Profil użytkownika
KatzenKratzen ♀
Zamieszcza historie od: | 31 marca 2017 - 11:37 |
Ostatnio: | 11 października 2024 - 19:32 |
O sobie: |
Szanuję Cię. |
- Historii na głównej: 98 z 107
- Punktów za historie: 15788
- Komentarzy: 1378
- Punktów za komentarze: 8975
Mówią, że uczciwość w narodzie zanika. Ciekawe, czemu?
Kilka lat temu mój syn, wówczas 7- lub 8-mio letni, po przyjściu ze szkoły uraczył mnie entuzjastyczną historią o niezwykłym "farcie" kolegi z klasy, Marka.
Marek kupował w sklepie jakiś drobiazg - loda lub sok - i zapłacił monetą 5 - złotową. Sprzedawczyni wydała mu resztę i - przez nieuwagę lub ze zmęczenia - wydała mu również z powrotem jego pięciozłotówkę. Marek wyleciał uszczęśliwiony ze sklepu i opowiedział kolegom, jak mu się "pofarciło".
Wysłuchałam i spokojnie wytłumaczyłam synowi, jak to wygląda od drugiej strony - że sprzedawczyni będzie musiała oddać sumę brakującą w kasie ze swojej własnej, zazwyczaj niewysokiej, pensji.
Syn się przejął. Na drugi dzień podzielił się z kolegami nowo nabytą wiedzą. Cóż. Został wyśmiany, wydrwiony, okrzyknięty "frajerzyną" i "naiwniakiem". Bo przecież "z okazji trzeba korzystać!".
Całej młodzieży sama nie wychowam. Syn wie, że może zjeść batonik czy wypić sok w supermarkecie. Pod warunkiem, że puste opakowanie włoży do koszyka i da kasjerce do policzenia.
"Takie będą Rzeczypospolite, jakie ich młodzieży chowanie"
Kilka lat temu mój syn, wówczas 7- lub 8-mio letni, po przyjściu ze szkoły uraczył mnie entuzjastyczną historią o niezwykłym "farcie" kolegi z klasy, Marka.
Marek kupował w sklepie jakiś drobiazg - loda lub sok - i zapłacił monetą 5 - złotową. Sprzedawczyni wydała mu resztę i - przez nieuwagę lub ze zmęczenia - wydała mu również z powrotem jego pięciozłotówkę. Marek wyleciał uszczęśliwiony ze sklepu i opowiedział kolegom, jak mu się "pofarciło".
Wysłuchałam i spokojnie wytłumaczyłam synowi, jak to wygląda od drugiej strony - że sprzedawczyni będzie musiała oddać sumę brakującą w kasie ze swojej własnej, zazwyczaj niewysokiej, pensji.
Syn się przejął. Na drugi dzień podzielił się z kolegami nowo nabytą wiedzą. Cóż. Został wyśmiany, wydrwiony, okrzyknięty "frajerzyną" i "naiwniakiem". Bo przecież "z okazji trzeba korzystać!".
Całej młodzieży sama nie wychowam. Syn wie, że może zjeść batonik czy wypić sok w supermarkecie. Pod warunkiem, że puste opakowanie włoży do koszyka i da kasjerce do policzenia.
"Takie będą Rzeczypospolite, jakie ich młodzieży chowanie"
Ocena:
231
(265)
Opieka dentystyczna na NFZ.
Istnieje? Istnieje!
I chyba tylko taka jej zasługa, że istnieje.
Mam dane sprzed około 10 lat (po tym czasie wystrzegam się jej jak ognia), więc nie wiem, czy moje informacje są aktualne. Wtedy „za darmo” - czyli za ściągane miesiąc w miesiąc składki - należało się: leczenie zębów przednich od jedynki do trójki (z tym, że plomby tylko „srebrne” – amalgamatowe, które mocno „prześwitywały” i po kilkunastu latach należało je wymienić, a za „białe” się dopłacało) i RWANIE!
Właśnie RWANIE! Moja pani stomatolog, oczywiście prywatna, stwierdziła, że mojej prawej, dolnej siódemki uratować już się nie da, ponadto nie jest mi ona do życia niezbędna, zatem powinnam się z nią rozstać i to szybko. Koszt był wysoki, zatem pogłówkowałam i wykoncypowałam, że skoro płacę już x lat na NFZ, z usług którego do tej pory nie korzystałam to MISIE NALEŻY!
W ramach MISIE NALEŻY zapisałam się do Państwowej Przychodni Stomatologicznej. W umówionym dniu przybyłam na mój MISIE NALEŻY darmowy zabieg wyrwania siódemki.
Siedząc już na fotelu tortur z rozwarciem 100 stopni (buzi, niech nikt sobie nic nie dopowiada :)) ), dowiedziałam się, że za darmo (czyli za moje składki) to dostanę znieczulenie „państwowe”, a jeśli chcę znieczulenie skuteczne, to muszę dopłacić 20 zł za zastrzyk. Suma ogromem nie przerażała - dopłaciłabym, ale tak się składa, że nie używałam (i nadal nie używam) gotówki i nie dysponowałam nią. Od co najmniej 15 lat posługuję się tylko i wyłącznie kartą i nie pamiętam, kiedy miałam w ręku prawdziwy banknot. Tak mam i już. Wtedy też tak było. Nie miałam tej sumy w gotówce. Zaproponowałam zatem uprzejmie, że „ oo aaaa ooczeee do anomatuu (to ja skoczę do bankomatu)” ale nie wyrażono na to zgody, za późno, inni pacjenci czekają.
No cóż, raz kozie śmierć. Przynajmniej nie zaoferowano mi kołysanki „aaa, kotki dwa” lub też „znieczulenia młotkowego” (młotkiem w łeb), zatem „niech się dzieje wola nieba”! Dawaj pan „państwowy” zastrzyk!
Dostałam, a jakże. Nie jeden, lecz trzy. Stomatolog był miłym, uczynnym, młodym chłopakiem. Naprawdę nie miał w planach torturowania mnie. Tyle tylko, że te zastrzyki nie miały absolutnie żadnego działania (przynajmniej na mój organizm) i w rezultacie moja wspaniale ukorzeniona i mocno przywiązana do mojej osoby siódemka opuściła moją osobę na „pełnym żywcu”.
Ten ból porównuję tylko z późniejszym porodem.
Nigdy więcej „darmowej opieki dentystycznej”!!!
Istnieje? Istnieje!
I chyba tylko taka jej zasługa, że istnieje.
Mam dane sprzed około 10 lat (po tym czasie wystrzegam się jej jak ognia), więc nie wiem, czy moje informacje są aktualne. Wtedy „za darmo” - czyli za ściągane miesiąc w miesiąc składki - należało się: leczenie zębów przednich od jedynki do trójki (z tym, że plomby tylko „srebrne” – amalgamatowe, które mocno „prześwitywały” i po kilkunastu latach należało je wymienić, a za „białe” się dopłacało) i RWANIE!
Właśnie RWANIE! Moja pani stomatolog, oczywiście prywatna, stwierdziła, że mojej prawej, dolnej siódemki uratować już się nie da, ponadto nie jest mi ona do życia niezbędna, zatem powinnam się z nią rozstać i to szybko. Koszt był wysoki, zatem pogłówkowałam i wykoncypowałam, że skoro płacę już x lat na NFZ, z usług którego do tej pory nie korzystałam to MISIE NALEŻY!
W ramach MISIE NALEŻY zapisałam się do Państwowej Przychodni Stomatologicznej. W umówionym dniu przybyłam na mój MISIE NALEŻY darmowy zabieg wyrwania siódemki.
Siedząc już na fotelu tortur z rozwarciem 100 stopni (buzi, niech nikt sobie nic nie dopowiada :)) ), dowiedziałam się, że za darmo (czyli za moje składki) to dostanę znieczulenie „państwowe”, a jeśli chcę znieczulenie skuteczne, to muszę dopłacić 20 zł za zastrzyk. Suma ogromem nie przerażała - dopłaciłabym, ale tak się składa, że nie używałam (i nadal nie używam) gotówki i nie dysponowałam nią. Od co najmniej 15 lat posługuję się tylko i wyłącznie kartą i nie pamiętam, kiedy miałam w ręku prawdziwy banknot. Tak mam i już. Wtedy też tak było. Nie miałam tej sumy w gotówce. Zaproponowałam zatem uprzejmie, że „ oo aaaa ooczeee do anomatuu (to ja skoczę do bankomatu)” ale nie wyrażono na to zgody, za późno, inni pacjenci czekają.
