Profil użytkownika
KatzenKratzen ♀
Zamieszcza historie od: | 31 marca 2017 - 11:37 |
Ostatnio: | 11 października 2024 - 19:32 |
O sobie: |
Szanuję Cię. |
- Historii na głównej: 98 z 107
- Punktów za historie: 15788
- Komentarzy: 1378
- Punktów za komentarze: 8975
Gdy czytałam historię ZebThan http://piekielni.pl/78369 przypomniałam sobie zdarzenie sprzed jakichś 15 lat – było głośne na osiedlu, gdzie mieszkają moi rodzice. Kurcze, ludzie, to naprawdę nie jest takie proste...
Dwóch gówniarzy (nieletnich) zaczepiało i dokuczało inwalidzie na wózku. Kopali koła, popychali wózek, obrzucali niewybrednymi komentarzami kalekiego, starszego mężczyznę. Znalazł się ktoś, kto chciał pomóc. Najpierw słownie – „zostawcie człowieka, odczepcie się, idźcie sobie itp”. Gdy w odpowiedzi został obrzucony obelgami (ich było dwóch, to i odważni, jeden drugiego „zagrzewał do boju”, interweniujący pan użył przymusu bezpośredniego. Efektem był zwichnięty nadgarstek jednego z wyrostków i parę siniaków u drugiego.
Człowiek dostał karę za „pobicie dzieci” i to pomimo zeznań inwalidy i jakiejś starszej pani, która widziała całe zdarzenie z okna.
To się nie zmieni, póki nie zmienią się durne przepisy! I durni stróże prawa, nie patrzący na całą sytuację, jak do tego doszło itp tylko oceniający efekt końcowy. Efektem końcowym było przecież "pobicie dzieci"!
Dwóch gówniarzy (nieletnich) zaczepiało i dokuczało inwalidzie na wózku. Kopali koła, popychali wózek, obrzucali niewybrednymi komentarzami kalekiego, starszego mężczyznę. Znalazł się ktoś, kto chciał pomóc. Najpierw słownie – „zostawcie człowieka, odczepcie się, idźcie sobie itp”. Gdy w odpowiedzi został obrzucony obelgami (ich było dwóch, to i odważni, jeden drugiego „zagrzewał do boju”, interweniujący pan użył przymusu bezpośredniego. Efektem był zwichnięty nadgarstek jednego z wyrostków i parę siniaków u drugiego.
Człowiek dostał karę za „pobicie dzieci” i to pomimo zeznań inwalidy i jakiejś starszej pani, która widziała całe zdarzenie z okna.
To się nie zmieni, póki nie zmienią się durne przepisy! I durni stróże prawa, nie patrzący na całą sytuację, jak do tego doszło itp tylko oceniający efekt końcowy. Efektem końcowym było przecież "pobicie dzieci"!
pomoc i jej skutki
Ocena:
205
(223)
Wczoraj nabyłam lokal mieszkalny. Wraz z lokalem stałam się nolens volens posiadaczem ziemskim, jako właścicielka 1/50 000 części gruntu, na którym cały blok jest posadowiony. A skoro już jestem latyfundystą – naturalną rzeczy koleją od mojego latyfundium muszę zapłacić podatek. Postanowiłam zatem przy okazji załatwiania sprawy podatku od razu się zameldować - jedna wizyta w jednym Urzędzie i wszystkie sprawy załatwione.
Jako praworządny obywatel dziś z samego rana sunę do odnośnego przybytku, wypełniam jakieś 125 600 druczków i do okienka. A tu – zonk! Nie mogę się zameldować w moim nowym mieszkaniu. A dlaczego? Ponieważ tam nie mieszkam. Kit z tym, że moja własność, nie mieszkam, to nie mogę się zameldować i już.
Pytam zatem delikatnie, skąd wiedza, że nie mieszkam. Ano w akcie notarialnym stoi, że poprzedni właściciel ma mi udostępnić mieszkanie DO 10 czerwca. A skoro tak, to mam przyjechać po 10 czerwca, bo na razie "brak podstawy prawnej" do zameldowania mnie. No ale skoro DO 10 czerwca (a nie konkretnie 10 czerwca), no to może już udostępnił i mieszkam? A nie, nie mieszkam. A skąd pani wie? Pani wie, bo akt podpisany wczoraj i nie zdążyłabym się przeprowadzić.
Trochę mnie to zaczęło śmieszyć, więc va banque oznajmiam, że już na podpisanie aktu notarialnego przybyłam "z tragarzami" i mieszkam, a co! Na takie dictum pani się trochę zacukała. Widzę, jak bardzo się stara uzasadnić swoją decyzję. W końcu olśnienie! Pani nie wie czy mieszkam czy nie, zatem nie zamelduje! Na ten argument odpowiedzi mi już zabrakło.
No to druga sprawa – podatek. Okienko C. Idę i pytam, czy wolno mi złożyć deklarację. A pewnie, że wolno! Z przytupem i w hołubcach! Podatek proszę bardzo! Natychmiast naliczą od dnia nabycia nieruchomości.
Zameldować się nie mogę, ale podatek od razu. Ki diabeł? Ktoś to rozumie?
Jako praworządny obywatel dziś z samego rana sunę do odnośnego przybytku, wypełniam jakieś 125 600 druczków i do okienka. A tu – zonk! Nie mogę się zameldować w moim nowym mieszkaniu. A dlaczego? Ponieważ tam nie mieszkam. Kit z tym, że moja własność, nie mieszkam, to nie mogę się zameldować i już.
Pytam zatem delikatnie, skąd wiedza, że nie mieszkam. Ano w akcie notarialnym stoi, że poprzedni właściciel ma mi udostępnić mieszkanie DO 10 czerwca. A skoro tak, to mam przyjechać po 10 czerwca, bo na razie "brak podstawy prawnej" do zameldowania mnie. No ale skoro DO 10 czerwca (a nie konkretnie 10 czerwca), no to może już udostępnił i mieszkam? A nie, nie mieszkam. A skąd pani wie? Pani wie, bo akt podpisany wczoraj i nie zdążyłabym się przeprowadzić.
