracz opłacić i z potwierdzeniem wpłaty wrócić (nawisem mówiąc - kiedyś funkcjonowały tzw. "znaczki skarbowe", które można było nabyć w kiosku na terenie US lub na portierni, znieśli to czy jak?).
Poczty w okolicy ani widu ani słychu ale na szczęście życzliwa portierka podpowiedziała rodzicom, że opłatę można również wnieść w Żabce. Rodzice wyruszyli na poszukiwanie płaziego sklepu. Gdzieś taki znaleźli, na szczęście tego jest pod dostatkiem i - odstawszy swoje w kolejce młodzieży kupującej hot-dogi, uiścili stosowną opłatę, powiększoną o 2 zł "opłaty przekazowej".
Z kwitkiem potwierdzającym dokonanie opłaty skarbowej rodzice wrócili do US, stanęli ponownie w kolejce - już do innej Pani Urzędniczki, gdyż ta, która wcześniej ich obsługiwała, udała się prawdopodobnie na przerwę. Po odstaniu swojego rodzice dowiedzieli się, że... wypełnili zły wniosek!
Jak moi Rodzice są łagodni, cisi i gołębiego serca, tak w Tacie jednak coś pękło i stanowczo zażądał rozmowy z poprzednią panią, która ten a nie inny wniosek im do wypełnienia dała.
Kazano im czekać, ponieważ tamta pani jest na przerwie. Poczekali. Przyszła "tamta" pani i nagle magicznie się okazało, że wniosek jest dobry. Rodzice otrzymali upragniony papierek, świadczący o tym, że wobec Ojczyzny są w jak najdoskonalszym porządku i - wykończeni - pojechali do domu.
Odcinek 3
Finał urzędniczej epopei nastąpił dzisiaj, w poniedziałek. Rodzice ponownie udali się do Punktu Obsługi Pasażerów ZTM (CH Blue City), gdzie znów karnie stanęli w sporym ogonku, przypominającym prawie czasy słusznie minione. Po odstaniu swojego dostali się do okienka, w którym urzędował ktoś inny, niż w czwartek. Miły, młody człowiek wziął ich dowody osobiste, całkowicie ignorując pracowicie podtykane mu pod nos "Zaświadczenie Bez Którego Załatwienie Sprawy Jest Niemożliwe" i wystawił odpowiedni kwit, uprawniający do parkowania mieszkańców w Strefie Płatnego Parkowania, pobierając stosowną opłatę za abonament. Tata, pomny wysiłków minionych dwóch dni, koniecznie usiłował go zainteresować zdobytym z takim trudem Zaświadczeniem, na co młodzieniec ze zdumieniem spytał "ale po co pan mi to przyniósł"?
No właśnie. Po co?
urzędy
Ocena:
233
(249)
Te darmowe leki dla seniorów 65+ i dla dzieci do 18... Fajne nie? Ale, proszę, niech mi ktoś powie jakie to leki?
Mam rodziców, oboje mocno 65+ bo mama 74, tata 81 - oboje co miesiąc pojawiają się w aptece z wachlarzykiem recept i mamie przyszło do głowy spytać o te "darmowe leki". No to spytała.
Pani magister popatrzyła, pomyślała i orzekła, że z wachlarzyka należy się JEDEN lek ... darmowy? No nie, nie darmowy ... ryczałtowy, na 30%.
Z moich dalszych doświadczeń wynika, że może być tak, że jakiś lek, nazwijmy go "Lekix" jest w Polsce zarejestrowany na "chorobę A", "chorobę B" i "chorobę C". I - jeśli pacjent cierpi na "chorobę A" dostanie go za darmo, to już pacjent, cierpiący na "chorobę B" lub - nie daj Boże - na "chorobę C" już nawet na ryczałt go nie dostanie, tylko będzie płacił 100%
Czy komuś z Was, czy Waszych rodzin należy się darmowy lek z racji wieku? Jaki lek, na co?
Mam rodziców, oboje mocno 65+ bo mama 74, tata 81 - oboje co miesiąc pojawiają się w aptece z wachlarzykiem recept i mamie przyszło do głowy spytać o te "darmowe leki". No to spytała.
Pani magister popatrzyła, pomyślała i orzekła, że z wachlarzyka należy się JEDEN lek ... darmowy? No nie, nie darmowy ... ryczałtowy, na 30%.
Z moich dalszych doświadczeń wynika, że może być tak, że jakiś lek, nazwijmy go "Lekix" jest w Polsce zarejestrowany na "chorobę A", "chorobę B" i "chorobę C". I - jeśli pacjent cierpi na "chorobę A" dostanie go za darmo, to już pacjent, cierpiący na "chorobę B" lub - nie daj Boże - na "chorobę C" już nawet na ryczałt go nie dostanie, tylko będzie płacił 100%
Czy komuś z Was, czy Waszych rodzin należy się darmowy lek z racji wieku? Jaki lek, na co?
Ocena:
100
(118)
Jak to się czasem w życiu prawie każdego człowieka zdarza, tak i mnie - razu pewnego - w czasach zamierzchłych, zdarzyło się skończyć lat 18.