No cóż, raz kozie śmierć. Przynajmniej nie zaoferowano mi kołysanki „aaa, kotki dwa” lub też „znieczulenia młotkowego” (młotkiem w łeb), zatem „niech się dzieje wola nieba”! Dawaj pan „państwowy” zastrzyk!
Dostałam, a jakże. Nie jeden, lecz trzy. Stomatolog był miłym, uczynnym, młodym chłopakiem. Naprawdę nie miał w planach torturowania mnie. Tyle tylko, że te zastrzyki nie miały absolutnie żadnego działania (przynajmniej na mój organizm) i w rezultacie moja wspaniale ukorzeniona i mocno przywiązana do mojej osoby siódemka opuściła moją osobę na „pełnym żywcu”.
Ten ból porównuję tylko z późniejszym porodem.
Nigdy więcej „darmowej opieki dentystycznej”!!!
Ocena:
57
(145)
Dalszy ciąg automatyzacji pracy.
Luźna kontynuacja historii http://piekielni.pl/81330
W przewidzianym czasie wszyscy dostali wypłatę. Tylko Katzen nie dostała. No zdarza się. Być może mój bank ma jakiś inny okres rozliczeniowy czy cuś.
Mija weekend. Wszyscy cieszą się zarobioną kasą, tylko ja nie. Poniedziałek. Nie ma wypłaty! Wtorek. Nie ma wypłaty! Smutne ranki i wieczory, nie ma kasy, a to boli!
Jak każdy, mam jakieś terminy. Opłaty, rachunki, zapadalność raty kredytu. W środę nieśmiało idę do księgowej. Robiąc minę kota ze Shreka wyjaśniam, że mój dział od kilku dni raduje się wypłatą, a mnie właśnie mój bank zdebetował konto akonto raty, której płatność przypada na dziś dzień. Czy to jakiś oryginalna kara? Ale za co? Cóżem ci uczyniła, firmo ukochana?
Sympatyczna Iwonka sprawdza. No poszła wypłata. Ale jej nie ma... Ale zaraz! Chwila! Zwrot! Konto zamknięte!
Ale jak to? Moja wypłata poszła na konto w banku, z którego się "odbiła" z adnotacją, że "konto zamknięte"?
Wyjaśnienia z Agatą (szefowa kadr). Otóż miałam kiedyś konto w Eurobanku, na które poszły trzy moje pierwsze wypłaty w tej firmie. Potem je zamknęłam, otworzyłam konto gdzie indziej i powiadomiłam zakład pracy o tej zmianie. Póki Agata robiła przelewy ręcznie - wypłata szła na właściwe konto.
Ale w tym miesiącu Agata w okresie wypłat szła na urlop, zatem skorzystała z opcji przelewu automatycznego. No to automat przelał kasę. Na usunięte konto.
Wiwat automatyzacja pracy!
Luźna kontynuacja historii http://piekielni.pl/81330
W przewidzianym czasie wszyscy dostali wypłatę. Tylko Katzen nie dostała. No zdarza się. Być może mój bank ma jakiś inny okres rozliczeniowy czy cuś.
Mija weekend. Wszyscy cieszą się zarobioną kasą, tylko ja nie. Poniedziałek. Nie ma wypłaty! Wtorek. Nie ma wypłaty! Smutne ranki i wieczory, nie ma kasy, a to boli!
Jak każdy, mam jakieś terminy. Opłaty, rachunki, zapadalność raty kredytu. W środę nieśmiało idę do księgowej. Robiąc minę kota ze Shreka wyjaśniam, że mój dział od kilku dni raduje się wypłatą, a mnie właśnie mój bank zdebetował konto akonto raty, której płatność przypada na dziś dzień. Czy to jakiś oryginalna kara? Ale za co? Cóżem ci uczyniła, firmo ukochana?
Sympatyczna Iwonka sprawdza. No poszła wypłata. Ale jej nie ma... Ale zaraz! Chwila! Zwrot! Konto zamknięte!
Ale jak to? Moja wypłata poszła na konto w banku, z którego się "odbiła" z adnotacją, że "konto zamknięte"?
Wyjaśnienia z Agatą (szefowa kadr). Otóż miałam kiedyś konto w Eurobanku, na które poszły trzy moje pierwsze wypłaty w tej firmie. Potem je zamknęłam, otworzyłam konto gdzie indziej i powiadomiłam zakład pracy o tej zmianie. Póki Agata robiła przelewy ręcznie - wypłata szła na właściwe konto.
Ale w tym miesiącu Agata w okresie wypłat szła na urlop, zatem skorzystała z opcji przelewu automatycznego. No to automat przelał kasę. Na usunięte konto.
Wiwat automatyzacja pracy!
Ocena:
69
(163)
Przeczytałam sobie tu taką historię sprzed paru lat. O, tą: http://piekielni.pl/42956
Autorka i komentujący mają rację. To przypadłość wielu rodzin. Na zewnątrz wszystko ładnie, pięknie, kochają się jak gołąbki a machnij tylko banknotem to jeden drugiego zagryzie i jeszcze na grób napluje.
Ja Wam opowiem o takiej rodzinie:
Rok 1946. Czas tak trudny, tak wiele książek o tym napisano, nie będę opisywać, każdy wie, jak było. Młode małżeństwo miało synka, Janka, urodzonego w najgorszych chyba możliwym momencie historii, we wrześniu 1939 roku, w piwnicy bombardowanego szpitala Czerniakowskiego (Warszawa). Matka chłopca była tam pielęgniarką, pracowała do końca i w zasadzie w pracy urodziła.
W sierpniu 1946 przyszła na świat córeczka, Aldonka. Niestety, jej tata narodzin córki nie doczekał. Cztery miesiące wcześniej zmarł na atak serca mając 34 lata.
Wyobraźcie sobie samotną kobietę z 7 letnim chłopcem i noworodkiem, samiuteńką w 1946 roku.
Wtedy ludzie byli chyba z „innej gliny”. Ona – jak wielu innych - dała sobie radę. Pracowała w swoim wyuczonym zawodzie pielęgniarki, dorabiała sprzedając własnoręcznie robione ozdóbki „biżuterię” z kawałków skórki, wełenki, koraliczków itp, przerabiała ubrania, najmowała się do najróżniejszych robót, pozowała nawet studentom ASP. Wszystko, byle zarobić uczciwy grosz i utrzymać siebie i dzieci. Do opieki nad niemowlęciem przygarnęła nastolatkę – bardzo daleką krewną czy kuzynkę, sierotę wojenną.
Takie a nie inne warunki, w których przyszło jej żyć, nauczyły ją mega oszczędzania. Około 15 lat później kupiła mieszkanie własnościowe – mogę coś pomylić, bo to dawne czasy, nikt już szczegółów nie pamięta, ale chyba na tej zasadzie, że wpłacało się co miesiąc jakąś sumę, potem dostawało się tzw „mieszkanie spółdzielcze” a potem można było je wykupić. Ona wykupiła, nie wiem kiedy, ale wykupiła.
Postaram się opisać późniejsze wydarzenia możliwie skrótowo, nie mam w planach pisania książki.
Lata mijały, dzieci rosły a ona wciąż pracowała za trzech i oszczędzała, oszczędzała, oszczędzała. Dosłownie po groszu, ale stale. Syn Jan się ożenił z Anną - córką gospodarza z jednej z okolicznych wsi i tam z nią zamieszkał. Matka sfinansowała im połowę budowanego przez nich domu. Kilka lat później i córka – Aldona - wyszła za mąż. Matka sfinansowała wkład spółdzielczy na mieszkanie spółdzielcze dla Aldony i jej męża (nie wiem, jak to się odbywało, ale chyba na tej samej zasadzie – trzeba było płacić i czekać na mieszkanie.
Jan z Anną dorobili się ładnego, przynoszącego spore dochody gospodarstwa oraz czwórki dzieci. W stosownym czasie każde z dzieci pobudowało własny dom, w pobliżu rodzinnej wioski rodziców. Do każdej tej budowy dokładała się nasza bohaterka – obecnie emerytka, ale wciąż dorabiająca – trzeba wszak wnukom pomóc!
Aldona miała tylko jedno dziecko. Choć również oszczędna to – pracując w budżetówce – nie miała zbyt dużych dochodów a i w Warszawie wówczas życie było dużo droższe, niż na wsi. Dodatkowo zostawił ją mąż, który w ramach podziału majątku zabrał jej połowę mieszkania (matka i córka były zbyt naiwne, aby pomyśleć, że przecież mieszkanie kupowane w małżeństwie jest wspólne. Co z tego, że sfinansowane przez jej matkę? Zresztą, to były inne czasy, inne myślenie). Aldona samotnie wychowywała swojego wówczas 16 letniego syna w kawalerce, kupionej z pieniędzy przypadających jej po podziale.
