Profil użytkownika
KatzenKratzen ♀
Zamieszcza historie od: | 31 marca 2017 - 11:37 |
Ostatnio: | 11 października 2024 - 19:32 |
O sobie: |
Szanuję Cię. |
- Historii na głównej: 98 z 107
- Punktów za historie: 15788
- Komentarzy: 1378
- Punktów za komentarze: 8975
zarchiwizowany
Skomentuj
(52)
Pobierz ten tekst w formie obrazka
Nienawidzę marnowania jedzenia. Nienawidzę i tyle. Z różnych powodów – wpoiły mi to babcia, która przeżyła dwie wojny i mama, która z konieczności prowadziła dom bardzo oszczędnie. W końcu - gdy sama zaczęłam się utrzymywać – zobaczyłam, co ile kosztuje i ile czasu muszę na to pracować. Szacunku dla darów bożych uczę również swojego synka, od małego.
Razu jednego byłam w szkole podstawowej w godzinach popołudniowych. Siedziałam na ławeczce przed salą gimnastyczną i czekałam, aż synek skończy trening. Podeszła do mnie pani sprzątaczka i mówi ze zgrozą w głosie: „pani kochana, pani zobaczy, co te dzieci wyrzucają” i podsuwa mi reklamówkę. W reklamówce okrągłe kanapeczki, starannie owinięte każda osobno. Rozwijamy papier – bułeczka z szynką, sałatą, pomidorem, ogórkiem. Dodatki ładnie ułożone, całość świeżutka, mięciutka.
Sztuk 4.
Zabrakło mi słów.
Razu jednego byłam w szkole podstawowej w godzinach popołudniowych. Siedziałam na ławeczce przed salą gimnastyczną i czekałam, aż synek skończy trening. Podeszła do mnie pani sprzątaczka i mówi ze zgrozą w głosie: „pani kochana, pani zobaczy, co te dzieci wyrzucają” i podsuwa mi reklamówkę. W reklamówce okrągłe kanapeczki, starannie owinięte każda osobno. Rozwijamy papier – bułeczka z szynką, sałatą, pomidorem, ogórkiem. Dodatki ładnie ułożone, całość świeżutka, mięciutka.
Sztuk 4.
Zabrakło mi słów.
Ocena:
55
(149)
Czytałam tu wiele historii, w których opisywano państwową służbę zdrowia. Chcę zatem napisać coś o tej prywatnej – słono płatnej.
Pracowałam swego czasu w korporacji, która wykupiła dla swoich pracowników pakiety medyczne w znanym, ogólnopolskim prywatnym centrum medycznym.
Od kilku dni boli mnie głowa. Nie to, żebym umierała, raczej tak ćmi, prawa skroń. Da się żyć, ale ciężko. Wytrzymałam kilka dni. W końcu postanowiłam iść do neurologa.
Zapisuję się, idę. Neurolog mnie bada. Maca boląca łepetynę, miętosi szyję, puka w kolana, łaskocze podeszwy stóp. Czemu boli łepetyna – wciąż nie wiadomo.
Neurolog bada mi ciśnienie. Ukazuje się... 170/110! Ale jak? Czemu? Całe życie miałam książkowe 120/80, nawet w końcówce ciąży, gdy przytyłam ponad 40 kilo. Zawsze 120/80.
Neurolog diagnozuje przyczynę bólu głowy – nadciśnienie. Wysyła mnie do gabinetu zabiegowego na zbicie ciśnienia. Dostaję lek na obniżenie ciśnienia. Czekam. Dostaje drugą dawkę. Czekam. Neurolog nie pozwolił wypuścić mnie z kliniki, póki ciśnienie nie zejdzie do normy, bo takie wysokie mi zagraża. Nie znam się, nie dyskutuję. Ból głowy jakiś lżejszy, ale nie mija.
Ciśnienie schodzi do odpowiedniej normy. Mogę sobie iść. Recepta na lek obniżający ciśnienie oraz zalecenie zakupu ciśnieniomierza i regularnego badania ciśnienia dwa razy dziennie. Gruba baba, zatem nadciśnienie mieć musi. Ergo – dlatego boli ją łepetyna.
Kupuję ciśnieniomierz i lek. Łepetyna wciąż boli. Zażywam lek – ciśnienie spada. Po kilku godzinach znów rośnie. Zażywam – spada. Potem rośnie. I tak w koło Macieju.