Trochę mnie to zaczęło śmieszyć, więc va banque oznajmiam, że już na podpisanie aktu notarialnego przybyłam "z tragarzami" i mieszkam, a co! Na takie dictum pani się trochę zacukała. Widzę, jak bardzo się stara uzasadnić swoją decyzję. W końcu olśnienie! Pani nie wie czy mieszkam czy nie, zatem nie zamelduje! Na ten argument odpowiedzi mi już zabrakło.
No to druga sprawa – podatek. Okienko C. Idę i pytam, czy wolno mi złożyć deklarację. A pewnie, że wolno! Z przytupem i w hołubcach! Podatek proszę bardzo! Natychmiast naliczą od dnia nabycia nieruchomości.
Zameldować się nie mogę, ale podatek od razu. Ki diabeł? Ktoś to rozumie?
urzędy
Ocena:
229
(253)
Sądziłam, że do czego jak do czego, ale do Autoryzowanej Stacji Obsługi pojazdów danej marki można mieć zaufanie. O Święta Naiwności!
Swego czasu zakupiłam wymarzony pojazd czterokołowy. Był kilkuletni, sprowadzany, typu „Niemiec płakał jak sprzedawał, kocem przykrywał i już dzwonił, że odkupi”. Było dla mnie rzeczą oczywistą, że do używanego auta będę musiała dołożyć – rozrząd, hamulce, elementy zawieszenia tzw „części zużywające się i wymagające okresowej wymiany”, wszystkie płyny itp.
Pojechałam zatem do ASO danej marki na kompleksowe sprawdzenie stanu autka. Od razu na dzień dobry wymiana oleju, to jasne. Ale nie taki! To zwykły jest! Tu mamy taki SPECJALNY, dedykowany przez producenta do TEGO silnika (jasne, stał na półce i czekał, aż kupię ten właśnie samochód) OK, niech będzie, 1 litr kosztował tyle, co 4 tego „zwykłego” ale OK.
Samochód obejrzany, lista elementów do wymiany sporządzona, ale co to! Tu się przewody „pocą”! (od razu mówię – nie znam się, opisuję tak, jak usłyszałam i zrozumiałam). Ajajaj, ale problem pani będzie miała, turbosprężarka pije olej! Zdziwiłam się, bo jako żywo nie słyszałam o turbosprężarce z otworem gębowym, którym może ona tenże olej pić, ale kto ją tam wie?
Nie miałam wcześniej diesla, silnik benzynowy jednak inaczej wygląda „z twarzy” a od zaplecza to mogę go oglądać nawet pod mikroskopem, bo się na tym nie znam. Z mądrą miną zatem pokontemplowałam wskazane mi palcem faktycznie lekko oleiste ślady na czymś czarnym i pytam, co dalej?
A tu - rozwiązanie! Zupełnym przypadkiem panowie akurat mają na stanie regenerowane turbo za jedyne 5 000 zł i już teraz mogą mi montować (?!) Pani chce? Pani nie chce. Zapłaciłam za olej i pojechałam szukać innego serwisu.
Żeby już nie rozwlekać znalazłam taki, którego opis powinnam umieścić na portalu „wspaniali.pl”. Nie ASO, ale zajmujący się autami tej właśnie marki. Pojechałam, pokazuję czarne coś i opowiadam ze smutkiem o żarłocznej turbo. Właściciel i dwóch panów mechaników przez chwilę milczało, a potem ryknęło śmiechem, od którego zerwały się wrony na pobliskich drzewach.
Okazało się, że są to uszczelnienia zaworów wtryskowych, podlegające okresowej wymianie i właśnie tej wymiany wymagające. Koszt 750 zł. Turbo była (i jest dotąd) w idealnym stanie. Łącznie za rozrząd, hamulce, uszczelnienia, sworzeń, tuleję i łożysko zapłaciłam mniej więcej tyle samo, ile chcieli za tę nieszczęsną regenerowaną turbosprężarkę.
Ponadto okazało się, że samochód ewidentnie miał robione coś ze wspomaganiem (przewody były źle podłączone, zwisały tam, gdzie nie powinny) i brakowało osłony silnika. Tego już panowie z ASO nie zauważyli. Wszystko zostało zrobione i moja srebrzysta strzała śmiga bezawaryjnie już trzeci rok.
Reasumując – tak, jestem kobietą. Tak, blondynką. Tak, nie znam się na budowie silnika. Ale czy to z automatu oznacza, że trzeba mnie koniecznie oszukać?
Swego czasu zakupiłam wymarzony pojazd czterokołowy. Był kilkuletni, sprowadzany, typu „Niemiec płakał jak sprzedawał, kocem przykrywał i już dzwonił, że odkupi”. Było dla mnie rzeczą oczywistą, że do używanego auta będę musiała dołożyć – rozrząd, hamulce, elementy zawieszenia tzw „części zużywające się i wymagające okresowej wymiany”, wszystkie płyny itp.
Pojechałam zatem do ASO danej marki na kompleksowe sprawdzenie stanu autka. Od razu na dzień dobry wymiana oleju, to jasne. Ale nie taki! To zwykły jest! Tu mamy taki SPECJALNY, dedykowany przez producenta do TEGO silnika (jasne, stał na półce i czekał, aż kupię ten właśnie samochód) OK, niech będzie, 1 litr kosztował tyle, co 4 tego „zwykłego” ale OK.
Samochód obejrzany, lista elementów do wymiany sporządzona, ale co to! Tu się przewody „pocą”! (od razu mówię – nie znam się, opisuję tak, jak usłyszałam i zrozumiałam). Ajajaj, ale problem pani będzie miała, turbosprężarka pije olej! Zdziwiłam się, bo jako żywo nie słyszałam o turbosprężarce z otworem gębowym, którym może ona tenże olej pić, ale kto ją tam wie?
Nie miałam wcześniej diesla, silnik benzynowy jednak inaczej wygląda „z twarzy” a od zaplecza to mogę go oglądać nawet pod mikroskopem, bo się na tym nie znam. Z mądrą miną zatem pokontemplowałam wskazane mi palcem faktycznie lekko oleiste ślady na czymś czarnym i pytam, co dalej?
A tu - rozwiązanie! Zupełnym przypadkiem panowie akurat mają na stanie regenerowane turbo za jedyne 5 000 zł i już teraz mogą mi montować (?!) Pani chce? Pani nie chce. Zapłaciłam za olej i pojechałam szukać innego serwisu.