Jak to zwykle bywa, gdy lata mijają – ludzie są coraz starsi. Babcia (tak obecnie będę nazywać bohaterkę tej historii) również. Pomimo bardzo oszczędnego, wręcz ascetycznego trybu życia, nie miała nic. Co oszczędziła – oddawała, najpierw dzieciom potem wnukom. Zostało jej tylko to własnościowe mieszkanie.
Zrobiła bilans – Jan i Anna na dobrze prosperującej gospodarce, każde z czwórki ich dzieci na swoim (częściowo sfinansowanym przez nią) na wsi. Aldona z dzieckiem w Warszawie, w kawalerce. Zapadła decyzja. Mieszkanie babci zostaje przepisane na wnuka – syna Aldony. Jan – pomny pomocy, jakiej matka udzieliła jemu i jego dzieciom – w pełni się z tym zgodził, napisał nawet oświadczenie, że zrzeka się spadku po matce na rzecz siostry i jej syna. Jego rodzina również się z tym zgodziła.
Ekh! Aż mną wstrząsnęło, gdy pisałam te kłamliwe słowa! Bo wiem, co było później. Ale na tamtą chwilę (rok 2003) tak się wydawało.
Babcia odeszła. Zaczęło się już na pogrzebie. Anna rzuciła kąśliwą uwagę pod adresem Aldony, że „pomiędzy dzieci to się dzieli równo”. Potem było tych uwag więcej. Że syn Aldony nie zasłużył na mieszkanie, bo nie uczy się dobrze. Że nie zasłużył bo ma „brzydką dziewczynę”. Że nie zasłużył bo krzywo chodzi po ulicy. Otwarta wojna pomiędzy Anną a Aldoną wybuchła po jakichś dwóch – trzech latach. Anna nie mogła wybaczyć teściowej, że mieszkanie w Warszawie (Jezusie, jaki majątek! Zwłaszcza dla kogoś, kto ma dom, gospodarkę i jego dzieci mają każde swój dom) zostało dla syna Aldony. Cała złość Anny skierowała się na męża. Jak on mógł pozwolić, żeby „ta rozwiedziona wywłoka, jego siostra” zagarnęła CAŁY MAJĄTEK!!! Ona i ten jej BĘKART (???).
Trudno opisywać późniejsze wydarzenia. Jan, jak łatwo można policzyć, ma obecnie 79 lat. Anna wytrwale, przez lata, buntowała dzieci przeciw niemu (hmm... dorosłe dzieci, zaznaczam), że jakoby „ojciec jednym podpisem pozbawił ich MAJĄTKU RODOWEGO” . Niestety, skutecznie. Żadne z dzieci już nie pamięta, kto im się dokładał do budowy domów. Piękne gospodarstwo przejął syn Jana i Anny. Oni oboje żyją z emerytur. Jan obecnie mieszka zupełnie samotnie w jednym z pokojów domu współfinansowanego przez matkę. Zupełnie sam, przez nikogo nie odwiedzany ani przez dzieci, ani przez wnuki. Anna utrudnia mu życie, jak tylko się da. Aby nie być tak koszmarnie samotnym – przygarnął pieska. Anna wyrzuciła go – grządki w ogródku jej rozkopał! Przygarnął kotka – kotek zniknął – sikał na tarasie! (zarzuty z palca wyssane, kotek miał kuwetę w pokoju Jana, z niej korzystał). Gdy raz na ruski rok zawita jakiś stary kolega Jana – Anna mówi, że „męża nie ma”. Aldona nie tylko, że nie ma do wstępu do domu brata. Anna nawet nie pozwala im nawet porozmawiać przez telefon stacjonarny (Jan nie ma komórki). Gdy dzwoni Aldona, Anna po prostu odkłada słuchawkę. Czasem tylko, gdy Anna wychodzi, Janowi udaje się zadzwonić do siostry, stąd ona zna jego ciężki los.
Aldona, obecnie 72 – letnia, gdyby mogła – oddałby im to mieszkanie, aby tylko los brata był lżejszy. Ale jak oddać mieszkanie, w którym mieszka jej syn z żoną i dwójką dzieci? Zresztą Aldona wie, że każda spłata – to byłoby mało. Ot po prostu. Są ludzie, którzy chcą więcej, więcej, więcej!
Autorka i komentujący mają rację. To przypadłość wielu rodzin. Na zewnątrz wszystko ładnie, pięknie, kochają się jak gołąbki a machnij tylko banknotem to jeden drugiego zagryzie i jeszcze na grób napluje.
Ja Wam opowiem o takiej rodzinie:
Rok 1946. Czas tak trudny, tak wiele książek o tym napisano, nie będę opisywać, każdy wie, jak było. Młode małżeństwo miało synka, Janka, urodzonego w najgorszych chyba możliwym momencie historii, we wrześniu 1939 roku, w piwnicy bombardowanego szpitala Czerniakowskiego (Warszawa). Matka chłopca była tam pielęgniarką, pracowała do końca i w zasadzie w pracy urodziła.
W sierpniu 1946 przyszła na świat córeczka, Aldonka. Niestety, jej tata narodzin córki nie doczekał. Cztery miesiące wcześniej zmarł na atak serca mając 34 lata.
Wyobraźcie sobie samotną kobietę z 7 letnim chłopcem i noworodkiem, samiuteńką w 1946 roku.
Wtedy ludzie byli chyba z „innej gliny”. Ona – jak wielu innych - dała sobie radę. Pracowała w swoim wyuczonym zawodzie pielęgniarki, dorabiała sprzedając własnoręcznie robione ozdóbki „biżuterię” z kawałków skórki, wełenki, koraliczków itp, przerabiała ubrania, najmowała się do najróżniejszych robót, pozowała nawet studentom ASP. Wszystko, byle zarobić uczciwy grosz i utrzymać siebie i dzieci. Do opieki nad niemowlęciem przygarnęła nastolatkę – bardzo daleką krewną czy kuzynkę, sierotę wojenną.
Takie a nie inne warunki, w których przyszło jej żyć, nauczyły ją mega oszczędzania. Około 15 lat później kupiła mieszkanie własnościowe – mogę coś pomylić, bo to dawne czasy, nikt już szczegółów nie pamięta, ale chyba na tej zasadzie, że wpłacało się co miesiąc jakąś sumę, potem dostawało się tzw „mieszkanie spółdzielcze” a potem można było je wykupić. Ona wykupiła, nie wiem kiedy, ale wykupiła.
Postaram się opisać późniejsze wydarzenia możliwie skrótowo, nie mam w planach pisania książki.
Lata mijały, dzieci rosły a ona wciąż pracowała za trzech i oszczędzała, oszczędzała, oszczędzała. Dosłownie po groszu, ale stale. Syn Jan się ożenił z Anną - córką gospodarza z jednej z okolicznych wsi i tam z nią zamieszkał. Matka sfinansowała im połowę budowanego przez nich domu. Kilka lat później i córka – Aldona - wyszła za mąż. Matka sfinansowała wkład spółdzielczy na mieszkanie spółdzielcze dla Aldony i jej męża (nie wiem, jak to się odbywało, ale chyba na tej samej zasadzie – trzeba było płacić i czekać na mieszkanie.
Jan z Anną dorobili się ładnego, przynoszącego spore dochody gospodarstwa oraz czwórki dzieci. W stosownym czasie każde z dzieci pobudowało własny dom, w pobliżu rodzinnej wioski rodziców. Do każdej tej budowy dokładała się nasza bohaterka – obecnie emerytka, ale wciąż dorabiająca – trzeba wszak wnukom pomóc!
Aldona miała tylko jedno dziecko. Choć również oszczędna to – pracując w budżetówce – nie miała zbyt dużych dochodów a i w Warszawie wówczas życie było dużo droższe, niż na wsi. Dodatkowo zostawił ją mąż, który w ramach podziału majątku zabrał jej połowę mieszkania (matka i córka były zbyt naiwne, aby pomyśleć, że przecież mieszkanie kupowane w małżeństwie jest wspólne. Co z tego, że sfinansowane przez jej matkę? Zresztą, to były inne czasy, inne myślenie). Aldona samotnie wychowywała swojego wówczas 16 letniego syna w kawalerce, kupionej z pieniędzy przypadających jej po podziale.