W końcu mam dość. Zapisuję się do internisty, tzw. „zwykłego wewnętrznego”. Idę. Pani doktor po obejrzeniu historii leczenia stwierdza: „ja uważam, że ból głowy nie jest reakcją na nadciśnienie. Uważam, że to właśnie nadciśnienie jest reakcją na ból głowy!”. Zatem trzeba znaleźć źródło bólu głowy. Pani doktor wypisuje skierowanie na rezonans magnetyczny mojej łepetyny.
Zapisuję się i jadę. Wjeżdżam do tuby. Słyszę „bum bum bum, tyk tyk tyk”. Wyjeżdżam po 20 minutach. Pan prowadzący badanie oznajmia, że mam duży krwiak podtwardówkowy w fazie wchłaniania się. Krwiak ten jest przyczyną bólu głowy. Ból głowy zaś jest przyczyną podwyższonego ciśnienia. Przyczyną krwiaka zaś musiał być uraz mechaniczny. Kojarzę walnięcie łepetyną w szafkę kuchenną kilka tygodni wstecz.
Piekielności:
1. „Zwykły” internista rozpoznał trafnie problem - w przeciwieństwie do specjalisty – neurologa.
2. Jak bardzo musiałby cierpieć człowiek skazany na państwową opiekę zdrowotną, gdy na wizytę czeka się 2-3 miesiące, a na specjalistyczne (rezonans) badanie – nawet rok?
Pracowałam swego czasu w korporacji, która wykupiła dla swoich pracowników pakiety medyczne w znanym, ogólnopolskim prywatnym centrum medycznym.
Od kilku dni boli mnie głowa. Nie to, żebym umierała, raczej tak ćmi, prawa skroń. Da się żyć, ale ciężko. Wytrzymałam kilka dni. W końcu postanowiłam iść do neurologa.
Zapisuję się, idę. Neurolog mnie bada. Maca boląca łepetynę, miętosi szyję, puka w kolana, łaskocze podeszwy stóp. Czemu boli łepetyna – wciąż nie wiadomo.
Neurolog bada mi ciśnienie. Ukazuje się... 170/110! Ale jak? Czemu? Całe życie miałam książkowe 120/80, nawet w końcówce ciąży, gdy przytyłam ponad 40 kilo. Zawsze 120/80.
Neurolog diagnozuje przyczynę bólu głowy – nadciśnienie. Wysyła mnie do gabinetu zabiegowego na zbicie ciśnienia. Dostaję lek na obniżenie ciśnienia. Czekam. Dostaje drugą dawkę. Czekam. Neurolog nie pozwolił wypuścić mnie z kliniki, póki ciśnienie nie zejdzie do normy, bo takie wysokie mi zagraża. Nie znam się, nie dyskutuję. Ból głowy jakiś lżejszy, ale nie mija.
Ciśnienie schodzi do odpowiedniej normy. Mogę sobie iść. Recepta na lek obniżający ciśnienie oraz zalecenie zakupu ciśnieniomierza i regularnego badania ciśnienia dwa razy dziennie. Gruba baba, zatem nadciśnienie mieć musi. Ergo – dlatego boli ją łepetyna.
Kupuję ciśnieniomierz i lek. Łepetyna wciąż boli. Zażywam lek – ciśnienie spada. Po kilku godzinach znów rośnie. Zażywam – spada. Potem rośnie. I tak w koło Macieju.
W końcu mam dość. Zapisuję się do internisty, tzw. „zwykłego wewnętrznego”. Idę. Pani doktor po obejrzeniu historii leczenia stwierdza: „ja uważam, że ból głowy nie jest reakcją na nadciśnienie. Uważam, że to właśnie nadciśnienie jest reakcją na ból głowy!”. Zatem trzeba znaleźć źródło bólu głowy. Pani doktor wypisuje skierowanie na rezonans magnetyczny mojej łepetyny.