Żeby już nie rozwlekać znalazłam taki, którego opis powinnam umieścić na portalu „wspaniali.pl”. Nie ASO, ale zajmujący się autami tej właśnie marki. Pojechałam, pokazuję czarne coś i opowiadam ze smutkiem o żarłocznej turbo. Właściciel i dwóch panów mechaników przez chwilę milczało, a potem ryknęło śmiechem, od którego zerwały się wrony na pobliskich drzewach.
Okazało się, że są to uszczelnienia zaworów wtryskowych, podlegające okresowej wymianie i właśnie tej wymiany wymagające. Koszt 750 zł. Turbo była (i jest dotąd) w idealnym stanie. Łącznie za rozrząd, hamulce, uszczelnienia, sworzeń, tuleję i łożysko zapłaciłam mniej więcej tyle samo, ile chcieli za tę nieszczęsną regenerowaną turbosprężarkę.
Ponadto okazało się, że samochód ewidentnie miał robione coś ze wspomaganiem (przewody były źle podłączone, zwisały tam, gdzie nie powinny) i brakowało osłony silnika. Tego już panowie z ASO nie zauważyli. Wszystko zostało zrobione i moja srebrzysta strzała śmiga bezawaryjnie już trzeci rok.
Reasumując – tak, jestem kobietą. Tak, blondynką. Tak, nie znam się na budowie silnika. Ale czy to z automatu oznacza, że trzeba mnie koniecznie oszukać?
serwis samochodowy
Ocena:
261
(271)
Służba zdrowia w kolejnej odsłonie.
Uwaga – będzie niesmacznie, dla niektórych może nawet obrzydliwie. Kto nie chce, niech nie czyta.
Po 18 godzinach średniowiecznych tortur i mojego wycia przeplatanego błaganiem o dobicie, Pani Doktor wreszcie doszła do wniosku, że mój syn siłami natury jednak na świat nie wyjdzie, bo nie jest odpowiednio ułożony. W ciągu kolejnego kwadransa, syn wyjęty za pomocą cesarskiego cięcia, jak jako tako pozszywana, na oddziale położniczym zapada cisza (z mojej strony).
Minęło kilka godzin, zapada wieczór. Dziecko, jak to dziecko, gromkim krzykiem zaczyna sygnalizować potrzebę jedzenia. Przystawiam i... nic. Nie ma co jeść. Próbuję na różne sposoby, pewnie nie umiem czy coś, proszę o pomoc. Pielęgniarka pokazuje, tłumaczy, sama przystawia, mały próbuje ssać z siłą odkurzacza i też nic. Syn wrzeszczy jak kilka syren okrętowych razem, ja płaczę, zamiast pokarmu leci krew. Znów proszę o pomoc. Pada kategoryczne polecenie „Wytrzeć krew! Karmić!”. Wycieram, myję, karmię. Efekt podobny czyli żaden. Gehenna trwa dobre kilka godzin. Dziewczyny z mojej sali, których dzieci śpią, zaczynają mieć dość. Nie ma się co dziwić, każda świeżo po porodzie, mniej lub bardziej wykończona. Nie powinnam jeszcze wstawać po operacji, ale nie mam wyjścia. Wychodzę z wyjącym maluchem z sali, wlokę się do pokoju pielęgniarek, błagam o odrobinę jakiegokolwiek pokarmu. Nie dadzą, nie mają, karmić piersią. Siadam pod pokojem pielęgniarek. Po około godzinie mały zaczyna wyraźnie słabnąć, płacze coraz ciszej, coraz ochryplej. Słaniam się na krześle, pies z kulawą nogą się nami nie interesuje. Widzę, że prędzej syn umrze z głodu, niż doczekam się jakiejkolwiek pomocy. W desperacji idę na sąsiedni oddział neonatologiczny, pukam, we łzach błagam o jakiś pokarm dla dziecka. Pielęgniarka lituje się, dostaję malutką buteleczkę mleka dla wcześniaków. Mały ją dosłownie wsysa w siebie i zasypia natychmiast.
Na drugi dzień mówię mamie o tym, co mnie spotkało w nocy. Mama od razu poszła po pielęgniarkę oddziałową i wyłuszczyła sytuację. Reakcja – to niemożliwe! Nieprawda, że nie ma mleka na oddziale! Zawsze jest i zawsze pielęgniarki w takich sytuacjach dają! Ta, pewnie, zwidy miałam. Jeśli nawet tak, to razem ze mną wszystkie dziewczyny z mojej sali, które jak jeden mąż poparły moją wersję.
Nie wiem, jak to się dalej potoczyło. Wyszłam po 4 dniach i więcej tam nie wróciłam. Empatię pielęgniarek z nocnej zmiany zapamiętam do śmierci.
Uwaga – będzie niesmacznie, dla niektórych może nawet obrzydliwie. Kto nie chce, niech nie czyta.
Po 18 godzinach średniowiecznych tortur i mojego wycia przeplatanego błaganiem o dobicie, Pani Doktor wreszcie doszła do wniosku, że mój syn siłami natury jednak na świat nie wyjdzie, bo nie jest odpowiednio ułożony. W ciągu kolejnego kwadransa, syn wyjęty za pomocą cesarskiego cięcia, jak jako tako pozszywana, na oddziale położniczym zapada cisza (z mojej strony).
Minęło kilka godzin, zapada wieczór. Dziecko, jak to dziecko, gromkim krzykiem zaczyna sygnalizować potrzebę jedzenia. Przystawiam i... nic. Nie ma co jeść. Próbuję na różne sposoby, pewnie nie umiem czy coś, proszę o pomoc. Pielęgniarka pokazuje, tłumaczy, sama przystawia, mały próbuje ssać z siłą odkurzacza i też nic. Syn wrzeszczy jak kilka syren okrętowych razem, ja płaczę, zamiast pokarmu leci krew. Znów proszę o pomoc. Pada kategoryczne polecenie „Wytrzeć krew! Karmić!”. Wycieram, myję, karmię. Efekt podobny czyli żaden. Gehenna trwa dobre kilka godzin. Dziewczyny z mojej sali, których dzieci śpią, zaczynają mieć dość. Nie ma się co dziwić, każda świeżo po porodzie, mniej lub bardziej wykończona. Nie powinnam jeszcze wstawać po operacji, ale nie mam wyjścia. Wychodzę z wyjącym maluchem z sali, wlokę się do pokoju pielęgniarek, błagam o odrobinę jakiegokolwiek pokarmu. Nie dadzą, nie mają, karmić piersią. Siadam pod pokojem pielęgniarek. Po około godzinie mały zaczyna wyraźnie słabnąć, płacze coraz ciszej, coraz ochryplej. Słaniam się na krześle, pies z kulawą nogą się nami nie interesuje. Widzę, że prędzej syn umrze z głodu, niż doczekam się jakiejkolwiek pomocy. W desperacji idę na sąsiedni oddział neonatologiczny, pukam, we łzach błagam o jakiś pokarm dla dziecka. Pielęgniarka lituje się, dostaję malutką buteleczkę mleka dla wcześniaków. Mały ją dosłownie wsysa w siebie i zasypia natychmiast.