Wiadomo, rocznica to doniosła i odpowiednio uczczona być musi.
Było to lat temu (Jezu, naprawdę?!) 30, zatem i okoliczności przyrody były zupełnie inne, niż obecnie.
Nie było wtedy tzw. „domówek” tylko tzw. „imprezy” – urządzane w domu w zasadzie przy doniosłych okazjach – taką też i moja „18-nastka” była.
Rodzice po raz pierwszy oddalili się z domu na całą noc beze mnie (na nocleg u babci) oddając we władanie nasze 65- metrowe mieszkanie świeżo „dorosłej” córce oraz jej gościom.
Oczywiście wtedy nie było mowy o alkoholu* na takiej imprezie, inne czasy były. Jedynym alkoholem, na jaki dostałam pozwolenie – wynikające wyłącznie z doniosłości okazji – był szampan „Sowieckoje Igristoje”, wówczas chyba jedyny dostępny. Nie wiem, może i tak, nie miałam wtedy najmniejszego pojęcia o alkoholu.
Moja mama miała komplet cudownych kieliszków do szampana. Pamiętam je do dziś. Były piękne – wysokie i smukłe. Wąska, wysoka nóżka rozszerzała się płynnie w szmaragdowo barwione dno kieliszka, które z kolei płynnie przechodziło w przezroczyste, lekko zwężająco się zwieńczenie.
Po wielkich bojach z samą sobą mama zgodziła się pożyczyć mi to cudo na moją imprezę, abyśmy mogli z przyjaciółmi wypić to „Igristoje” z pięknych naczynek o północy na cześć mojego symbolicznego wejścia w „dorosłość”.
Pożyczka została obarczona tysiącem próśb o uwagę, aby nikt nie stłukł, nie uszkodził, bo komplet, bo cenne, bo pamiątka, bo śliczne itp.
Całą imprezę doglądałam uważnie cudeniek. Pilnowałam, zabierałam z ręki, odstawiałam w bezpieczne miejsca, chuchałam i dmuchałam. I co powiecie? Ocaliłam wszystkie! Żadnemu nie stała się nawet najmniejsza krzywda!
Dumna z siebie, rano po imprezie – przed powrotem rodziców – sprzątałam. Myłam i wycierałam naczynia, układając je na miejscach. Cudne, szmaragdowe skarby mamy ustawiłam nóżkami go góry na tacy, pełen nienaruszony komplet, celem osuszenia.
W pewnym momencie otworzyłam szafkę umiejscowioną nad nimi aby włożyć tam talerzyki. Jedna szklanka była źle postawiona, za blisko krawędzi. Wypadła przy otwarciu…
Ocalał jeden.
A całą noc tak bardzo pilnowałam.
• O tym historia będzie osobna…
Wiadomo, rocznica to doniosła i odpowiednio uczczona być musi.
Było to lat temu (Jezu, naprawdę?!) 30, zatem i okoliczności przyrody były zupełnie inne, niż obecnie.
Nie było wtedy tzw. „domówek” tylko tzw. „imprezy” – urządzane w domu w zasadzie przy doniosłych okazjach – taką też i moja „18-nastka” była.
Rodzice po raz pierwszy oddalili się z domu na całą noc beze mnie (na nocleg u babci) oddając we władanie nasze 65- metrowe mieszkanie świeżo „dorosłej” córce oraz jej gościom.
Oczywiście wtedy nie było mowy o alkoholu* na takiej imprezie, inne czasy były. Jedynym alkoholem, na jaki dostałam pozwolenie – wynikające wyłącznie z doniosłości okazji – był szampan „Sowieckoje Igristoje”, wówczas chyba jedyny dostępny. Nie wiem, może i tak, nie miałam wtedy najmniejszego pojęcia o alkoholu.
Moja mama miała komplet cudownych kieliszków do szampana. Pamiętam je do dziś. Były piękne – wysokie i smukłe. Wąska, wysoka nóżka rozszerzała się płynnie w szmaragdowo barwione dno kieliszka, które z kolei płynnie przechodziło w przezroczyste, lekko zwężająco się zwieńczenie.
Po wielkich bojach z samą sobą mama zgodziła się pożyczyć mi to cudo na moją imprezę, abyśmy mogli z przyjaciółmi wypić to „Igristoje” z pięknych naczynek o północy na cześć mojego symbolicznego wejścia w „dorosłość”.
Pożyczka została obarczona tysiącem próśb o uwagę, aby nikt nie stłukł, nie uszkodził, bo komplet, bo cenne, bo pamiątka, bo śliczne itp.
Całą imprezę doglądałam uważnie cudeniek. Pilnowałam, zabierałam z ręki, odstawiałam w bezpieczne miejsca, chuchałam i dmuchałam. I co powiecie? Ocaliłam wszystkie! Żadnemu nie stała się nawet najmniejsza krzywda!
Dumna z siebie, rano po imprezie – przed powrotem rodziców – sprzątałam. Myłam i wycierałam naczynia, układając je na miejscach. Cudne, szmaragdowe skarby mamy ustawiłam nóżkami go góry na tacy, pełen nienaruszony komplet, celem osuszenia.