Zapisuję się i jadę. Wjeżdżam do tuby. Słyszę „bum bum bum, tyk tyk tyk”. Wyjeżdżam po 20 minutach. Pan prowadzący badanie oznajmia, że mam duży krwiak podtwardówkowy w fazie wchłaniania się. Krwiak ten jest przyczyną bólu głowy. Ból głowy zaś jest przyczyną podwyższonego ciśnienia. Przyczyną krwiaka zaś musiał być uraz mechaniczny. Kojarzę walnięcie łepetyną w szafkę kuchenną kilka tygodni wstecz.
Piekielności:
1. „Zwykły” internista rozpoznał trafnie problem - w przeciwieństwie do specjalisty – neurologa.
2. Jak bardzo musiałby cierpieć człowiek skazany na państwową opiekę zdrowotną, gdy na wizytę czeka się 2-3 miesiące, a na specjalistyczne (rezonans) badanie – nawet rok?
słuzba_zdrowia
Ocena:
208
(254)
Nie wiem, czy to piekielne, ale na pewno cholernie smutne.
Synek mojej koleżanki zapragnął zrobić coś dobrego dla zwierzaków ze schroniska i postanowił, że kupi za swoje kieszonkowe duży worek karmy dla kotów schroniskowych. Koleżanka i jej mąż, ujęci postawą dziecka, zaproponowali, że dorzucą mu trochę pieniędzy, aby tej karmy mógł kupić więcej. Potem koleżanka wpadła na pomysł, że poprosi współpracowników o niewielkie datki na ten cel. Każdy dał ile mógł, karma zakupiona, a mnie się okienko ze wspomnieniami otworzyło. Niedobrymi wspomnieniami.
Sytuacja 1.
Kilka lat temu, w poprzedniej firmie (międzynarodowa korporacja z oddziałami w kilkunastu krajach) centrala w USA wykoncypowała, że każdy oddział ma wymyślić i przeprowadzić jakąś dowolna akcję charytatywną w ramach integracji zespołu (pomijam sens takich działań, bo nie o to chodzi). Akcja miała być koniecznie udokumentowana fotograficznie. My - w Polsce - postanowiliśmy się złożyć, kupić dużą ilość karmy dla zwierząt i zawieźć ją do schroniska. Karmę kupiliśmy, zrobiliśmy zdjęcie karmy w otoczeniu nas w biurze (wiem, idiotyzm, ale to było wymagane), potem koledzy mieli zawieźć ją do schroniska, zrobić zdjęcie karmy w otoczeniu zwierząt (jw).
Pojechali, wytaszczyli, dzwonią do bramy. Na pytanie kto zacz odpowiedzieli, że chcieli podarować karmę. Odpowiedź przez domofon "a rzućcie gdziekolwiek tam przed bramę". Rzucili i zrobili zdjęcie karmy przed bramą. Dla wyjaśnienia: nikt się nie spodziewał pokłonów i peanaów dziękczynnych, ale żeby ktoś chociaż to od nich wziął i powiedział takie jedno zapomniane słowo „dziękuję”.
Sytuacja 2.
Moi rodzice na emeryturze postanowili przygarnąć kundelka ze schroniska. Najlepiej w średnim wieku i takiego, którego nikt nie chce, aby stworzyć mu najlepszy dom. Pojechali. Wybór był ciężki, bo każdy piesek chciał być przygarnięty. Wybrali jamnikopodobne biedactwo o błagalnym spojrzeniu i skierowali się do biura celem uiszczenia formalności adopcyjnych. Mojego tatę odciągnął na bok pracownik i spytał konspiracyjnym szeptem: „nie chce pan kupić tanio trochę dobrej karmy dla psa?”.
Tak mi się przypomniało na fali zaangażowania dziecka koleżanki w pomoc zwierzakom w schronisku.
Bardzo chcę wierzyć, że jednak warto, dlatego dorzuciłam swoje skromne parę złotych do inicjatywy Filipka.
Synek mojej koleżanki zapragnął zrobić coś dobrego dla zwierzaków ze schroniska i postanowił, że kupi za swoje kieszonkowe duży worek karmy dla kotów schroniskowych. Koleżanka i jej mąż, ujęci postawą dziecka, zaproponowali, że dorzucą mu trochę pieniędzy, aby tej karmy mógł kupić więcej. Potem koleżanka wpadła na pomysł, że poprosi współpracowników o niewielkie datki na ten cel. Każdy dał ile mógł, karma zakupiona, a mnie się okienko ze wspomnieniami otworzyło. Niedobrymi wspomnieniami.