Na drugi dzień mówię mamie o tym, co mnie spotkało w nocy. Mama od razu poszła po pielęgniarkę oddziałową i wyłuszczyła sytuację. Reakcja – to niemożliwe! Nieprawda, że nie ma mleka na oddziale! Zawsze jest i zawsze pielęgniarki w takich sytuacjach dają! Ta, pewnie, zwidy miałam. Jeśli nawet tak, to razem ze mną wszystkie dziewczyny z mojej sali, które jak jeden mąż poparły moją wersję.
Nie wiem, jak to się dalej potoczyło. Wyszłam po 4 dniach i więcej tam nie wróciłam. Empatię pielęgniarek z nocnej zmiany zapamiętam do śmierci.
słuzba_zdrowia
Ocena:
270
(298)
Dzisiaj będzie o służbie zdrowia.
Kiedy mój synek miał pół roczku, pewnej niedzieli (zauważyliście, że małe dzieci najczęściej zaczynają chorować w weekend? To chyba takie prawo Murphy’ego dla rodziców) zabrałam się za poranne karmienie. Mały raźno gulga mleko aż furczy i nagle chlust! Wypite mleko wraca w tempie przyspieszonym. Umyłam i przebrałam siebie i potomka, zmieniłam pościel i dalej karmię. I znowu chlust! Oho, myślę sobie, coś jest nie w porządku tym bardziej, że rozrywka poszerzyła się o efekty specjalne do pieluszki.
Nie wiem, co zrobić. Łapię za telefon i dzwonię do przyjaciółki, która ma mamę pediatrę. Wyrok telefoniczny: wygląda, jak rotawirus, ale co by to nie było, natychmiast do szpitala, bo małe dziecko odwadnia się błyskawicznie! Pędzę na najbliższego szpitala dziecięcego na SOR. W szpitalu dowiaduję się, że nikt nie przyjmie mojego synka, bo w mojej dzielnicy działa tzw. Nocna i Świąteczna Pomoc Lekarska, czy jak to się tam nazywa.
Lecę tam. Pusto, przyjmuje nas pani doktor, wyglądająca jakby ją ściągnięto z późnej emerytury, ale nie w tym piekielność. Pani doktor lekceważąco macha ręką, eee pewnie coś zjadł niedobrego (?) wypisała receptę i wygoniła nas do domu. Obserwować. Nie pamiętam już nazwy tego leku, ale gdy receptę zobaczyła farmaceutka i dowiedziała się, dla kogo jest ten lek, to złapała się za głowę. Lek był dla dorosłych i dzieci powyżej 12-tego roku życia. Nie kupiłam. Pojechałam do domu i obserwuję. Z „obu końców” malucha dosłownie się wylewa. Nie wytrzymuję, zamawiam taksówkę i znów jadę na SOR zdecydowana przebić się szturmem.
Oczywiście znów próbowano mnie odesłać, ale tym razem zdesperowana zapowiedziałam, że nie wyjdę, póki dziecka nie obejrzy lekarz. Zostałam dopuszczona przed oblicze. Lekarz zbadał synka i w krzyk na mnie! Jestem nieodpowiedzialna! Dziecko odwodnione! Jak mogłam tyle czekać! Przecież to maluszek, one się błyskawicznie odwodniają! Natychmiast na oddział i kroplówka!
Powiem Wam szczerze, że nawet się nie broniłam, sił mi zabrakło. Posłusznie podreptałam na oddział, gdzie spędziliśmy tydzień. To, że mój „rotawirusiak” leżał w jednej sali z dzieckiem z zapaleniem oskrzeli i drugim – z zapaleniem płuc, już pomijam. Może nie mieli miejsc, czy coś.
Kiedy mój synek miał pół roczku, pewnej niedzieli (zauważyliście, że małe dzieci najczęściej zaczynają chorować w weekend? To chyba takie prawo Murphy’ego dla rodziców) zabrałam się za poranne karmienie. Mały raźno gulga mleko aż furczy i nagle chlust! Wypite mleko wraca w tempie przyspieszonym. Umyłam i przebrałam siebie i potomka, zmieniłam pościel i dalej karmię. I znowu chlust! Oho, myślę sobie, coś jest nie w porządku tym bardziej, że rozrywka poszerzyła się o efekty specjalne do pieluszki.
Nie wiem, co zrobić. Łapię za telefon i dzwonię do przyjaciółki, która ma mamę pediatrę. Wyrok telefoniczny: wygląda, jak rotawirus, ale co by to nie było, natychmiast do szpitala, bo małe dziecko odwadnia się błyskawicznie! Pędzę na najbliższego szpitala dziecięcego na SOR. W szpitalu dowiaduję się, że nikt nie przyjmie mojego synka, bo w mojej dzielnicy działa tzw. Nocna i Świąteczna Pomoc Lekarska, czy jak to się tam nazywa.
Lecę tam. Pusto, przyjmuje nas pani doktor, wyglądająca jakby ją ściągnięto z późnej emerytury, ale nie w tym piekielność. Pani doktor lekceważąco macha ręką, eee pewnie coś zjadł niedobrego (?) wypisała receptę i wygoniła nas do domu. Obserwować. Nie pamiętam już nazwy tego leku, ale gdy receptę zobaczyła farmaceutka i dowiedziała się, dla kogo jest ten lek, to złapała się za głowę. Lek był dla dorosłych i dzieci powyżej 12-tego roku życia. Nie kupiłam. Pojechałam do domu i obserwuję. Z „obu końców” malucha dosłownie się wylewa. Nie wytrzymuję, zamawiam taksówkę i znów jadę na SOR zdecydowana przebić się szturmem.