W pewnym momencie otworzyłam szafkę umiejscowioną nad nimi aby włożyć tam talerzyki. Jedna szklanka była źle postawiona, za blisko krawędzi. Wypadła przy otwarciu…
Ocalał jeden.
A całą noc tak bardzo pilnowałam.
• O tym historia będzie osobna…
osiemnastka
Ocena:
116
(158)
Jak wielu Piekielnych, tak i ja, losowałam sobie historie i natrafiłam na tą:
https://piekielni.pl/87388
Wychowałam się na PRL-owskim blokowisku z lat 80-tych. Obecnie blokowiska te mają złą sławę „molochów” lub „mrówkowców” jednak nie do końca mogę się z tym zgodzić. Przede wszystkim, były one bardzo mądrze i wygodnie zaprojektowane. Nie twierdzę, że wszystkie w tym kraju, ale moje i kilka sąsiednich na pewno. Na każdym z blokowisk znajdował się „Sam Spożywczy”, szkoła, przedszkole, boiska, place zabaw, tereny zielone, skwerki i sporo zieleni. Na moim był np. mini-las. Sosnowy. Zajmował powierzchnię zaledwie jakichś 200 m2. Ale do dziś pamiętam, jak szaleliśmy w nim z kolegami i koleżankami bawiąc się a to w partyzantów a to w piratów a to w nie wiadomo co. Boiska co zimę – za sprawą dozorców wylewających wodę – zamieniały się lodowiska, na których spędzaliśmy długie godziny. Były górki do zjeżdżania na sankach i nartach. Do szkoły dwa kroki, do supersamu też. Było naprawdę dużo zieleni. Było wszystko, co potrzebne do w miarę wygodnego życia.
Było też coś, na co wówczas jako dziecko nie zwracałam uwagi ale co potem – za sprawą pewnej delegacji, co opiszę poniżej – uderzyło we mnie z całą mocą.
Mianowicie – odległości pomiędzy blokami. W blokowisku wielkie bloczyska (na moim po 10 klatek, po 12 – 15 pięter każde) rozmieszone były w formie wielkich czworoboków, pośrodku których znajdowały się wspomniane powyżej elementy infrastruktury osiedlowej. Nie używało się nawet zasłon, że o żaluzjach nie wspomnę, bo nie było takiej potrzeby.
Jako osoba już z oczywistych względów dorosła zostałam wysłana w delegację do Poznania celem uczestnictwa w tamtejszych Targach. Moja ówczesna firma była jednym z wystawców. Tak się jednak złożyło, że byłam jedyną kobietą z całej ekipy, zatem panom wynajęto dom z kilkoma sypialniami ale wspólnym salonem i kuchnią, mnie zaś – osobny apartament na mega-super-hiper nowoczesnym osiedlu.
Apartament był piękny, wyposażony bardzo bogato i nowocześnie do tego stopnia, że czułam się tam bardzo nieswojo bojąc się coś zniszczyć czy uszkodzić. Zajęta podziwianiem otaczających mnie luksusów nawet nie zauważyłam, kiedy zaczął zapadać zmrok. I wówczas ujawnił się mankament, który – jak dla mnie, przyzwyczajonej do prywatności we własnym domu – okazał się być wręcz dyskwalifikujący. Otóż przez okno mogłam zobaczyć dosłownie, co sąsiad ma na talerzu na kolację. Apartament mieścił się bloku czworobocznym z maleńkim patio pośrodku. Tak maleńkim, że żaluzje musiały być obowiązkowym wyposażeniem każdego mieszkania.
Od tej pory zwracam baczną uwagę na wszystkie nowo budowane apartamentowce. I chyba wszędzie jest tak samo. Oczywiście, wynika to z małej liczby dostępnych gruntów, z których deweloper musi wycisnąć wszystko, co się da a nawet jeszcze trochę ale powiem Wam szczerze. Tak z nutką nostalgii tęsknię za dużymi przestrzeniami oddzielającymi od siebie wielkie bloki na wielkich blokowiskach…
https://piekielni.pl/87388
Wychowałam się na PRL-owskim blokowisku z lat 80-tych. Obecnie blokowiska te mają złą sławę „molochów” lub „mrówkowców” jednak nie do końca mogę się z tym zgodzić. Przede wszystkim, były one bardzo mądrze i wygodnie zaprojektowane. Nie twierdzę, że wszystkie w tym kraju, ale moje i kilka sąsiednich na pewno. Na każdym z blokowisk znajdował się „Sam Spożywczy”, szkoła, przedszkole, boiska, place zabaw, tereny zielone, skwerki i sporo zieleni. Na moim był np. mini-las. Sosnowy. Zajmował powierzchnię zaledwie jakichś 200 m2. Ale do dziś pamiętam, jak szaleliśmy w nim z kolegami i koleżankami bawiąc się a to w partyzantów a to w piratów a to w nie wiadomo co. Boiska co zimę – za sprawą dozorców wylewających wodę – zamieniały się lodowiska, na których spędzaliśmy długie godziny. Były górki do zjeżdżania na sankach i nartach. Do szkoły dwa kroki, do supersamu też. Było naprawdę dużo zieleni. Było wszystko, co potrzebne do w miarę wygodnego życia.