Jak to zwykle bywa, gdy lata mijają – ludzie są coraz starsi. Babcia (tak obecnie będę nazywać bohaterkę tej historii) również. Pomimo bardzo oszczędnego, wręcz ascetycznego trybu życia, nie miała nic. Co oszczędziła – oddawała, najpierw dzieciom potem wnukom. Zostało jej tylko to własnościowe mieszkanie.
Zrobiła bilans – Jan i Anna na dobrze prosperującej gospodarce, każde z czwórki ich dzieci na swoim (częściowo sfinansowanym przez nią) na wsi. Aldona z dzieckiem w Warszawie, w kawalerce. Zapadła decyzja. Mieszkanie babci zostaje przepisane na wnuka – syna Aldony. Jan – pomny pomocy, jakiej matka udzieliła jemu i jego dzieciom – w pełni się z tym zgodził, napisał nawet oświadczenie, że zrzeka się spadku po matce na rzecz siostry i jej syna. Jego rodzina również się z tym zgodziła.
Ekh! Aż mną wstrząsnęło, gdy pisałam te kłamliwe słowa! Bo wiem, co było później. Ale na tamtą chwilę (rok 2003) tak się wydawało.
Babcia odeszła. Zaczęło się już na pogrzebie. Anna rzuciła kąśliwą uwagę pod adresem Aldony, że „pomiędzy dzieci to się dzieli równo”. Potem było tych uwag więcej. Że syn Aldony nie zasłużył na mieszkanie, bo nie uczy się dobrze. Że nie zasłużył bo ma „brzydką dziewczynę”. Że nie zasłużył bo krzywo chodzi po ulicy. Otwarta wojna pomiędzy Anną a Aldoną wybuchła po jakichś dwóch – trzech latach. Anna nie mogła wybaczyć teściowej, że mieszkanie w Warszawie (Jezusie, jaki majątek! Zwłaszcza dla kogoś, kto ma dom, gospodarkę i jego dzieci mają każde swój dom) zostało dla syna Aldony. Cała złość Anny skierowała się na męża. Jak on mógł pozwolić, żeby „ta rozwiedziona wywłoka, jego siostra” zagarnęła CAŁY MAJĄTEK!!! Ona i ten jej BĘKART (???).
Trudno opisywać późniejsze wydarzenia. Jan, jak łatwo można policzyć, ma obecnie 79 lat. Anna wytrwale, przez lata, buntowała dzieci przeciw niemu (hmm... dorosłe dzieci, zaznaczam), że jakoby „ojciec jednym podpisem pozbawił ich MAJĄTKU RODOWEGO” . Niestety, skutecznie. Żadne z dzieci już nie pamięta, kto im się dokładał do budowy domów. Piękne gospodarstwo przejął syn Jana i Anny. Oni oboje żyją z emerytur. Jan obecnie mieszka zupełnie samotnie w jednym z pokojów domu współfinansowanego przez matkę. Zupełnie sam, przez nikogo nie odwiedzany ani przez dzieci, ani przez wnuki. Anna utrudnia mu życie, jak tylko się da. Aby nie być tak koszmarnie samotnym – przygarnął pieska. Anna wyrzuciła go – grządki w ogródku jej rozkopał! Przygarnął kotka – kotek zniknął – sikał na tarasie! (zarzuty z palca wyssane, kotek miał kuwetę w pokoju Jana, z niej korzystał). Gdy raz na ruski rok zawita jakiś stary kolega Jana – Anna mówi, że „męża nie ma”. Aldona nie tylko, że nie ma do wstępu do domu brata. Anna nawet nie pozwala im nawet porozmawiać przez telefon stacjonarny (Jan nie ma komórki). Gdy dzwoni Aldona, Anna po prostu odkłada słuchawkę. Czasem tylko, gdy Anna wychodzi, Janowi udaje się zadzwonić do siostry, stąd ona zna jego ciężki los.
Aldona, obecnie 72 – letnia, gdyby mogła – oddałby im to mieszkanie, aby tylko los brata był lżejszy. Ale jak oddać mieszkanie, w którym mieszka jej syn z żoną i dwójką dzieci? Zresztą Aldona wie, że każda spłata – to byłoby mało. Ot po prostu. Są ludzie, którzy chcą więcej, więcej, więcej!
rodzina ach
Ocena:
221
(273)
Zdaję sobie w pełni sprawę z tego, że takiej piekielności Szanowni Piekielni mi nie wybaczą.
Bo piekielnie ośmieliłam się pojechać na SOR BEZ zagrożenia życia.
Ale po kolei.
W pewien poniedziałek moja latorośl – dziecko typu chłopiec, lat 12 – podążyło do łazienki silnie utykając na lewą kończynę dolną. Zmarszczyłam brew i porównałam rozmiary obu kończyn. Prawa – normalna, lewa – niemal dwa razy większa, od opuchlizny. Mały kwiczy, że boli. Ma prawo boleć. Dwa dni wcześniej, w sobotę, wypoczywaliśmy na jednej z nadwiślańskich plaż. Zapewne mały uderzył w coś, wyglądało na stłuczenie. Zrobiłam okład z Rivanolu, zwolniłam z lekcji (ku wielkiej radości poszkodowanego).
We wtorek sytuacja bez zmian.
W środę zmieniło się o tyle, że na nodze pokazały się rany. Wyglądały jak solidnie rozdrapane ugryzienia, było ich sporo. Syn piszczy, że swędzi! Strasznie swędzi, zatem drapie. Drapie do krwi. Noga cała pokrwawiona, opuchnięta nadal. Wygląda na to, że jednak nie tylko opuchlizna, ale coś go pogryzło. Smaruję rany jodyną, bandażuję.
W czwartek rano noga wygląda jak jedna wielka rana. Z ran sączy się krew i ropa. Ślady po jodynie mieszają się z krwią i ropą. Widzę, ze sama nie dam rady. Moim zdaniem laika tu potrzebny jest chirurg. Zaczynam szukać pomocy lekarskiej.
1. Pomoc lekarza NFZ.
Chirurg? Zapomnij kobieto! Tu jest skierowanie potrzebne, od pediatry. Dobrze, poproszę zatem o wizytę u pediatry. Ale jak to? Dziecko jest „zdrowe” tzn. nie kaszle, nie kicha, nie ma gorączki. Nie ma możliwości zapisu na wizytę wcześniej, niż za dwa tygodnie (do pediatry, po skierowanie!). Opisuję sytuację, że rany, że krew, że spuchnięte, syn ledwie łazi. Odpowiedź „a ma gorączkę?”. No nie, nie nie ma. To za dwa tygodnie. Olałam NFZ.
2. Pomoc prywatna.
Mieszkamy w Warszawie, więc nie ma kłopotu z dostępnością placówek prywatnych. Dodatkowy plus – dość blisko. Medicover – nie ma chirurga, nie ma pediatry, nikt nie przyjmie. Lux Med – jw. nie ma chirurga, nie ma pediatry, nikt dziecka nie przyjmie. Enelmed – nie ma jw. Jest internistka. Nie zgadza się jednak na przyjecie dziecka. Syn zielony na twarzy. Błagam o pomoc pielęgniarki w gabinecie zabiegowym (mam abonament w Enelmed – tylko na siebie, co prawda, nie na syna, ale jestem tu trochę śmielsza, zapłacę przecież za to). Pielęgniarka wszak też „człowiek medyczny” może pomoże, podpowie coś. Pielęgniarki godzą się obejrzeć odnóże. Syn ściągnął but, skarpetkę i opatrunki.
Na widok ropy zmieszanej z krwią pielęgniarki podnoszą krzyk! Żadna się do tego nie dotknie! Stopa cukrzycowa! (???) Niegojące się rany! Natychmiast do szpitala, na SOR! To MUSI obejrzeć chirurg!
Jadę. Świadoma tego, że przyjdzie mi tam zapuścić korzenie i zakwitnąć. Ponadto zebrać solidny ochrzan za to, że zawracam im głowę duperelami. Trudno. Syn to syn.
Na SOR w szpitalu na Niekłańskiej niespodzianka. Pustką świeci. Jeden pan z córeczką przed nami, weszłam po 10 minutach. Okazało się, że syna pogryzły meszki albo coś w tym rodzaju, swędziało nieludzko, rozdrapał i wdało się paskudne zakażenie.
Oczywiście, ochrzan dostałam, że z czymś takim na SOR się nie przychodzi, to nie jest zagrożenie życia! Przyjęłam pokornie na klatę, przeprosiłam, lekarz miał rację. Nie opisałam mu całej powyższej sytuacji – gdzie miałam szukać pomocy w takiej sytuacji? Przecież to nie jego wina, że nikt nie chciał pomóc w rozsądnym terminie, nawet za pieniądze.