Oczywiście znów próbowano mnie odesłać, ale tym razem zdesperowana zapowiedziałam, że nie wyjdę, póki dziecka nie obejrzy lekarz. Zostałam dopuszczona przed oblicze. Lekarz zbadał synka i w krzyk na mnie! Jestem nieodpowiedzialna! Dziecko odwodnione! Jak mogłam tyle czekać! Przecież to maluszek, one się błyskawicznie odwodniają! Natychmiast na oddział i kroplówka!
Powiem Wam szczerze, że nawet się nie broniłam, sił mi zabrakło. Posłusznie podreptałam na oddział, gdzie spędziliśmy tydzień. To, że mój „rotawirusiak” leżał w jednej sali z dzieckiem z zapaleniem oskrzeli i drugim – z zapaleniem płuc, już pomijam. Może nie mieli miejsc, czy coś.
słuzba_zdrowia
Ocena:
199
(241)
Czytam sobie wasze stare historie i znów mi się coś przypomniało, śmieszne w sumie.
Pracowałam swego czasu w dziale likwidacji szkód jednego z towarzystw ubezpieczeniowych. Starszy pan zgłosił awarię pralki, przyjmuję, rejestruję, informuję, że standardowo do 48 godzin skontaktuje się z nim telefonicznie technik z serwisu i będzie umawiał się na wizytę. Po około 4 czy 5 dniach znów dzwoni ten sam pan, już zdenerwowany.
Nikt się z nim nie kontaktował, co to ma być! Pralka zepsuta, ile czasu on ma czekać?! Zdumiona, bo serwisy mieliśmy raczej solidne, przeprosiłam go uprzejmie, obiecałam wyjaśnić sytuację i oddzwonić.
Patrzę w system a tam informacje od serwisu: dzień taki i taki, kontakt telefoniczny, godzina taka i taka, klient nie odbiera. W sumie ze 3 takie wpisy. Oddzwaniam do klienta i informuję go, że według mojej wiedzy próby kontaktu były trzy, może mamy nieprawidłowy numer, czytam numer, pan potwierdza. Mówię, że serwis kontaktował się pod ten numer, ale nikt nie odbierał.
Na to pan, wyraźnie wzburzony: "Bo ja nie odbieram połączeń z nieznanych mi numerów"!
Pracowałam swego czasu w dziale likwidacji szkód jednego z towarzystw ubezpieczeniowych. Starszy pan zgłosił awarię pralki, przyjmuję, rejestruję, informuję, że standardowo do 48 godzin skontaktuje się z nim telefonicznie technik z serwisu i będzie umawiał się na wizytę. Po około 4 czy 5 dniach znów dzwoni ten sam pan, już zdenerwowany.
Nikt się z nim nie kontaktował, co to ma być! Pralka zepsuta, ile czasu on ma czekać?! Zdumiona, bo serwisy mieliśmy raczej solidne, przeprosiłam go uprzejmie, obiecałam wyjaśnić sytuację i oddzwonić.
Patrzę w system a tam informacje od serwisu: dzień taki i taki, kontakt telefoniczny, godzina taka i taka, klient nie odbiera. W sumie ze 3 takie wpisy. Oddzwaniam do klienta i informuję go, że według mojej wiedzy próby kontaktu były trzy, może mamy nieprawidłowy numer, czytam numer, pan potwierdza. Mówię, że serwis kontaktował się pod ten numer, ale nikt nie odbierał.
Na to pan, wyraźnie wzburzony: "Bo ja nie odbieram połączeń z nieznanych mi numerów"!
call_center
Ocena:
208
(234)
Przyjemny, piątkowy poranek. Jadę do pracy. Uliczka zupełnie pusta. Przed skrzyżowaniem z główną ulicą moja uliczka rozdziela się na dwa pasy, oznakowane pionowo i poziomo. Lewy do skrętu w lewo i jazdy na wprost, prawy – wyłącznie do skrętu w prawo. Staję przed światłami na pasie lewym z zamiarem jazdy na wprost, zatem bez włączonego kierunkowskazu. Widzę we wstecznym lusterku, jak za mną ustawia się SUV. Czarny i duży. Postał 2 sekundy i pakuje się na pas do skrętu w prawo. Zapala się zielone światło, ruszamy jednocześnie. Nagle ryk silnika, wizg opon i SUVisko przepięknym wślizgiem ładuje mi się przed maskę i skręęęęęca! Tak, w lewo.
Da się skręcić półtorej sekundy szybciej? Da się. Tylko po co?
P.S. Jeżdżę z wideorejestratorem.
Da się skręcić półtorej sekundy szybciej? Da się. Tylko po co?
P.S. Jeżdżę z wideorejestratorem.
skrzyżowanie
Ocena:
183
(199)
Przeglądam sobie Wasze stare historie i coraz więcej przypomina mi się moich własnych przeżyć.
Dawno, dawno temu, gdy jeszcze w naszym kraju nie było fast-foodów spod znaku złotych łuków ani takich z kurczakiem w logo, a po ziemi chodziły dinozaury, jako dziewczę młode i płoche chciałam zarobić parę własnych groszy podczas wakacji. Podjęłam zatem pracę w barze, znajdującym się na dworcu kolejowym w jednym z dużych miast Polski centralnej.
Bar ten sprzedawał hamburgery, coś w rodzaju obecnych kebabów, dania wegetariańskie z pastą warzywną w bułce itp. rzeczy. Pracowałam „na kuchni” do moich zadań należało krojenie warzyw do hamburgerów, na sałatki itp. Koszmarny upał (o klimatyzacji nikomu się nie śniło) sprawiał, że warzywa szybko miękły, traciły swój wygląd i stawały się nieapetyczne, trzeba było przynosić je z magazynu po trochu i na bieżąco zużywać. Magazyny z warzywami, pieczywem, ketchupem itp. mieściły się w podziemiach dworca.