Było też coś, na co wówczas jako dziecko nie zwracałam uwagi ale co potem – za sprawą pewnej delegacji, co opiszę poniżej – uderzyło we mnie z całą mocą.
Mianowicie – odległości pomiędzy blokami. W blokowisku wielkie bloczyska (na moim po 10 klatek, po 12 – 15 pięter każde) rozmieszone były w formie wielkich czworoboków, pośrodku których znajdowały się wspomniane powyżej elementy infrastruktury osiedlowej. Nie używało się nawet zasłon, że o żaluzjach nie wspomnę, bo nie było takiej potrzeby.
Jako osoba już z oczywistych względów dorosła zostałam wysłana w delegację do Poznania celem uczestnictwa w tamtejszych Targach. Moja ówczesna firma była jednym z wystawców. Tak się jednak złożyło, że byłam jedyną kobietą z całej ekipy, zatem panom wynajęto dom z kilkoma sypialniami ale wspólnym salonem i kuchnią, mnie zaś – osobny apartament na mega-super-hiper nowoczesnym osiedlu.
Apartament był piękny, wyposażony bardzo bogato i nowocześnie do tego stopnia, że czułam się tam bardzo nieswojo bojąc się coś zniszczyć czy uszkodzić. Zajęta podziwianiem otaczających mnie luksusów nawet nie zauważyłam, kiedy zaczął zapadać zmrok. I wówczas ujawnił się mankament, który – jak dla mnie, przyzwyczajonej do prywatności we własnym domu – okazał się być wręcz dyskwalifikujący. Otóż przez okno mogłam zobaczyć dosłownie, co sąsiad ma na talerzu na kolację. Apartament mieścił się bloku czworobocznym z maleńkim patio pośrodku. Tak maleńkim, że żaluzje musiały być obowiązkowym wyposażeniem każdego mieszkania.
Od tej pory zwracam baczną uwagę na wszystkie nowo budowane apartamentowce. I chyba wszędzie jest tak samo. Oczywiście, wynika to z małej liczby dostępnych gruntów, z których deweloper musi wycisnąć wszystko, co się da a nawet jeszcze trochę ale powiem Wam szczerze. Tak z nutką nostalgii tęsknię za dużymi przestrzeniami oddzielającymi od siebie wielkie bloki na wielkich blokowiskach…
blok blokowisko
Ocena:
151
(169)
Stanowczo powinnam chyba przestać czytać Piekielnych. Po prostu wiele historii przypomina mi moje własne i zaraz się dowiem, że „chyba mam piekielne życie i nic innego mnie w życiu nie spotyka” xDDD
A oto, co mi przypomniała ta:
https://piekielni.pl/9213
Dziewczęciem młodym będąc uczyłam się w Studium Hotelarsko-Gastronomicznym w klasie hotelarskiej. Siłą rzeczy, musiałam odbyć praktyki zawodowe. Moje wypadły w hotelu, który mieści się do dzisiaj przy pl. Piłsudskiego w Warszawie. Wówczas uchodził za mega luksusowy i obsługiwał głównie cudzoziemców. Nazywał się wtedy „Victoria Intercontinental”. Były to lata 90-te.
Odbywałam pewną część praktyk „na kuchni”, do której obowiązków m.in. należała obsługa śniadań wliczonych w cenę pokoju. Stół szwedzki. Od godziny otwarcia restauracji śniadaniowej osoba z obsługi stała przy wejściu i każdego gościa musiała odpytać o nazwisko i numer pokoju aby odznaczyć, że dany gość śniadanko już dostał i po drugie nie przyjdzie.
Nie wiem, jak się to odbywa obecnie, bo z hotelarstwem skończyłam pół roku po ukończeniu mojego zacnego akademiszcza ale wtedy odbywało się to właśnie tak, przynajmniej w ”Victorii”.
Często osobą stojącą na wejściu i odpytującą o nazwisko był właśnie praktykant. Ponieważ, jak już pisałam, „Victoria” to był hotel obsługujący głównie cudzoziemców, językiem głównie obowiązującym był angielski.
Zatem osoba stojąca w wejściu sali restauracyjnej, w której podawano śniadania zadawała uprzejme pytanie „ Good morning Sir/ Madam may I have your name?” I jakoś nikt nie miał z tym problemu. Gość podawał „name”, praktykant odhaczał w księdze i gość szedł spożywać.
Tym razem padło na mnie.
Tego dnia wszedł rudowłosy mężczyzna. SPOILER! Nie znam się na piłce nożnej, nie interesuję się, nie znam nazwisk ani tym bardzie fizjonomii graczy, nie wiem, nie znam się, zarobiona jestem!
Na uprzejme pytanie „ Good morning Sir may I have your name?” Pan przystanął wbił we mnie pełen pogardy wzrok i głosem, ociekającym wprost pogardą odrzekł:
„My name is BONIEK”
A oto, co mi przypomniała ta:
https://piekielni.pl/9213
Dziewczęciem młodym będąc uczyłam się w Studium Hotelarsko-Gastronomicznym w klasie hotelarskiej. Siłą rzeczy, musiałam odbyć praktyki zawodowe. Moje wypadły w hotelu, który mieści się do dzisiaj przy pl. Piłsudskiego w Warszawie. Wówczas uchodził za mega luksusowy i obsługiwał głównie cudzoziemców. Nazywał się wtedy „Victoria Intercontinental”. Były to lata 90-te.