Sytuacja 1.
Kilka lat temu, w poprzedniej firmie (międzynarodowa korporacja z oddziałami w kilkunastu krajach) centrala w USA wykoncypowała, że każdy oddział ma wymyślić i przeprowadzić jakąś dowolna akcję charytatywną w ramach integracji zespołu (pomijam sens takich działań, bo nie o to chodzi). Akcja miała być koniecznie udokumentowana fotograficznie. My - w Polsce - postanowiliśmy się złożyć, kupić dużą ilość karmy dla zwierząt i zawieźć ją do schroniska. Karmę kupiliśmy, zrobiliśmy zdjęcie karmy w otoczeniu nas w biurze (wiem, idiotyzm, ale to było wymagane), potem koledzy mieli zawieźć ją do schroniska, zrobić zdjęcie karmy w otoczeniu zwierząt (jw).
Pojechali, wytaszczyli, dzwonią do bramy. Na pytanie kto zacz odpowiedzieli, że chcieli podarować karmę. Odpowiedź przez domofon "a rzućcie gdziekolwiek tam przed bramę". Rzucili i zrobili zdjęcie karmy przed bramą. Dla wyjaśnienia: nikt się nie spodziewał pokłonów i peanaów dziękczynnych, ale żeby ktoś chociaż to od nich wziął i powiedział takie jedno zapomniane słowo „dziękuję”.
Sytuacja 2.
Moi rodzice na emeryturze postanowili przygarnąć kundelka ze schroniska. Najlepiej w średnim wieku i takiego, którego nikt nie chce, aby stworzyć mu najlepszy dom. Pojechali. Wybór był ciężki, bo każdy piesek chciał być przygarnięty. Wybrali jamnikopodobne biedactwo o błagalnym spojrzeniu i skierowali się do biura celem uiszczenia formalności adopcyjnych. Mojego tatę odciągnął na bok pracownik i spytał konspiracyjnym szeptem: „nie chce pan kupić tanio trochę dobrej karmy dla psa?”.
Tak mi się przypomniało na fali zaangażowania dziecka koleżanki w pomoc zwierzakom w schronisku.
Bardzo chcę wierzyć, że jednak warto, dlatego dorzuciłam swoje skromne parę złotych do inicjatywy Filipka.
Ocena:
137
(149)
Jestem zła! Wściekła!
Temat: długi weekend w szkole.
Nie wiem, jak to wygląda w innych szkołach, ale w szkole mojego synka w dni powszednie „okolone” dniami ustawowo wolnymi od pracy, tzw. „długie weekendy” nie ma zajęć lekcyjnych, ale szkoła ma obowiązek zapewnić opiekę dzieciom, których rodzice w tych dniach pracują. Mam na myśli – gdy dzień ustawowo wolny od pracy przypada we wtorek lub czwartek, to w poniedziałek (lub piątek) szkoła powinna zapewnić opiekę. W praktyce sprowadza się to do dyżuru 2-3 pań pracujących na świetlicy (w zależności od liczby zgłoszonych na ten dzień dzieci). Pań świetliczanek jest w tej szkole 8, więc dyżur taki przypada pojedynczej pani najwyżej raz w roku (wliczając wszystkie „długie weekendy”). Ja wiem, że każdy chce mieć wolne i rozumiem to. Ale nie każdy może. Praca to praca. Zazwyczaj w firmach rozdziela się to tak, że w maju Ty, w czerwcu Ola, w sierpniu ja itp. Ale w szkole nie.
Od początku panie stosowały politykę zniechęcania dzieci do pobytu na świetlicy w taki dzień metodą „będziesz jedynym dzieckiem, nie będziesz miał się z kim bawić”. Jako, że jestem dość odporna na takie manipulacje zawsze okazywało się, że „jedynym” jest 8-10 dzieci, których rodzice naprawdę nie mogli wziąć wolnego tego dnia.
Potem zaczęło się skracanie godzin pracy świetlicy. Normalnie, na co dzień, czynna jest ona w godzinach 7:00 – 18:00, co jest w pełni wykorzystywane (praca to najczęściej 9:00 – 17:00). W dni „opieki dydaktyczno-wychowawczej” zaczęto skracać ten czas do 17:00. To jest jeszcze do przeżycia. Zazwyczaj szef godzi się na skrócenie tego dnia pracy do 16:00 (przynajmniej mój się godzi).