Gdy miałam udać się do magazynu po raz pierwszy, usłyszałam, że zaprowadzi mnie kolega i wszystko pokaże. OK, idziemy. Kolega otworzył drzwi, za którymi znajdował się metalowy podest i takież schody. Zapalił światło i zaczął skakać po tym podeście uderzając jednocześnie kluczami w metalową poręcz. W pierwszej chwili osłupiałam. W drugiej kątem oka zarejestrowałam jakiś ruch. W trzeciej oczy miałam wielkości spodków. Na wszystkie strony pryskały ogromne szczury! Nie bały się światła, nie bały się ludzi, dopiero metaliczna kakofonia skłoniła je do porzucenia pożywienia i ucieczki. Siłą woli przemogłam nagłą słabość w kolanach i zdołałam mniej więcej zrozumieć, co mam brać i skąd. Na myśl, że mam tam chodzić sama i to jeszcze dość często, miałam ochotę odwrócić się i pryskać nie gorzej, niż wypłoszone gryzonie!
Sanepid, powiecie? A był, był i Sanepid. Od razu mówię – nie wiem, jak sytuacja wygląda teraz, bo od tamtego epizodu nie mam styczności zawodowej z gastronomią, ale powiem Wam jak to wyglądało wtedy.
Przyszedł pewnego dnia szef i nakazał ładnie posprzątać bar (tylko bar – zaplecza już nie). Jednego z kolegów posłał do pobliskiego sklepu celem nabycia eleganckich alkoholi oraz „torebek prezentowych”. Sanepid przybył w osobach dwóch panów i jednej pani. Szef powitał ich w ukłonach i zaprosił do swojej kanciapki, skąd po jakiejś pół godzinie państwo wyszli uśmiechnięci, dzierżąc owe, nabyte uprzednio torebki (mniemam, że nie puste). Na wysprzątany bar zapewne okiem i rzucili (musieli obok niego przejść) ale na moje zaplecze już nie, o magazynie nie wspominając.
Gdy odchodziłam stamtąd po miesiącu pracy, szczury były jakby grubsze i było ich chyba jeszcze więcej. Tak czy owak, rajskie życie tam miały w przeciwieństwie do nas.
Dawno, dawno temu, gdy jeszcze w naszym kraju nie było fast-foodów spod znaku złotych łuków ani takich z kurczakiem w logo, a po ziemi chodziły dinozaury, jako dziewczę młode i płoche chciałam zarobić parę własnych groszy podczas wakacji. Podjęłam zatem pracę w barze, znajdującym się na dworcu kolejowym w jednym z dużych miast Polski centralnej.
Bar ten sprzedawał hamburgery, coś w rodzaju obecnych kebabów, dania wegetariańskie z pastą warzywną w bułce itp. rzeczy. Pracowałam „na kuchni” do moich zadań należało krojenie warzyw do hamburgerów, na sałatki itp. Koszmarny upał (o klimatyzacji nikomu się nie śniło) sprawiał, że warzywa szybko miękły, traciły swój wygląd i stawały się nieapetyczne, trzeba było przynosić je z magazynu po trochu i na bieżąco zużywać. Magazyny z warzywami, pieczywem, ketchupem itp. mieściły się w podziemiach dworca.
Gdy miałam udać się do magazynu po raz pierwszy, usłyszałam, że zaprowadzi mnie kolega i wszystko pokaże. OK, idziemy. Kolega otworzył drzwi, za którymi znajdował się metalowy podest i takież schody. Zapalił światło i zaczął skakać po tym podeście uderzając jednocześnie kluczami w metalową poręcz. W pierwszej chwili osłupiałam. W drugiej kątem oka zarejestrowałam jakiś ruch. W trzeciej oczy miałam wielkości spodków. Na wszystkie strony pryskały ogromne szczury! Nie bały się światła, nie bały się ludzi, dopiero metaliczna kakofonia skłoniła je do porzucenia pożywienia i ucieczki. Siłą woli przemogłam nagłą słabość w kolanach i zdołałam mniej więcej zrozumieć, co mam brać i skąd. Na myśl, że mam tam chodzić sama i to jeszcze dość często, miałam ochotę odwrócić się i pryskać nie gorzej, niż wypłoszone gryzonie!
Sanepid, powiecie? A był, był i Sanepid. Od razu mówię – nie wiem, jak sytuacja wygląda teraz, bo od tamtego epizodu nie mam styczności zawodowej z gastronomią, ale powiem Wam jak to wyglądało wtedy.
Przyszedł pewnego dnia szef i nakazał ładnie posprzątać bar (tylko bar – zaplecza już nie). Jednego z kolegów posłał do pobliskiego sklepu celem nabycia eleganckich alkoholi oraz „torebek prezentowych”. Sanepid przybył w osobach dwóch panów i jednej pani. Szef powitał ich w ukłonach i zaprosił do swojej kanciapki, skąd po jakiejś pół godzinie państwo wyszli uśmiechnięci, dzierżąc owe, nabyte uprzednio torebki (mniemam, że nie puste). Na wysprzątany bar zapewne okiem i rzucili (musieli obok niego przejść) ale na moje zaplecze już nie, o magazynie nie wspominając.
Gdy odchodziłam stamtąd po miesiącu pracy, szczury były jakby grubsze i było ich chyba jeszcze więcej. Tak czy owak, rajskie życie tam miały w przeciwieństwie do nas.
Ocena:
208
(222)
Dziś opowiem Wam śmieszną historię o mojej piekielnej naiwności. Historia pt. „Jak moje dziecko NIE zostało gwiazdą filmową”.
Mój synek jest niebieskookim blondynem, lekko przyprószonym piegami. Obecnie - jako poważny 11-latek - nosi męską fryzurę, ale kilka lat temu, gdy wydarzyła się ta historia, nosił złote loki do ramion z wielkim zadowoleniem przyjmując wyrazy zachwytu swoją anielską urodą.
Byliśmy wówczas na wczasach w Jastarni i - w ramach zwiedzania – wybraliśmy się na wycieczkę do Sopotu. Deptamy sobie deptakiem i w okolicach Krzywego Domku zaczepia nas młody człowiek. Wciska mi w rękę jakąś ulotkę, którą odruchowo schowałam do torebki i zachwyca się „typowo słowiańską” urodą Blondyna. „Tu odbywa się casting do filmu, właśnie TAKIE dziecko jest potrzebne, takiego szukamy, zapraszamy na zdjęcia próbne”. No cóż - myślę sobie – ja ci, dziecko moje, na przeszkodzie do wielkiej kariery stawać nie będę. Idziemy zatem.