Syn dostał antybiotyk doustny (na 9 dni) i maść z antybiotykiem na rany. Smarowałam codziennie, rany zaczęły się goić po około 3 tygodniach.
Wiem, zachowałam się piekielnie. Pojechałam na SOR, gdzie uzyskałam natychmiastową diagnozę i recepty na potrzebne pilnie antybiotyki. Ale nadal nie wiem, gdzie powinnam była szukać pomocy?
Bo piekielnie ośmieliłam się pojechać na SOR BEZ zagrożenia życia.
Ale po kolei.
W pewien poniedziałek moja latorośl – dziecko typu chłopiec, lat 12 – podążyło do łazienki silnie utykając na lewą kończynę dolną. Zmarszczyłam brew i porównałam rozmiary obu kończyn. Prawa – normalna, lewa – niemal dwa razy większa, od opuchlizny. Mały kwiczy, że boli. Ma prawo boleć. Dwa dni wcześniej, w sobotę, wypoczywaliśmy na jednej z nadwiślańskich plaż. Zapewne mały uderzył w coś, wyglądało na stłuczenie. Zrobiłam okład z Rivanolu, zwolniłam z lekcji (ku wielkiej radości poszkodowanego).
We wtorek sytuacja bez zmian.
W środę zmieniło się o tyle, że na nodze pokazały się rany. Wyglądały jak solidnie rozdrapane ugryzienia, było ich sporo. Syn piszczy, że swędzi! Strasznie swędzi, zatem drapie. Drapie do krwi. Noga cała pokrwawiona, opuchnięta nadal. Wygląda na to, że jednak nie tylko opuchlizna, ale coś go pogryzło. Smaruję rany jodyną, bandażuję.
W czwartek rano noga wygląda jak jedna wielka rana. Z ran sączy się krew i ropa. Ślady po jodynie mieszają się z krwią i ropą. Widzę, ze sama nie dam rady. Moim zdaniem laika tu potrzebny jest chirurg. Zaczynam szukać pomocy lekarskiej.
1. Pomoc lekarza NFZ.
Chirurg? Zapomnij kobieto! Tu jest skierowanie potrzebne, od pediatry. Dobrze, poproszę zatem o wizytę u pediatry. Ale jak to? Dziecko jest „zdrowe” tzn. nie kaszle, nie kicha, nie ma gorączki. Nie ma możliwości zapisu na wizytę wcześniej, niż za dwa tygodnie (do pediatry, po skierowanie!). Opisuję sytuację, że rany, że krew, że spuchnięte, syn ledwie łazi. Odpowiedź „a ma gorączkę?”. No nie, nie nie ma. To za dwa tygodnie. Olałam NFZ.
2. Pomoc prywatna.
Mieszkamy w Warszawie, więc nie ma kłopotu z dostępnością placówek prywatnych. Dodatkowy plus – dość blisko. Medicover – nie ma chirurga, nie ma pediatry, nikt nie przyjmie. Lux Med – jw. nie ma chirurga, nie ma pediatry, nikt dziecka nie przyjmie. Enelmed – nie ma jw. Jest internistka. Nie zgadza się jednak na przyjecie dziecka. Syn zielony na twarzy. Błagam o pomoc pielęgniarki w gabinecie zabiegowym (mam abonament w Enelmed – tylko na siebie, co prawda, nie na syna, ale jestem tu trochę śmielsza, zapłacę przecież za to). Pielęgniarka wszak też „człowiek medyczny” może pomoże, podpowie coś. Pielęgniarki godzą się obejrzeć odnóże. Syn ściągnął but, skarpetkę i opatrunki.
Na widok ropy zmieszanej z krwią pielęgniarki podnoszą krzyk! Żadna się do tego nie dotknie! Stopa cukrzycowa! (???) Niegojące się rany! Natychmiast do szpitala, na SOR! To MUSI obejrzeć chirurg!
Jadę. Świadoma tego, że przyjdzie mi tam zapuścić korzenie i zakwitnąć. Ponadto zebrać solidny ochrzan za to, że zawracam im głowę duperelami. Trudno. Syn to syn.
Na SOR w szpitalu na Niekłańskiej niespodzianka. Pustką świeci. Jeden pan z córeczką przed nami, weszłam po 10 minutach. Okazało się, że syna pogryzły meszki albo coś w tym rodzaju, swędziało nieludzko, rozdrapał i wdało się paskudne zakażenie.
Oczywiście, ochrzan dostałam, że z czymś takim na SOR się nie przychodzi, to nie jest zagrożenie życia! Przyjęłam pokornie na klatę, przeprosiłam, lekarz miał rację. Nie opisałam mu całej powyższej sytuacji – gdzie miałam szukać pomocy w takiej sytuacji? Przecież to nie jego wina, że nikt nie chciał pomóc w rozsądnym terminie, nawet za pieniądze.
Syn dostał antybiotyk doustny (na 9 dni) i maść z antybiotykiem na rany. Smarowałam codziennie, rany zaczęły się goić po około 3 tygodniach.
Wiem, zachowałam się piekielnie. Pojechałam na SOR, gdzie uzyskałam natychmiastową diagnozę i recepty na potrzebne pilnie antybiotyki. Ale nadal nie wiem, gdzie powinnam była szukać pomocy?
Opieka medyczna
Ocena:
193
(255)
Jechałam autostradą A2.
Z lewej strony autostrady od czasu do czasu są tzw. stanowiska (czy pasy) awaryjne – takie miejsca, gdzie można postawić auto, które uległo awarii. Za nimi jest bariera i dwa pasy w przeciwnym kierunku. Z prawej na tym odcinku – ekrany.
Na jednym z tych stanowisk awaryjnych zobaczyłam zrozpaczonego psa. Biegał jak oszalały od końca stanowiska do końca, rozpaczliwie próbował się wydostać. Po obu swoich stronach miał po dwie jezdnie, na których panował spory ruch.
Skąd się mógł tam wziąć? Jedyna możliwość to taka, że ktoś go tam po prostu wyrzucił z jadącego samochodu, innej nie ma. Co za bydlęciem trzeba być, żeby zrobić coś takiego? Nie umiem sobie tego wyobrazić. Jeśli nawet jakimś cudem oszalałe z przerażenia zwierzę zdoła przebiec cało przez dwie nitki autostrady – to napotka ciągnące się wiele kilometrów w obie strony ekrany.
Grzałam bardzo szybko lewym pasem. Nie miałam szans zatrzymać się, zresztą nic by to nie dało. Na autostradzie cofać nie wolno. Jedyne, co pozostało, to telefon na policję. Mam tylko nadzieję, że stróże prawa nie zawiedli...
Z lewej strony autostrady od czasu do czasu są tzw. stanowiska (czy pasy) awaryjne – takie miejsca, gdzie można postawić auto, które uległo awarii. Za nimi jest bariera i dwa pasy w przeciwnym kierunku. Z prawej na tym odcinku – ekrany.
Na jednym z tych stanowisk awaryjnych zobaczyłam zrozpaczonego psa. Biegał jak oszalały od końca stanowiska do końca, rozpaczliwie próbował się wydostać. Po obu swoich stronach miał po dwie jezdnie, na których panował spory ruch.
Skąd się mógł tam wziąć? Jedyna możliwość to taka, że ktoś go tam po prostu wyrzucił z jadącego samochodu, innej nie ma. Co za bydlęciem trzeba być, żeby zrobić coś takiego? Nie umiem sobie tego wyobrazić. Jeśli nawet jakimś cudem oszalałe z przerażenia zwierzę zdoła przebiec cało przez dwie nitki autostrady – to napotka ciągnące się wiele kilometrów w obie strony ekrany.
Grzałam bardzo szybko lewym pasem. Nie miałam szans zatrzymać się, zresztą nic by to nie dało. Na autostradzie cofać nie wolno. Jedyne, co pozostało, to telefon na policję. Mam tylko nadzieję, że stróże prawa nie zawiedli...
Ocena:
154
(196)
Dzień z życia likwidatora szkód:
Konsultant: Poproszę numer polisy.
Ubezpieczony: A gdzie on jest?
K: Na samej górze polisy ubezpieczeniowej.
U: A gdzie ja ją mam?
Konsultant: Dzień dobry, Jan Piekielny, w czym mogę pomóc?
Ubezpieczona: Potrzebuję pieczątki na dowodzie montażu kuchenki gazowej.