Wczoraj dostałam informację, że mam zadeklarować, czy synek będzie obecny w szkole w dniu 16.06 (piątek po święcie Bożego Ciała). Świetlica czynna do 17:00. Zadeklarowałam, że będzie. Dziś rozmawiałam z szefem, zgodził się, żebym wyszła z pracy o 16:00.
Odbieram dziś syna ze świetlicy i dowiaduję się, że świetlica w tym dniu będzie czynna do godziny..... 15:00!
Jak nigdy nie poszłam z żadną sprawą do pani dyrektor, tak jutro pójdę!
Temat: długi weekend w szkole.
Nie wiem, jak to wygląda w innych szkołach, ale w szkole mojego synka w dni powszednie „okolone” dniami ustawowo wolnymi od pracy, tzw. „długie weekendy” nie ma zajęć lekcyjnych, ale szkoła ma obowiązek zapewnić opiekę dzieciom, których rodzice w tych dniach pracują. Mam na myśli – gdy dzień ustawowo wolny od pracy przypada we wtorek lub czwartek, to w poniedziałek (lub piątek) szkoła powinna zapewnić opiekę. W praktyce sprowadza się to do dyżuru 2-3 pań pracujących na świetlicy (w zależności od liczby zgłoszonych na ten dzień dzieci). Pań świetliczanek jest w tej szkole 8, więc dyżur taki przypada pojedynczej pani najwyżej raz w roku (wliczając wszystkie „długie weekendy”). Ja wiem, że każdy chce mieć wolne i rozumiem to. Ale nie każdy może. Praca to praca. Zazwyczaj w firmach rozdziela się to tak, że w maju Ty, w czerwcu Ola, w sierpniu ja itp. Ale w szkole nie.
Od początku panie stosowały politykę zniechęcania dzieci do pobytu na świetlicy w taki dzień metodą „będziesz jedynym dzieckiem, nie będziesz miał się z kim bawić”. Jako, że jestem dość odporna na takie manipulacje zawsze okazywało się, że „jedynym” jest 8-10 dzieci, których rodzice naprawdę nie mogli wziąć wolnego tego dnia.
Potem zaczęło się skracanie godzin pracy świetlicy. Normalnie, na co dzień, czynna jest ona w godzinach 7:00 – 18:00, co jest w pełni wykorzystywane (praca to najczęściej 9:00 – 17:00). W dni „opieki dydaktyczno-wychowawczej” zaczęto skracać ten czas do 17:00. To jest jeszcze do przeżycia. Zazwyczaj szef godzi się na skrócenie tego dnia pracy do 16:00 (przynajmniej mój się godzi).
Wczoraj dostałam informację, że mam zadeklarować, czy synek będzie obecny w szkole w dniu 16.06 (piątek po święcie Bożego Ciała). Świetlica czynna do 17:00. Zadeklarowałam, że będzie. Dziś rozmawiałam z szefem, zgodził się, żebym wyszła z pracy o 16:00.
Odbieram dziś syna ze świetlicy i dowiaduję się, że świetlica w tym dniu będzie czynna do godziny..... 15:00!
Jak nigdy nie poszłam z żadną sprawą do pani dyrektor, tak jutro pójdę!
szkoła
Ocena:
232
(296)
zarchiwizowany
Skomentuj
(68)
Pobierz ten tekst w formie obrazka
Zatem edytuję: piekielna jestem ja. Historia ku przestrodze innym kociarzom!
Przeprowadziliśmy się do nowego mieszkania w sobotę. Przeprowadzka z długoletniego miejsca zamieszkania – wiadomo stosy pudeł, torby, siatki, graty, kwiaty doniczkowe, jednym słowem ogólne pandemonium. Z żywizny mamy dwa akwaria - w tym jedno naprawdę duże - i kota. Kwiaty doniczkowe postawiliśmy na razie na balkonie, w kilku rzędach. Ogarnęliśmy co się dało, żeby mieć miejsce do spania. Balkon staraliśmy się zabezpieczyć przed kotką, bo ma ona tendencje do skakania za ptactwem.