W Krzywym Domku na pięterku sporo dzieci i jakoś wtedy nie zwróciłam uwagi, że prezentują sobą najróżniejsze typy urody, nie tylko „typowo słowiańską”, którą zachwycał się młodzieniec. Nasza kolej, Blondyn pozuje z wielkim zapałem, zęby szczerzy, loczkami potrząsa. Wychodzimy, żegnani obietnicą, że „dziś po 17 zadzwonimy”. Ano dobrze.
Obejrzeliśmy, co obejrzeć mieliśmy, obiad i do pociągu do Jastarni. Siedzimy w pociągu, mija 17 i… telefon! Entuzjastyczny głos oznajmia mi, że ma wspaniałą wiadomość, zdjęcia się bardzo spodobały, angaż w kieszeni i mamy już teraz natychmiast jechać na „podpisanie umowy” do Gdyni (lub Gdańska, nie pamiętam dokładnie). W tym momencie rozkoszna wizja mojego syna na czerwonym dywanie, odbierającego Oskara i dziękującego swojej wspaniałej mamuni za wszystko nieco przybladła. Tłumaczę, że siedzimy w pociągu do Jastarni, oddalamy się od Trójmiasta z każdą minutą i nie zdążymy dziś. Może jutro, pojutrze? W tym momencie słyszę „no to przy okazji, jak państwo będą to zapraszamy na ulicę taką i taką”. Ale zaraz zaraz chwila!? Jak to „przy okazji”? Wyszarpuję z torebki nieco pomiętą ulotkę i co widzę? Agencja reklamowa XYZ, bank twarzy, wpisowe xx zł, roczna opłata za „promowanie wizerunku dziecka” xx zł :)
W tym momencie kariera filmowa Blondyna legła w gruzach a my poszliśmy po prostu na lody, zamiast jechać do Cannes :)
Mój synek jest niebieskookim blondynem, lekko przyprószonym piegami. Obecnie - jako poważny 11-latek - nosi męską fryzurę, ale kilka lat temu, gdy wydarzyła się ta historia, nosił złote loki do ramion z wielkim zadowoleniem przyjmując wyrazy zachwytu swoją anielską urodą.
Byliśmy wówczas na wczasach w Jastarni i - w ramach zwiedzania – wybraliśmy się na wycieczkę do Sopotu. Deptamy sobie deptakiem i w okolicach Krzywego Domku zaczepia nas młody człowiek. Wciska mi w rękę jakąś ulotkę, którą odruchowo schowałam do torebki i zachwyca się „typowo słowiańską” urodą Blondyna. „Tu odbywa się casting do filmu, właśnie TAKIE dziecko jest potrzebne, takiego szukamy, zapraszamy na zdjęcia próbne”. No cóż - myślę sobie – ja ci, dziecko moje, na przeszkodzie do wielkiej kariery stawać nie będę. Idziemy zatem.
W Krzywym Domku na pięterku sporo dzieci i jakoś wtedy nie zwróciłam uwagi, że prezentują sobą najróżniejsze typy urody, nie tylko „typowo słowiańską”, którą zachwycał się młodzieniec. Nasza kolej, Blondyn pozuje z wielkim zapałem, zęby szczerzy, loczkami potrząsa. Wychodzimy, żegnani obietnicą, że „dziś po 17 zadzwonimy”. Ano dobrze.
Obejrzeliśmy, co obejrzeć mieliśmy, obiad i do pociągu do Jastarni. Siedzimy w pociągu, mija 17 i… telefon! Entuzjastyczny głos oznajmia mi, że ma wspaniałą wiadomość, zdjęcia się bardzo spodobały, angaż w kieszeni i mamy już teraz natychmiast jechać na „podpisanie umowy” do Gdyni (lub Gdańska, nie pamiętam dokładnie). W tym momencie rozkoszna wizja mojego syna na czerwonym dywanie, odbierającego Oskara i dziękującego swojej wspaniałej mamuni za wszystko nieco przybladła. Tłumaczę, że siedzimy w pociągu do Jastarni, oddalamy się od Trójmiasta z każdą minutą i nie zdążymy dziś. Może jutro, pojutrze? W tym momencie słyszę „no to przy okazji, jak państwo będą to zapraszamy na ulicę taką i taką”. Ale zaraz zaraz chwila!? Jak to „przy okazji”? Wyszarpuję z torebki nieco pomiętą ulotkę i co widzę? Agencja reklamowa XYZ, bank twarzy, wpisowe xx zł, roczna opłata za „promowanie wizerunku dziecka” xx zł :)
W tym momencie kariera filmowa Blondyna legła w gruzach a my poszliśmy po prostu na lody, zamiast jechać do Cannes :)
Ocena:
222
(252)
Opowiem Wam dzisiaj o przygodzie z moim ulubionym bankiem. Tym razem będzie długo, bo i historia zawiła, jak to bankowe procedury.
Mam tam konto od wielu lat, dwa spłacone kredyty, dwie lokaty, ogólnie się lubimy. Potrzebowałam kredytu, walę jak w dym do mojego banku, oczywiście wszystko załatwione pozytywnie i pada propozycja karty kredytowej „na niespodziewane wydatki”. Oczywiście, poinformowano mnie o warunkach (muszą być 3 transakcje miesięcznie na kwotę 700 zł, żeby była za darmo, kredyt do 56 dni darmo). Limit malutki – 2000 zł, pomyślałam, a co mi tam, wezmę, wydam te 700 zł, od razu przeleję z konta, wyrównam należność, potem znów to samo, za dwa miesiące zwrócę kartę w czortu i będzie po sprawie.
Karta i PIN miały być wysłane do mnie osobnymi listami. I zapewne byłoby tak, jak zaplanowałam, gdyby nie to, że karta do mnie nadeszła, zaś numer PIN – nie. Sama karta bez PIN mało użyteczna, zaś w obliczu faktu, że zostałam obciążona miesięczną opłatą 14 zł z tytułu braku transakcji objętych regulaminem - po trzech tygodniach dreptam do banku zgłosić, że nie mam PIN. Pani przyjmuje reklamację, twierdzi, że jedynym wyjściem będzie przysłanie mi nowej karty i nowego numeru PIN do niej. Kartę, którą mam - niszczy.