Odbywałam pewną część praktyk „na kuchni”, do której obowiązków m.in. należała obsługa śniadań wliczonych w cenę pokoju. Stół szwedzki. Od godziny otwarcia restauracji śniadaniowej osoba z obsługi stała przy wejściu i każdego gościa musiała odpytać o nazwisko i numer pokoju aby odznaczyć, że dany gość śniadanko już dostał i po drugie nie przyjdzie.
Nie wiem, jak się to odbywa obecnie, bo z hotelarstwem skończyłam pół roku po ukończeniu mojego zacnego akademiszcza ale wtedy odbywało się to właśnie tak, przynajmniej w ”Victorii”.
Często osobą stojącą na wejściu i odpytującą o nazwisko był właśnie praktykant. Ponieważ, jak już pisałam, „Victoria” to był hotel obsługujący głównie cudzoziemców, językiem głównie obowiązującym był angielski.
Zatem osoba stojąca w wejściu sali restauracyjnej, w której podawano śniadania zadawała uprzejme pytanie „ Good morning Sir/ Madam may I have your name?” I jakoś nikt nie miał z tym problemu. Gość podawał „name”, praktykant odhaczał w księdze i gość szedł spożywać.
Tym razem padło na mnie.
Tego dnia wszedł rudowłosy mężczyzna. SPOILER! Nie znam się na piłce nożnej, nie interesuję się, nie znam nazwisk ani tym bardzie fizjonomii graczy, nie wiem, nie znam się, zarobiona jestem!
Na uprzejme pytanie „ Good morning Sir may I have your name?” Pan przystanął wbił we mnie pełen pogardy wzrok i głosem, ociekającym wprost pogardą odrzekł:
„My name is BONIEK”
hotel
Ocena:
128
(154)
Zdarzyło się razu pewnego, że mój syn – wówczas lat 14 – miał wypadek. Jechał rowerem po ścieżce rowerowej i prosto na jego tor jazdy skręciła starsza kobieta również na rowerze. Syn nie miał możliwości manewru i nadział się na nią. Efekt był taki, że oboje wylądowali na ścieżce. Pani z otarciem skóry na nodze, mój syn ze skomplikowanym złamaniem ręki.
Kobieta rozdarła się jak potępiona, że „gówniarz jechał ze słuchawkami na uszach, nie widział, nie słyszał i wpadł na nią”. Syn – pomimo przerażenia i otępienia bólem złamanej ręki - zadziałał prawidłowo i z uszkodzonego upadkiem telefonu (pęknięty wyświetlacz) zadzwonił do ojca. Wypadek miał miejsce niedaleko domu, ojciec w domu, ja w pracy (17 km dalej) więc jak najbardziej zadziałał prawidłowo.
W międzyczasie przechodnie zadzwonili po pogotowie i na policję. Służby przybyły w rekordowym tempie, równocześnie z moim mężem, który biegł na piechotę. Relację z tego momentu zdał mi mąż: syn siedział na chodniku trzymając się za złamaną rękę. Kobieta darła się na cały regulator wrzeszcząc o „słuchawkach, gówniarzu, napadzie na nią” itp. Podjechała karetka i ratownicy chcieli zająć się chłopakiem ze złamaną ręką ale nie pozwoliła im na to ta kobieta, która darła się jak opętana domagając się natychmiastowego zabrania jej do szpitala, ponieważ „jest ranna w nogę”. Jak już wspomniałam, było to tylko otarcie skóry, więc ratownicy łatwo sobie z nią poradzili i udzielili pomocy mojemu synowi. Zabrali go do szpitala wraz z ojcem, który zadzwonił wówczas do mnie do pracy. Zdążyłam tylko opowiedzieć się zwierzchnikowi i ruszyłam do szpitala. Wpadłam do niego, przeszłam przez kontrolę Covid (2021 rok) i wpadłam na izbę przyjęć, gdzie właśnie pojawili się policjanci, celem przesłuchania nas.
Od słowa do słowa – okazało się, ze mój syn ma niebywałe szczęście w nieszczęściu – wypadek miał miejsce dokładnie naprzeciwko monitorowanej kamerami budowy… Gdyby nie to – byłoby jego słowo przeciwko słowu tej starszej kobiety a wiadomo, czyim słowom sąd by dał wiarę – nieodpowiedzialny gówniarz ze słuchawkami kontra stateczna, starsza pani..
Kamera jednak była bezlitosna.
Pokazała, że kobieta jechała trochę przed moim synem i w pewnym momencie ni z tego ni z owego nagle skręciła w lewo prosto pod koła roweru syna.