Do tej pory mieszkaliśmy na czwartym, ostatnim piętrze. Zawsze pootwierane były na oścież wszystkie okna, łącznie z drzwiami balkonowymi. Teraz przeprowadziliśmy się na dość wysoki, ale jednak parter. Dopilnowaliśmy, aby otwarte były jedynie okna uchylne. Baliśmy się, aby kicia nie wyskoczyła, dlatego sprawdziłam, czy kota nie ma na balkonie gdy zamykałam okno balkonowe. Padliśmy wykończeni spać.
Pierwsza noc w nowym mieszkaniu. W jej środku budzi nas potworny, pełen bólu wrzask dziecka!!!. Wręcz agonalny!!! Zrywam się i moja pierwsza myśl: „ktoś wypchnął uchylne, do góry otwarte okno i morduje mi syna!!!
Zrywam się z łóżka i wpadam do pokoju synka!
Cisza i spokój. Mały unosi sennie głowę znad poduszki „Mamusiu, co się dzieje?’.
Wrzask się powtarza!. Dobiega z salonu, w którym na razie śpimy (sypialnia nie wykończona). Już nieco przytomniejsza pędzę tam i...
Kotka jednak została na balkonie. Gdy sprawdzałam, nie było jej widać pomiędzy kwiatami doniczkowymi. Zapewne drapała w drzwi, żeby ją wpuścić, ale, jak mówiłam, spaliśmy jak zabici. W końcu postanowiła wskoczyć do mieszkania uchylnym oknem. Ktoś tu kiedyś pisał na Piekielnych, że uchylne okno to śmierć dla kota. Potwierdzam, to prawda. Kotka skoczyła, łebek przeszedł, reszta ciała –już nie. Spadła i zwyczajnie się powiesiła na uchylnym oknie! Jakimś przytomnym już kawałkiem mózgu od dołu wypchnęłam wiszący łebek na zewnątrz i otworzyłam balkon. Wyciągnęłam rękę, aby zapędzić kotkę do mieszkania. Ręka z miejsca została ozdobiona pięcioma szramami pazurów, niemal do kości (blizny zostaną na pewno).
Dziękuję szczęśliwej gwieździe, że kotka była w stanie jeszcze wydać z siebie takie głos! I że rozpaczliwy głos kota przypomina płacz dziecka!
Przeprowadziliśmy się do nowego mieszkania w sobotę. Przeprowadzka z długoletniego miejsca zamieszkania – wiadomo stosy pudeł, torby, siatki, graty, kwiaty doniczkowe, jednym słowem ogólne pandemonium. Z żywizny mamy dwa akwaria - w tym jedno naprawdę duże - i kota. Kwiaty doniczkowe postawiliśmy na razie na balkonie, w kilku rzędach. Ogarnęliśmy co się dało, żeby mieć miejsce do spania. Balkon staraliśmy się zabezpieczyć przed kotką, bo ma ona tendencje do skakania za ptactwem.
Do tej pory mieszkaliśmy na czwartym, ostatnim piętrze. Zawsze pootwierane były na oścież wszystkie okna, łącznie z drzwiami balkonowymi. Teraz przeprowadziliśmy się na dość wysoki, ale jednak parter. Dopilnowaliśmy, aby otwarte były jedynie okna uchylne. Baliśmy się, aby kicia nie wyskoczyła, dlatego sprawdziłam, czy kota nie ma na balkonie gdy zamykałam okno balkonowe. Padliśmy wykończeni spać.
Pierwsza noc w nowym mieszkaniu. W jej środku budzi nas potworny, pełen bólu wrzask dziecka!!!. Wręcz agonalny!!! Zrywam się i moja pierwsza myśl: „ktoś wypchnął uchylne, do góry otwarte okno i morduje mi syna!!!
Zrywam się z łóżka i wpadam do pokoju synka!
Cisza i spokój. Mały unosi sennie głowę znad poduszki „Mamusiu, co się dzieje?’.
Wrzask się powtarza!. Dobiega z salonu, w którym na razie śpimy (sypialnia nie wykończona). Już nieco przytomniejsza pędzę tam i...