K: Bardzo mi przykro, ale ubezpieczyciel nie zajmuje się montażem. Powinna pani poprosić o to montera, który instalował pani kuchenkę.
U: To po co ja do pana dzwonię???
Konsultant: Dzień dobry, Krzysztof Piekielny, w czym mogę pomóc?
Ubezpieczony: Bo ja już spłaciłem w całości ten kredyt na sprzęt...
K: Rozumiem, ale ubezpieczyciel to nie jest bank, z którym zawarł pan umowę kredytową, nie ma nic wspólnego z pana kredytem.
U: Ale ja...
K: Taaak?
U: Ale ja... ja chciałem zapytać, czy jak ja już spłaciłem ten kredyt, to czy mogę już rozpakować ten sprzęt?
"Idąc po schodach telefon wyślizgnął się z ręki (…)"
"upadek był niefortunny ponieważ podczas upadku telefonu u dołu ekranu pękł ekran".
"Pokrętło odpowiedzialne za załączenie piekarnika przestało reagować na obroty użytkownika".
"Idąc chodnikiem i rozmawiając przez telefon wpadł na mnie rowerzysta".
Konsultant: Dzień dobry, Marek Piekielny, w czym mogę pomóc
Ubezpieczony: Dzień dobry (zapada cisza).
U: Halo?
K: W czym mogę pomóc?
U: Bo ja mam swój samochód i ja go ubezpieczyłem w autocasco...
"W związku z powyższym, proszę o naprawę lub kosztu zakupu zwrot i polubowne załatwienie mojego odwołania abym nie musiała odwoływać się z moją sprawą do konsumenta praw klienta".
Konsultant: Proszę opisać, jak doszło do tego uszkodzenia telewizora.
Ubezpieczona: No wie pan, jak to jest w domu, dzieci biegali, koty skakali...
Konsultant: Proszę opisać, jak doszło do zalania telefonu?
Ubezpieczony: Bo ja tak szłem z tem szklankiem i tak mnie się noga lewa omskła i się potkłem i ona się tak, wie pani, wypier... (..) się na ten stół...
Konsultant: Poproszę numer polisy.
Ubezpieczony: A gdzie on jest?
K: Na samej górze polisy ubezpieczeniowej.
U: A gdzie ja ją mam?
Konsultant: Dzień dobry, Jan Piekielny, w czym mogę pomóc?
Ubezpieczona: Potrzebuję pieczątki na dowodzie montażu kuchenki gazowej.
K: Bardzo mi przykro, ale ubezpieczyciel nie zajmuje się montażem. Powinna pani poprosić o to montera, który instalował pani kuchenkę.
U: To po co ja do pana dzwonię???
Konsultant: Dzień dobry, Krzysztof Piekielny, w czym mogę pomóc?
Ubezpieczony: Bo ja już spłaciłem w całości ten kredyt na sprzęt...
K: Rozumiem, ale ubezpieczyciel to nie jest bank, z którym zawarł pan umowę kredytową, nie ma nic wspólnego z pana kredytem.
U: Ale ja...
K: Taaak?
U: Ale ja... ja chciałem zapytać, czy jak ja już spłaciłem ten kredyt, to czy mogę już rozpakować ten sprzęt?
"Idąc po schodach telefon wyślizgnął się z ręki (…)"
"upadek był niefortunny ponieważ podczas upadku telefonu u dołu ekranu pękł ekran".
"Pokrętło odpowiedzialne za załączenie piekarnika przestało reagować na obroty użytkownika".
"Idąc chodnikiem i rozmawiając przez telefon wpadł na mnie rowerzysta".
Konsultant: Dzień dobry, Marek Piekielny, w czym mogę pomóc
Ubezpieczony: Dzień dobry (zapada cisza).
U: Halo?
K: W czym mogę pomóc?
U: Bo ja mam swój samochód i ja go ubezpieczyłem w autocasco...
"W związku z powyższym, proszę o naprawę lub kosztu zakupu zwrot i polubowne załatwienie mojego odwołania abym nie musiała odwoływać się z moją sprawą do konsumenta praw klienta".
Konsultant: Proszę opisać, jak doszło do tego uszkodzenia telewizora.
Ubezpieczona: No wie pan, jak to jest w domu, dzieci biegali, koty skakali...
Konsultant: Proszę opisać, jak doszło do zalania telefonu?
Ubezpieczony: Bo ja tak szłem z tem szklankiem i tak mnie się noga lewa omskła i się potkłem i ona się tak, wie pani, wypier... (..) się na ten stół...
Ocena:
131
(179)
No to przyszedł czas i na mnie. Wypłynęłam na szerokie wody kapitalizmu.
Nie umiem handlować. Nie umiem i już. Jeśli coś przestawało być mi potrzebne to (jeśli nie chciał tego wziąć nikt znajomy) - czyściłam to coś i ładnie ustawiałam pod śmietnikiem. Może komuś się przyda. Zazwyczaj się przydawało. Ciuchy po prostu prałam i ładowałam w specjalne pojemniki.
Jednak ostatnio przeglądałam sobie OLX i zdziwiłam się, jakie rzeczy ludzie sprzedają - za grosze, to za grosze ale zawsze. Czyli da się. Skoro oni mogą - mogę i ja!
W ramach przecierania szlaków wystawiłam niepotrzebny mi już uchwyt do TV - taki malutki, do 15 kg. Metalowa półeczka z łapą mocowaną do ściany. Łapa ma regulację ustawienia ekranu TV w poziomie. Najprostszy, malutki, wiec uznałam, że 30 zł będzie uczciwą ceną. Jako zdjęcie do ogłoszenia wybrałam uchwyt zamocowany na ścianie ze stojącym na nim starym 22" telewizorem synka, żeby zobrazować możliwości ustrojstwa. Jednak zaznaczam, że opis przedmiotu był dokładny. Wymiary, udźwig i w ogóle co jest przedmiotem transakcji. Zaznaczyłam, że odbiór osobisty.
Dzwoni pan i już jedzie kupić. OK, umówiłam się, podałam adres.
Pan przyjeżdża. Prezentuję ustrojstwo. Podoba się, pan kupuje, wyciąga 30 zeta. Biorę, uśmiecham się jak Sharon Stone. A pan w tym momencie rzuca granat: "No a gdzie ten telewizor ze zdjęcia? Przecież wchodził w skład zestawu!"
Jednak to nie dla mnie. Chyba go postawię pod śmietnik. Przyda się komuś.
Nie umiem handlować. Nie umiem i już. Jeśli coś przestawało być mi potrzebne to (jeśli nie chciał tego wziąć nikt znajomy) - czyściłam to coś i ładnie ustawiałam pod śmietnikiem. Może komuś się przyda. Zazwyczaj się przydawało. Ciuchy po prostu prałam i ładowałam w specjalne pojemniki.
Jednak ostatnio przeglądałam sobie OLX i zdziwiłam się, jakie rzeczy ludzie sprzedają - za grosze, to za grosze ale zawsze. Czyli da się. Skoro oni mogą - mogę i ja!
W ramach przecierania szlaków wystawiłam niepotrzebny mi już uchwyt do TV - taki malutki, do 15 kg. Metalowa półeczka z łapą mocowaną do ściany. Łapa ma regulację ustawienia ekranu TV w poziomie. Najprostszy, malutki, wiec uznałam, że 30 zł będzie uczciwą ceną. Jako zdjęcie do ogłoszenia wybrałam uchwyt zamocowany na ścianie ze stojącym na nim starym 22" telewizorem synka, żeby zobrazować możliwości ustrojstwa. Jednak zaznaczam, że opis przedmiotu był dokładny. Wymiary, udźwig i w ogóle co jest przedmiotem transakcji. Zaznaczyłam, że odbiór osobisty.
Dzwoni pan i już jedzie kupić. OK, umówiłam się, podałam adres.
Pan przyjeżdża. Prezentuję ustrojstwo. Podoba się, pan kupuje, wyciąga 30 zeta. Biorę, uśmiecham się jak Sharon Stone. A pan w tym momencie rzuca granat: "No a gdzie ten telewizor ze zdjęcia? Przecież wchodził w skład zestawu!"
Jednak to nie dla mnie. Chyba go postawię pod śmietnik. Przyda się komuś.
Ocena:
159
(183)
Przeczytałam historię użytkowniczki Faerenn o tą: http://piekielni.pl/81947
i taśma mojego życia zaczęła przewijać się przed moimi wewnętrznymi oczami aż zatrzymała się na jednej scenie sprzed niemal 25 lat..