Pani usiłowała jeszcze twierdzić, że sygnalizowała manewr, jednak w obliczu dowodu w postaci zapisu z kamery zmieniła zdanie i twierdziła, że ZAMIERZAŁA zasygnalizować manewr. Ponieważ była to jednak dość duża różnica (sygnalizowałam, ZAMIERZAŁAM zasygnalizować), prokurator zażądała w sądzie sporego odszkodowania za krzywdę mojego dziecka, co sąd przyklepał a sprawczyni całej sprawy zapłaciła.
Syn wiele wycierpiał. Złożona po wypadku ręka zrastała się źle i chirurg zadecydował o operacyjnym składaniu. Operacja, śruby stabilizujące, gips, kolejna operacja, orteza, rehabilitacja. Do tej pory, po prawie 3 latach lewa ręka (ta złamana) jest o wiele słabsza a blizny zostaną na zawsze.
I tylko ta kamera z budowy. Gdyby wypadek wydarzył się w innym miejscu...
Kobieta rozdarła się jak potępiona, że „gówniarz jechał ze słuchawkami na uszach, nie widział, nie słyszał i wpadł na nią”. Syn – pomimo przerażenia i otępienia bólem złamanej ręki - zadziałał prawidłowo i z uszkodzonego upadkiem telefonu (pęknięty wyświetlacz) zadzwonił do ojca. Wypadek miał miejsce niedaleko domu, ojciec w domu, ja w pracy (17 km dalej) więc jak najbardziej zadziałał prawidłowo.
W międzyczasie przechodnie zadzwonili po pogotowie i na policję. Służby przybyły w rekordowym tempie, równocześnie z moim mężem, który biegł na piechotę. Relację z tego momentu zdał mi mąż: syn siedział na chodniku trzymając się za złamaną rękę. Kobieta darła się na cały regulator wrzeszcząc o „słuchawkach, gówniarzu, napadzie na nią” itp. Podjechała karetka i ratownicy chcieli zająć się chłopakiem ze złamaną ręką ale nie pozwoliła im na to ta kobieta, która darła się jak opętana domagając się natychmiastowego zabrania jej do szpitala, ponieważ „jest ranna w nogę”. Jak już wspomniałam, było to tylko otarcie skóry, więc ratownicy łatwo sobie z nią poradzili i udzielili pomocy mojemu synowi. Zabrali go do szpitala wraz z ojcem, który zadzwonił wówczas do mnie do pracy. Zdążyłam tylko opowiedzieć się zwierzchnikowi i ruszyłam do szpitala. Wpadłam do niego, przeszłam przez kontrolę Covid (2021 rok) i wpadłam na izbę przyjęć, gdzie właśnie pojawili się policjanci, celem przesłuchania nas.
Od słowa do słowa – okazało się, ze mój syn ma niebywałe szczęście w nieszczęściu – wypadek miał miejsce dokładnie naprzeciwko monitorowanej kamerami budowy… Gdyby nie to – byłoby jego słowo przeciwko słowu tej starszej kobiety a wiadomo, czyim słowom sąd by dał wiarę – nieodpowiedzialny gówniarz ze słuchawkami kontra stateczna, starsza pani..
Kamera jednak była bezlitosna.
Pokazała, że kobieta jechała trochę przed moim synem i w pewnym momencie ni z tego ni z owego nagle skręciła w lewo prosto pod koła roweru syna.
Pani usiłowała jeszcze twierdzić, że sygnalizowała manewr, jednak w obliczu dowodu w postaci zapisu z kamery zmieniła zdanie i twierdziła, że ZAMIERZAŁA zasygnalizować manewr. Ponieważ była to jednak dość duża różnica (sygnalizowałam, ZAMIERZAŁAM zasygnalizować), prokurator zażądała w sądzie sporego odszkodowania za krzywdę mojego dziecka, co sąd przyklepał a sprawczyni całej sprawy zapłaciła.
Syn wiele wycierpiał. Złożona po wypadku ręka zrastała się źle i chirurg zadecydował o operacyjnym składaniu. Operacja, śruby stabilizujące, gips, kolejna operacja, orteza, rehabilitacja. Do tej pory, po prawie 3 latach lewa ręka (ta złamana) jest o wiele słabsza a blizny zostaną na zawsze.
I tylko ta kamera z budowy. Gdyby wypadek wydarzył się w innym miejscu...
ścieżka rowerowa
Ocena:
197
(207)
Jak to zwykle bywa na Piekielnych, miał być komentarz do historii https://piekielni.pl/90290, ale tradycyjnie wyszło zbyt długo, aż uznałam, że wystarczy na osobną historię :)
Kiedy kupiłam mieszkanie z drugiej ręki w 2017 - kupiłam je wraz z pełną zabudową kuchni. Nie chciałam się tej zabudowy pozbywać, bo była nietypowa - zaprojektowana na wymiar specjalnie do tej właśnie kuchni, niezwykle funkcjonalna, idealna kolorystycznie a przy tym niezwykle pojemna (szafki kuchenne mam na myśli). Problem polegał jedynie na tym, że te piękne, przepastne, zaprojektowane na wymiar szafki były rozpaczliwie brudne, wręcz oklejone syfem. Nie był to zwykły nieporządek spowodowany użytkowaniem. To był po prostu totalny syf. Porozlewane dawno pozasychane płyny, oleje, soki, dżemy i licho wie co, gdzieniegdzie grzyb, takie klimaty. Niefajne, nieładne. No, wiecie.