Złożyłam od razu drugą reklamację – aby nie obciążano mnie opłatą 14 zł za brak korzystania z karty, z której nie miałam jak skorzystać. Minęło kolejne 14 dni. Ani widu ani słychu - ni nowej karty ni numeru PIN, za to odpowiedź na moją reklamację – bank nie odnotował zwrotu listu z numerem PIN, należy zatem przyjąć, że PIN mam i opłata jest zasadna. No dobrze - myślę sobie - jeśli wy tacy, to ja rezygnuję z tej karty, której i tak nie mam, zapłacę te 14 zł, niech będzie moja strata i pies z wami tańcował. Idę, składam wypowiedzenie umowy karty z winy banku, który nie dostarczył mi środków koniecznych do wywiązania się przeze mnie z umowy itp.
Mija kolejne 14 dni, nowej karty i PIN nadal nie ma, jest za to odpowiedź banku. Oczywiście, przyjmujemy wypowiedzenie, opłata karna za rozwiązanie umowy bez korzystania z karty – 150 zł + 28 zł opłaty za dwumiesięczny okres braku transakcji. Smaruję zatem odwołanie – opisuję sytuację od początku, jest karta, nie ma PIN, potem nie ma karty, nie ma PIN. Grochem o ścianę. Nie odnotowaliśmy zwrotu.
Dwa dni potem telefon z centrali – przyszedł zwrot numeru PIN (tego pierwszego, wysłanego dwa miesiące wcześniej) czy adres aktualny?. Aktualny. To wysyłamy jeszcze raz. Nie, dziękuję, wypowiedziałam umowę. A to nie wysyłamy. Smaruję kolejną reklamację – podaję numer telefonu, z którego do mnie dzwoniono, datę, godzinę, nazwisko pracownika. Odpowiedź? NIE ODNOTOWALIŚMY ZWROTU. Piszę kolejne pismo – już czwarte, tym razem z kopią do instytucji - Rzecznika Finansowego i Bankowego Arbitrażu Konsumentów.
Tym razem odpowiedź szybciej – wprawdzie NIE ODNOTOWALIŚMY ZWROTU i jesteśmy cacy w porządku ale… jestem takim wspaniałym klientem, długoletnia współpraca, zasada domniemanej racji klienta itp. frazesy, z których wynikało tylko to, że rozwiążą tą nieszczęsną umowę bez obciążania mnie kosztami. Można? Można. Tylko po co tyle wożenia się o 178 zł?
Mam tam konto od wielu lat, dwa spłacone kredyty, dwie lokaty, ogólnie się lubimy. Potrzebowałam kredytu, walę jak w dym do mojego banku, oczywiście wszystko załatwione pozytywnie i pada propozycja karty kredytowej „na niespodziewane wydatki”. Oczywiście, poinformowano mnie o warunkach (muszą być 3 transakcje miesięcznie na kwotę 700 zł, żeby była za darmo, kredyt do 56 dni darmo). Limit malutki – 2000 zł, pomyślałam, a co mi tam, wezmę, wydam te 700 zł, od razu przeleję z konta, wyrównam należność, potem znów to samo, za dwa miesiące zwrócę kartę w czortu i będzie po sprawie.
Karta i PIN miały być wysłane do mnie osobnymi listami. I zapewne byłoby tak, jak zaplanowałam, gdyby nie to, że karta do mnie nadeszła, zaś numer PIN – nie. Sama karta bez PIN mało użyteczna, zaś w obliczu faktu, że zostałam obciążona miesięczną opłatą 14 zł z tytułu braku transakcji objętych regulaminem - po trzech tygodniach dreptam do banku zgłosić, że nie mam PIN. Pani przyjmuje reklamację, twierdzi, że jedynym wyjściem będzie przysłanie mi nowej karty i nowego numeru PIN do niej. Kartę, którą mam - niszczy.
Złożyłam od razu drugą reklamację – aby nie obciążano mnie opłatą 14 zł za brak korzystania z karty, z której nie miałam jak skorzystać. Minęło kolejne 14 dni. Ani widu ani słychu - ni nowej karty ni numeru PIN, za to odpowiedź na moją reklamację – bank nie odnotował zwrotu listu z numerem PIN, należy zatem przyjąć, że PIN mam i opłata jest zasadna. No dobrze - myślę sobie - jeśli wy tacy, to ja rezygnuję z tej karty, której i tak nie mam, zapłacę te 14 zł, niech będzie moja strata i pies z wami tańcował. Idę, składam wypowiedzenie umowy karty z winy banku, który nie dostarczył mi środków koniecznych do wywiązania się przeze mnie z umowy itp.
Mija kolejne 14 dni, nowej karty i PIN nadal nie ma, jest za to odpowiedź banku. Oczywiście, przyjmujemy wypowiedzenie, opłata karna za rozwiązanie umowy bez korzystania z karty – 150 zł + 28 zł opłaty za dwumiesięczny okres braku transakcji. Smaruję zatem odwołanie – opisuję sytuację od początku, jest karta, nie ma PIN, potem nie ma karty, nie ma PIN. Grochem o ścianę. Nie odnotowaliśmy zwrotu.
Dwa dni potem telefon z centrali – przyszedł zwrot numeru PIN (tego pierwszego, wysłanego dwa miesiące wcześniej) czy adres aktualny?. Aktualny. To wysyłamy jeszcze raz. Nie, dziękuję, wypowiedziałam umowę. A to nie wysyłamy. Smaruję kolejną reklamację – podaję numer telefonu, z którego do mnie dzwoniono, datę, godzinę, nazwisko pracownika. Odpowiedź? NIE ODNOTOWALIŚMY ZWROTU. Piszę kolejne pismo – już czwarte, tym razem z kopią do instytucji - Rzecznika Finansowego i Bankowego Arbitrażu Konsumentów.
Tym razem odpowiedź szybciej – wprawdzie NIE ODNOTOWALIŚMY ZWROTU i jesteśmy cacy w porządku ale… jestem takim wspaniałym klientem, długoletnia współpraca, zasada domniemanej racji klienta itp. frazesy, z których wynikało tylko to, że rozwiążą tą nieszczęsną umowę bez obciążania mnie kosztami. Można? Można. Tylko po co tyle wożenia się o 178 zł?
Ocena:
128
(152)