.
Scena ta przedstawia młodziutką Katzen, bladą, zapłakaną, słaniającą się na nogach, zszokowaną i bliską myśli samobójczych.
Zawsze byłam bardzo dobra z języka polskiego, generalnie humanistka. Dla równowagi z matematyki, fizyki itp moje zdolności oscylowały wokół zera absolutnego, jak dostałam trójkę to było święto lasu (skala ocen 2-5, tak dla przypomnienia).
Oczywiście - jak można się domyślać - byłam jedną z ulubienic pani od polskiego. Pożerałam książki (nadal żrę), pisałam wiersze, opowiadania, które przynosiłam mojej ukochanej pani od polskiego, żeby oceniła ich poziom, moje wypracowania wisiały w szkolnych gablotach jako wzór no i te klimaty, wiecie.
Gdy byłam w klasie trzeciej liceum sytuacja uległa zmianie o tyle, że moja pani od polskiego została dyrektorem szkoły.
Matura w tamtych czasach wyglądała inaczej, niż dziś:
egzamin pisemny: język polski + wybrany przedmiot (matematyka, fizyka, biologia, geografia, historia)
egzamin ustny: język polski + ten wybrany przedmiot+ język obcy, którego uczyłeś się w szkole.
I tu właśnie legło sedno problemu.
Starsi z Was pamiętają zapewne obowiązkową naukę języka rosyjskiego, przez większość znienawidzoną i uznaną za niepotrzebną.
Ja miałam obowiązkowy rosyjski i niemiecki. Ponieważ jednak od kilku lat uczyłam się prywatnie angielskiego, co wówczas było furorą, zapragnęłam zdawać maturę z tego właśnie języka. Ówczesne przepisy nakazywały, aby uczeń, który chce zdawać maturę z języka obcego, którego nie ma w programie swojej klasy - zdawał egzamin komisyjny dopuszczający do matury. Złożyłam zatem podanie o taki egzamin.
Solidnie zapoznałam się materiałem, który wszak mógł być inny, niż ten z kursu na który uczęszczałam prywatnie.
I zachorowałam. Nie pamiętam, grypa? Angina? Tak czy owak coś, co wywołało wysoką gorączkę i niezdolność mówienia. I wtedy telefonicznie powiadomiono mnie, że mój "komis" został wyznaczony na jutro na godzinę 8 rano. Zależało mi, powlokłam się. Trawiona wysoką gorączką nie bardzo pamiętałam, jak się nazywam. Starałam się, ale słabość ciała pokonała siłę ducha. Zawaliłam go.
I wtedy rozpętało się. Gdy wróciłam po chorobie do szkoły, wobec całej klasy moja ukochana pani polonistka-dyrektorka darła się na mnie, że zmarnowałam czas jej, pań z komisji itp. Z całej jej długiej tyrady, wygłaszanej przed klasą pod moim adresem zapamiętałam wywrzeszczane dwa słowa (do dziś mi się śnią) "Jesteś dnem!!!"
Nawet robak ma prawo bronić swojej godności. Wiedziałam, ze wypadłam źle, ale od razu "dnem"? Podniosłam zapłakaną twarz, powiedziałam, że "pani nie ma prawa tak do mnie mówić" i wybiegłam z klasy.
Za to oblała mnie na maturze pisemnej z polskiego.
Moja wychowawczyni, złota kobieta (potem się dowiedziałam, że dzięki niej w ogóle mogłam zdawać tę maturę - po oblaniu komisa dyrektorka miała prawo nie dopuścić mnie w ogóle do matury, ale wychowawczyni wybłagała możliwość zdawania z rosyjskiego). Powiadomiła mnie wcześniej telefonicznie o oblaniu przeze mnie matury pisemnej z polskiego, żeby mi oszczędzić upokorzenia dowiedzenia się o tym w obecności całej szkoły. To właśnie z tego momentu pochodzi moje wspomnienie, opisane na początku - gdy się o tym dowiedziałam...
Miałam 18 lat i wydawało mi się, ze oblana matura przekreśla moje życie, że już nic się nie da zrobić, że jestem zerem i że chcę się powiesić...
Podniosłam się dzięki wsparciu mojej Mamy. Maturę zdałam - pół roku później, w Kuratorium Oświaty. Chwila ogromnej satysfakcji, gdy widziałam wyraz twarzy pani dyrektor - jako dyrektor szkoły musiała podpisać moje świadectwo maturalne, wystawione przez Kuratorium - z matura z polskiego (pisemna i ustną) zdaną na 5 - trochę osładza to koszmarne wspomnienie.
(Mogę nie pamiętać wszystkich szczegółów. Minęło prawie 25 lat, a mój stan psychiczny wówczas znajdował się w stanie katastrofy).
i taśma mojego życia zaczęła przewijać się przed moimi wewnętrznymi oczami aż zatrzymała się na jednej scenie sprzed niemal 25 lat..
.
Scena ta przedstawia młodziutką Katzen, bladą, zapłakaną, słaniającą się na nogach, zszokowaną i bliską myśli samobójczych.
Zawsze byłam bardzo dobra z języka polskiego, generalnie humanistka. Dla równowagi z matematyki, fizyki itp moje zdolności oscylowały wokół zera absolutnego, jak dostałam trójkę to było święto lasu (skala ocen 2-5, tak dla przypomnienia).
Oczywiście - jak można się domyślać - byłam jedną z ulubienic pani od polskiego. Pożerałam książki (nadal żrę), pisałam wiersze, opowiadania, które przynosiłam mojej ukochanej pani od polskiego, żeby oceniła ich poziom, moje wypracowania wisiały w szkolnych gablotach jako wzór no i te klimaty, wiecie.
Gdy byłam w klasie trzeciej liceum sytuacja uległa zmianie o tyle, że moja pani od polskiego została dyrektorem szkoły.
Matura w tamtych czasach wyglądała inaczej, niż dziś:
egzamin pisemny: język polski + wybrany przedmiot (matematyka, fizyka, biologia, geografia, historia)
egzamin ustny: język polski + ten wybrany przedmiot+ język obcy, którego uczyłeś się w szkole.
I tu właśnie legło sedno problemu.
Starsi z Was pamiętają zapewne obowiązkową naukę języka rosyjskiego, przez większość znienawidzoną i uznaną za niepotrzebną.
Ja miałam obowiązkowy rosyjski i niemiecki. Ponieważ jednak od kilku lat uczyłam się prywatnie angielskiego, co wówczas było furorą, zapragnęłam zdawać maturę z tego właśnie języka. Ówczesne przepisy nakazywały, aby uczeń, który chce zdawać maturę z języka obcego, którego nie ma w programie swojej klasy - zdawał egzamin komisyjny dopuszczający do matury. Złożyłam zatem podanie o taki egzamin.
Solidnie zapoznałam się materiałem, który wszak mógł być inny, niż ten z kursu na który uczęszczałam prywatnie.
I zachorowałam. Nie pamiętam, grypa? Angina? Tak czy owak coś, co wywołało wysoką gorączkę i niezdolność mówienia. I wtedy telefonicznie powiadomiono mnie, że mój "komis" został wyznaczony na jutro na godzinę 8 rano. Zależało mi, powlokłam się. Trawiona wysoką gorączką nie bardzo pamiętałam, jak się nazywam. Starałam się, ale słabość ciała pokonała siłę ducha. Zawaliłam go.
I wtedy rozpętało się. Gdy wróciłam po chorobie do szkoły, wobec całej klasy moja ukochana pani polonistka-dyrektorka darła się na mnie, że zmarnowałam czas jej, pań z komisji itp. Z całej jej długiej tyrady, wygłaszanej przed klasą pod moim adresem zapamiętałam wywrzeszczane dwa słowa (do dziś mi się śnią) "Jesteś dnem!!!"
Nawet robak ma prawo bronić swojej godności. Wiedziałam, ze wypadłam źle, ale od razu "dnem"? Podniosłam zapłakaną twarz, powiedziałam, że "pani nie ma prawa tak do mnie mówić" i wybiegłam z klasy.
Za to oblała mnie na maturze pisemnej z polskiego.
Moja wychowawczyni, złota kobieta (potem się dowiedziałam, że dzięki niej w ogóle mogłam zdawać tę maturę - po oblaniu komisa dyrektorka miała prawo nie dopuścić mnie w ogóle do matury, ale wychowawczyni wybłagała możliwość zdawania z rosyjskiego). Powiadomiła mnie wcześniej telefonicznie o oblaniu przeze mnie matury pisemnej z polskiego, żeby mi oszczędzić upokorzenia dowiedzenia się o tym w obecności całej szkoły. To właśnie z tego momentu pochodzi moje wspomnienie, opisane na początku - gdy się o tym dowiedziałam...