Wymordowana przeprowadzką i remontem nie miałam siły ogarnąć tematu a szafki kuchenne wszak rzecz potrzebna. Rzeczy, które powinny w nich tkwić, wciąż tkwiły w nierozpakowanych kartonach w przedpokoju. Zdecydowałam się więc na pomoc. Poszukałam ogłoszeń na OLX i zaczęłam dzwonić.
Zaznaczam raz jeszcze, że rzecz działa się w 2017 roku, więc podaję stawki z tamtego okresu, nie mylić z dzisiejszymi.
Wszystkim paniom podawałam szczerze zakres robót - 7 przepastnych, mega usyfionych starym, zagnieżdżonym syfem szafek kuchennych. Przecież nie będę kłamać, bo i po co?
Pai Małgosia z Bemowa - całość robót 400 zł.
Pani Ania z Pruszkowa - całość robót 500 zł.
Pani Agnieszka ze śródmieścia - ona w sumie nie wie, ale myśli, że w 600 zł się zmieści.
Pani Ołena (Ukrainka) - 22 zł za godzinę (?!).
Zapaliła mi się czerwona lampka, taka migocząca. Ile czasu zajmie wysprzątanie tych szafek? 8 godzin? 9? Nawet niechby 10 to przecież wciąż oscyluje wokół kwoty 200 zł! No nie wierzę!
OK. Niech przyjdzie. Umawiam się. Pulchniutka Ukrainka w średnim wieku przybyła 3 minuty przed czasem, kawy odmówiła, herbaty również, przepasała się fartuszkiem i ruszyła do boju z moimi szafkami.
Ja w tym czasie sprzątałam salon i sypialnię po remoncie. Po niecałych 3 godzinach pani Ołena poprosiła mnie o przyjście do kuchni.
Idę i widzę. Szafki były czyściutkie! Wszystkie! Pachniały! Nosiły, oczywiście, lekkie ślady użytkowania, bo przecież wszak były użytkowane bo kupiłam używane. Ale nie było śladu najmniejszego po jakimkolwiek brudzie.
Pani Ołena poprosiła o 66 zł za 3 godziny pracy. Usiłowałam jej wcisnąć jej 150, bo uznałam, ze 66 zł za tak wstrętną robotę to czysty wyzysk. Nie chciała. Siłą wcisnęłam jej 100 zł, pocałowałam w policzek i wypchnęłam, protestującą przeciw napiwkowi, za drzwi.
Teraz też (będąc w podobnej sytuacji, co Autorka przytaczanej na początku historii) poszukuję pani do pomocy w sprzątaniu. I wiem, że na pewno będzie to pani z Ukrainy. Tym bardziej, że nasze biuro też sprząta pani z Ukrainy. Ogarnia codziennie nasze 550 m2 i robi to tak, że nigdy nie było tak czysto za czasów „panowania” w nim polskich firm (podkreślam FIRM) sprzątających.
Kiedy kupiłam mieszkanie z drugiej ręki w 2017 - kupiłam je wraz z pełną zabudową kuchni. Nie chciałam się tej zabudowy pozbywać, bo była nietypowa - zaprojektowana na wymiar specjalnie do tej właśnie kuchni, niezwykle funkcjonalna, idealna kolorystycznie a przy tym niezwykle pojemna (szafki kuchenne mam na myśli). Problem polegał jedynie na tym, że te piękne, przepastne, zaprojektowane na wymiar szafki były rozpaczliwie brudne, wręcz oklejone syfem. Nie był to zwykły nieporządek spowodowany użytkowaniem. To był po prostu totalny syf. Porozlewane dawno pozasychane płyny, oleje, soki, dżemy i licho wie co, gdzieniegdzie grzyb, takie klimaty. Niefajne, nieładne. No, wiecie.
Wymordowana przeprowadzką i remontem nie miałam siły ogarnąć tematu a szafki kuchenne wszak rzecz potrzebna. Rzeczy, które powinny w nich tkwić, wciąż tkwiły w nierozpakowanych kartonach w przedpokoju. Zdecydowałam się więc na pomoc. Poszukałam ogłoszeń na OLX i zaczęłam dzwonić.
Zaznaczam raz jeszcze, że rzecz działa się w 2017 roku, więc podaję stawki z tamtego okresu, nie mylić z dzisiejszymi.
Wszystkim paniom podawałam szczerze zakres robót - 7 przepastnych, mega usyfionych starym, zagnieżdżonym syfem szafek kuchennych. Przecież nie będę kłamać, bo i po co?
Pai Małgosia z Bemowa - całość robót 400 zł.
Pani Ania z Pruszkowa - całość robót 500 zł.
Pani Agnieszka ze śródmieścia - ona w sumie nie wie, ale myśli, że w 600 zł się zmieści.
Pani Ołena (Ukrainka) - 22 zł za godzinę (?!).
Zapaliła mi się czerwona lampka, taka migocząca. Ile czasu zajmie wysprzątanie tych szafek? 8 godzin? 9? Nawet niechby 10 to przecież wciąż oscyluje wokół kwoty 200 zł! No nie wierzę!