Kotka jednak została na balkonie. Gdy sprawdzałam, nie było jej widać pomiędzy kwiatami doniczkowymi. Zapewne drapała w drzwi, żeby ją wpuścić, ale, jak mówiłam, spaliśmy jak zabici. W końcu postanowiła wskoczyć do mieszkania uchylnym oknem. Ktoś tu kiedyś pisał na Piekielnych, że uchylne okno to śmierć dla kota. Potwierdzam, to prawda. Kotka skoczyła, łebek przeszedł, reszta ciała –już nie. Spadła i zwyczajnie się powiesiła na uchylnym oknie! Jakimś przytomnym już kawałkiem mózgu od dołu wypchnęłam wiszący łebek na zewnątrz i otworzyłam balkon. Wyciągnęłam rękę, aby zapędzić kotkę do mieszkania. Ręka z miejsca została ozdobiona pięcioma szramami pazurów, niemal do kości (blizny zostaną na pewno).
Dziękuję szczęśliwej gwieździe, że kotka była w stanie jeszcze wydać z siebie takie głos! I że rozpaczliwy głos kota przypomina płacz dziecka!
Ocena:
31
(137)
Na fali taksówkowej.
Przed kilku laty władze mojego miasta wydały wreszcie bezkompromisową wojnę tzw. mafii taksówkowej, obstawiającej miejskie dworce i inne punkty strategiczne dla podróżnych spoza miasta i nie tylko. Problem został – zdawałoby się – wyrwany z korzeniami i wypalony ogniem do suchej ziemi. Miasto zawarło umowę z legalną korporacją i odtąd tylko jej wozy miały prawo tam stać na postojach. Zapanowała ogólna radość i dobrobyt.
Wracaliśmy z wczasów, nocnym pociągiem. Wypakowaliśmy się na dworcu o jakiejś nieludzkiej godzinie przedświtowej, potwornie zmęczeni, niewyspani, obładowani bagażami i marudnym, wyrwanym ze snu synkiem. Ciemno, zimno i pusto. Suniemy do taryfy - świadomi rozwiązania problemu z "niezrzeszonymi". Stoi jedna - ta „legalna”, korporacyjna. Liczę szybciutko. W dzień płacimy za kurs 15-20 zł (mąż często jeździł), do tego nocna taryfa, niech będzie razy 2, szykuję zatem 50 zł, dam napiwek, niech facet ma coś ze stania po nocy. Z przyzwyczajenia rzucam okiem na nazwę korporacji na samochodzie, tak to ta. (ciemno było, przypominam).
Dojeżdżamy w jakieś 10 min (około 4 km) z uśmiechem wyciągam moje 50 zł mając na końcu języka radosne "reszty nie trzeba". A otóż trzeba. Pan wskazuje licznik. Patrzę i ... ja chyba jeszcze śpię... Licznik, dość ładnie zamontowany (tak, żeby trudno było go dostrzec) pokazuje 194 zł. Za 4 km. No w nocy, fakt, ale 4 km. Odblokowało mnie i pysk rozdarłam. Złotówa, przyzwyczajony zapewne do takich reakcji, niedbale machnął ręką, wskazując na cennik na szybie. No tak. Otwarcie drzwi 50 zł, kilometr 36 zł. Korporacja??? Która korporacja ma takie stawki? Patrzę uważnie – nazwa legalnej korporacji przerobiona leciuteńko coś jak „Maxi” a „MaxI” – po ciemku g... widać.
Coś jeszcze słabo mamrotałam o policji, co taryfiarz skwitował wybuchem śmiechu.
Może i faktycznie część tych mafijnych wyplenili, ale jak widać, niedobitki mają się całkiem dobrze.
Przed kilku laty władze mojego miasta wydały wreszcie bezkompromisową wojnę tzw. mafii taksówkowej, obstawiającej miejskie dworce i inne punkty strategiczne dla podróżnych spoza miasta i nie tylko. Problem został – zdawałoby się – wyrwany z korzeniami i wypalony ogniem do suchej ziemi. Miasto zawarło umowę z legalną korporacją i odtąd tylko jej wozy miały prawo tam stać na postojach. Zapanowała ogólna radość i dobrobyt.