Miałam 18 lat i wydawało mi się, ze oblana matura przekreśla moje życie, że już nic się nie da zrobić, że jestem zerem i że chcę się powiesić...
Podniosłam się dzięki wsparciu mojej Mamy. Maturę zdałam - pół roku później, w Kuratorium Oświaty. Chwila ogromnej satysfakcji, gdy widziałam wyraz twarzy pani dyrektor - jako dyrektor szkoły musiała podpisać moje świadectwo maturalne, wystawione przez Kuratorium - z matura z polskiego (pisemna i ustną) zdaną na 5 - trochę osładza to koszmarne wspomnienie.
(Mogę nie pamiętać wszystkich szczegółów. Minęło prawie 25 lat, a mój stan psychiczny wówczas znajdował się w stanie katastrofy).
Ocena:
166
(194)
No i w końcu mnie się trafili Rodzice Roku. Albo i dziesięciolecia.
Szkoła integracyjna - dla niewtajemniczonych - klasa licząca 20 uczniów, w tym piątka dzieci z orzeczeniami -najróżniejszymi! Począwszy od dysfunkcji ruchu czyli dzieci na wózkach inwalidzkich, poprzez łagodne dysfunkcje psychiczne w rodzaju ADHD czy niedostosowania społecznego a skończywszy na padaczce i Zespole Aspergera.
Słowem - 17 dzieci jako tako przewidywalnych i 3 - zupełna niespodzianka (mówię o tych z zaburzeniami psychicznymi, nie o tych na wózkach).
Chłopiec - orzeczenie z powodu stwierdzonego Zespołu Aspergera - oceny same piątki i szóstki. Intelektualny poziom - powyżej normy. Olimpijczyk (na miarę Olimpiad swojego poziomu wiekowego, oczywiście). Niby, wydawałoby się - ulubieniec nauczycieli. Główne role we wszystkich sztukach, wystawianych przez szkołę. Duma i radość rodziców.
Realia: poziom emocjonalny - w zasadzie zerowy. Kompletne rozbicie emocjonalne, agresja połączona z niezwykłym wręcz sprytem: koledzy wyzywani od najgorszych, gdy nie wytrzymują i przechodzą do rękoczynów (to tylko 11-latki) - bieg do nauczyciela, ze "oni mnie biją". Wbijanie szpil mentalnych i skargi na reakcję innych. Ukradkowe wbijanie łokcia czy kolana - na reakcję napastowanych "oni mnie biją!" Nauczyciele: pomimo tych wszystkich sukcesów postrzegają chłopca jako nadętego dumą sztucznie pompowaną w niego przez rodziców na zasadzie "Co, ja nie potrafię? Przecież jestem najlepszy!"
Dziecko to dziecko. Jest poważnie zaburzone.
Nauczyciele i rodzice innych dzieci: spostrzegli problem. Reakcja rodziców: przecież on jest doskonały! Tak cudownie się uczy, wspaniałe oceny, olimpijczyk! Jak możecie szykanować tak cudowne dziecko! To cały wredny świat sprzysiągł się przeciwko naszemu wspaniałemu dziecku! Od przeszło dwóch lat przestali się pojawiać na zebraniach rodziców, utrudnili kontakt. W ciągu dwóch ostatnich lat jedyny kontakt ojca ze szkołą: wizyta u pani od polskiego: "Gabryś dostał tylko czwórkę ze sprawdzianu. Proszę, aby pani przemyślała jeszcze raz swoją decyzję".
Tak, to była jedyna reakcja.
Rodzice nie dopuszczają do świadomości, że dziecko ma problemy. I to jest najgorsze - bo świadomość istnienia problemu jest bodźcem do poszukiwania jego rozwiązania. Jeśli się wypiera istnienie problemu - nie szuka się jego rozwiązania, prawda?
Dziś ja zdecydowałam się podjąć dość drastyczny krok w kierunku rozwiązania tego problemu. Mój syn - między innymi - też padł ofiarą ordynarnych wyzwisk w połączeniu z robieniem z siebie (agresora) ofiary. Może to coś da. Może wstrząśnie zadufanymi w sobie rodzicami. Dla dobra tego chłopca, on chyba w końcu nie jest niczemu winien... Czas pokaże.
[EDIT] Od razu edytuję moje niedopatrzenie: Dziecko ma orzeczenie Zespołu Aspergera. Rodzice uznali, że to orzeczenie w połączeniu ze świetnymi ocenami od razu stawia ich dziecko na poziomie Cudownych Dzieci. Ma ZA a jednak takie wspaniałe wyniki! Więc nic nie trzeba robić. Rozwój emocjonalny to wymysł szkoły.
Szkoła integracyjna - dla niewtajemniczonych - klasa licząca 20 uczniów, w tym piątka dzieci z orzeczeniami -najróżniejszymi! Począwszy od dysfunkcji ruchu czyli dzieci na wózkach inwalidzkich, poprzez łagodne dysfunkcje psychiczne w rodzaju ADHD czy niedostosowania społecznego a skończywszy na padaczce i Zespole Aspergera.
Słowem - 17 dzieci jako tako przewidywalnych i 3 - zupełna niespodzianka (mówię o tych z zaburzeniami psychicznymi, nie o tych na wózkach).
Chłopiec - orzeczenie z powodu stwierdzonego Zespołu Aspergera - oceny same piątki i szóstki. Intelektualny poziom - powyżej normy. Olimpijczyk (na miarę Olimpiad swojego poziomu wiekowego, oczywiście). Niby, wydawałoby się - ulubieniec nauczycieli. Główne role we wszystkich sztukach, wystawianych przez szkołę. Duma i radość rodziców.
Realia: poziom emocjonalny - w zasadzie zerowy. Kompletne rozbicie emocjonalne, agresja połączona z niezwykłym wręcz sprytem: koledzy wyzywani od najgorszych, gdy nie wytrzymują i przechodzą do rękoczynów (to tylko 11-latki) - bieg do nauczyciela, ze "oni mnie biją". Wbijanie szpil mentalnych i skargi na reakcję innych. Ukradkowe wbijanie łokcia czy kolana - na reakcję napastowanych "oni mnie biją!" Nauczyciele: pomimo tych wszystkich sukcesów postrzegają chłopca jako nadętego dumą sztucznie pompowaną w niego przez rodziców na zasadzie "Co, ja nie potrafię? Przecież jestem najlepszy!"
Dziecko to dziecko. Jest poważnie zaburzone.
Nauczyciele i rodzice innych dzieci: spostrzegli problem. Reakcja rodziców: przecież on jest doskonały! Tak cudownie się uczy, wspaniałe oceny, olimpijczyk! Jak możecie szykanować tak cudowne dziecko! To cały wredny świat sprzysiągł się przeciwko naszemu wspaniałemu dziecku! Od przeszło dwóch lat przestali się pojawiać na zebraniach rodziców, utrudnili kontakt. W ciągu dwóch ostatnich lat jedyny kontakt ojca ze szkołą: wizyta u pani od polskiego: "Gabryś dostał tylko czwórkę ze sprawdzianu. Proszę, aby pani przemyślała jeszcze raz swoją decyzję".
Tak, to była jedyna reakcja.
Rodzice nie dopuszczają do świadomości, że dziecko ma problemy. I to jest najgorsze - bo świadomość istnienia problemu jest bodźcem do poszukiwania jego rozwiązania. Jeśli się wypiera istnienie problemu - nie szuka się jego rozwiązania, prawda?
Dziś ja zdecydowałam się podjąć dość drastyczny krok w kierunku rozwiązania tego problemu. Mój syn - między innymi - też padł ofiarą ordynarnych wyzwisk w połączeniu z robieniem z siebie (agresora) ofiary. Może to coś da. Może wstrząśnie zadufanymi w sobie rodzicami. Dla dobra tego chłopca, on chyba w końcu nie jest niczemu winien... Czas pokaże.
[EDIT] Od razu edytuję moje niedopatrzenie: Dziecko ma orzeczenie Zespołu Aspergera. Rodzice uznali, że to orzeczenie w połączeniu ze świetnymi ocenami od razu stawia ich dziecko na poziomie Cudownych Dzieci. Ma ZA a jednak takie wspaniałe wyniki! Więc nic nie trzeba robić. Rozwój emocjonalny to wymysł szkoły.
Ocena:
98
(136)