OK. Niech przyjdzie. Umawiam się. Pulchniutka Ukrainka w średnim wieku przybyła 3 minuty przed czasem, kawy odmówiła, herbaty również, przepasała się fartuszkiem i ruszyła do boju z moimi szafkami.
Ja w tym czasie sprzątałam salon i sypialnię po remoncie. Po niecałych 3 godzinach pani Ołena poprosiła mnie o przyjście do kuchni.
Idę i widzę. Szafki były czyściutkie! Wszystkie! Pachniały! Nosiły, oczywiście, lekkie ślady użytkowania, bo przecież wszak były użytkowane bo kupiłam używane. Ale nie było śladu najmniejszego po jakimkolwiek brudzie.
Pani Ołena poprosiła o 66 zł za 3 godziny pracy. Usiłowałam jej wcisnąć jej 150, bo uznałam, ze 66 zł za tak wstrętną robotę to czysty wyzysk. Nie chciała. Siłą wcisnęłam jej 100 zł, pocałowałam w policzek i wypchnęłam, protestującą przeciw napiwkowi, za drzwi.
Teraz też (będąc w podobnej sytuacji, co Autorka przytaczanej na początku historii) poszukuję pani do pomocy w sprzątaniu. I wiem, że na pewno będzie to pani z Ukrainy. Tym bardziej, że nasze biuro też sprząta pani z Ukrainy. Ogarnia codziennie nasze 550 m2 i robi to tak, że nigdy nie było tak czysto za czasów „panowania” w nim polskich firm (podkreślam FIRM) sprzątających.
sprzątanie
Ocena:
178
(208)
Uzależnienie od social mediów lvl hard.
Bohater historii: dziecię moje typu chłopiec lat obecnie 17. Z cherubinka ze złotymi loczkami sama nie wiem kiedy wylevelowało mi chłopisko 190 cm wzrostu, kopyto rozmiar 47, 90 kg mięśni (siłownia i takie tam).
Z uwagi na swoje walory fizyczne dziecię jest obecnie zatrudniane na etacie tragarza tygodniowych zakupów. Mamusia szaleje po sklepie, produkty do koszyka wrzuca, płaci i na tym się jej rola kończy. Zakupy ma zapakować, do samochodu wrzucić oraz do domu zatargać cherubinek.
A wczoraj na tych zakupach byliśmy. Doszliśmy do chłodni z lodami. Ja nie jadam, ale mąż i syn lubią. Wpakowałam do koszyka „Bakaliowe” Koral dla męża i mówię dziecku: „Wybieraj”
To był błąd. Dziecko ma chęć na tiramisu, truskawkowe i mango i w żaden żywy sposób nie jest w stanie się zdecydować. I to kusi i to nęci. I tu ciągnie i tam swędzi.
W końcu, niewiele myśląc, wyciągnął z kieszeni telefon, zalogował się na FB, discorda, Messengera i licho wie jeszcze na co i wrzucił w przestrzeń światłowodową pytanie, które lody ma wybrać.
Znudziło mi się czekanie na odpowiedź kosmosu, więc odżeglowałam w inne rejony sklepu pozostawiając latorośl z nierozwiązaną życiową kwestią.
Gdy wróciłam po jakichś 15 minutach, nadal stał przed chłodnią próbując rozstrzygnąć, której rady – spomiędzy 328, których mu udzielono – powinien posłuchać.
Bohater historii: dziecię moje typu chłopiec lat obecnie 17. Z cherubinka ze złotymi loczkami sama nie wiem kiedy wylevelowało mi chłopisko 190 cm wzrostu, kopyto rozmiar 47, 90 kg mięśni (siłownia i takie tam).
Z uwagi na swoje walory fizyczne dziecię jest obecnie zatrudniane na etacie tragarza tygodniowych zakupów. Mamusia szaleje po sklepie, produkty do koszyka wrzuca, płaci i na tym się jej rola kończy. Zakupy ma zapakować, do samochodu wrzucić oraz do domu zatargać cherubinek.
A wczoraj na tych zakupach byliśmy. Doszliśmy do chłodni z lodami. Ja nie jadam, ale mąż i syn lubią. Wpakowałam do koszyka „Bakaliowe” Koral dla męża i mówię dziecku: „Wybieraj”
To był błąd. Dziecko ma chęć na tiramisu, truskawkowe i mango i w żaden żywy sposób nie jest w stanie się zdecydować. I to kusi i to nęci. I tu ciągnie i tam swędzi.
W końcu, niewiele myśląc, wyciągnął z kieszeni telefon, zalogował się na FB, discorda, Messengera i licho wie jeszcze na co i wrzucił w przestrzeń światłowodową pytanie, które lody ma wybrać.
Znudziło mi się czekanie na odpowiedź kosmosu, więc odżeglowałam w inne rejony sklepu pozostawiając latorośl z nierozwiązaną życiową kwestią.
Gdy wróciłam po jakichś 15 minutach, nadal stał przed chłodnią próbując rozstrzygnąć, której rady – spomiędzy 328, których mu udzielono – powinien posłuchać.
zakupy
Ocena:
142
(174)