Wracaliśmy z wczasów, nocnym pociągiem. Wypakowaliśmy się na dworcu o jakiejś nieludzkiej godzinie przedświtowej, potwornie zmęczeni, niewyspani, obładowani bagażami i marudnym, wyrwanym ze snu synkiem. Ciemno, zimno i pusto. Suniemy do taryfy - świadomi rozwiązania problemu z "niezrzeszonymi". Stoi jedna - ta „legalna”, korporacyjna. Liczę szybciutko. W dzień płacimy za kurs 15-20 zł (mąż często jeździł), do tego nocna taryfa, niech będzie razy 2, szykuję zatem 50 zł, dam napiwek, niech facet ma coś ze stania po nocy. Z przyzwyczajenia rzucam okiem na nazwę korporacji na samochodzie, tak to ta. (ciemno było, przypominam).
Dojeżdżamy w jakieś 10 min (około 4 km) z uśmiechem wyciągam moje 50 zł mając na końcu języka radosne "reszty nie trzeba". A otóż trzeba. Pan wskazuje licznik. Patrzę i ... ja chyba jeszcze śpię... Licznik, dość ładnie zamontowany (tak, żeby trudno było go dostrzec) pokazuje 194 zł. Za 4 km. No w nocy, fakt, ale 4 km. Odblokowało mnie i pysk rozdarłam. Złotówa, przyzwyczajony zapewne do takich reakcji, niedbale machnął ręką, wskazując na cennik na szybie. No tak. Otwarcie drzwi 50 zł, kilometr 36 zł. Korporacja??? Która korporacja ma takie stawki? Patrzę uważnie – nazwa legalnej korporacji przerobiona leciuteńko coś jak „Maxi” a „MaxI” – po ciemku g... widać.
Coś jeszcze słabo mamrotałam o policji, co taryfiarz skwitował wybuchem śmiechu.
Może i faktycznie część tych mafijnych wyplenili, ale jak widać, niedobitki mają się całkiem dobrze.
taksówki
Ocena:
185
(209)
Jak przestrzegany jest przepis, w myśl którego nie wolno zastawiać bram wjazdowych? Ano tak:
Obok mojego bloku znajduje się ogrodzony placyk z bramą wjazdową. Na tym placyku mieszczą się śmietniki i 4 miejsca parkingowe – opłacane, każde dla konkretnego samochodu, w tym mojego. Z ulicy skręca się w 6-metrowy podjazd zamknięty bramą wjazdową na ten placyk. Te 6 metrów jest po to, żeby można tam było postawić auto na czas ręcznego otwierania bramy, aby nie blokować ruchu ulicznego. Ulica jest wąska, dwukierunkowa. Wzdłuż niej, przed blokiem też są miejsca parkingowe, ale oczywiście niepłatne i „losowe” czyli jest miejsce to parkujesz, nie ma – to nie.
1. Wracając z pracy dojeżdżam i widzę na podjeździe terenówkę. Kierowcy brak, ot stoi, samotny. Na chodniku miejsca brak. Pewnie kierowca poszedł do pobliskiego sklepu i za chwilkę wróci. Sytuacja o tyle niekomfortowa, że stojąc na pasie ruchu zwyczajnie go blokuję. Objeżdżam blok wraz z placykiem, raz, drugi, trzeci. Terenówka jak przyspawana. Trudno, wrzucam kierunkowskaz i czekam. Po jakimś czasie drepce lasia z siatkami. Ignoruje kompletnie mnie i mój kierunkowskaz. Otwiera bagażnik i zaczyna układać siatki. Ułożyła i wsiada. No, super, zaraz odjedzie. Ha ha, ale ja naiwna. Lasiątko otwiera jakieś pudełeczko i zaczyna... poprawiać makijaż w lusterku wstecznym. Jak staram się nie używać klaksonu bez naglącej potrzeby (na kursie uczyli, że w mieście używa się go tylko w sytuacjach zagrażających bezpieczeństwu), tak tym razem wkurzona wcisnęłam klakson. Błąd! Lasia się wystraszyła, wzdrygnęła i upuściła to, co trzymała w rękach. Kolejne minuty stracone na wydłubywanie kosmetyków spod nóg.
2. Druga sytuacja była dla mnie gorsza, bo wystąpiła rano, kiedy mam określony czas na odwiezienie synka do szkoły i dojechanie do pracy. Oczywiście, byłam po drugiej stronie bramy – od wewnątrz i chciałam wyjechać. Ale nie mogę bo na podjeździe stoi Fiacik. Kierowcy brak. Spokojnie wypaliłam papierosa, bo zawsze te 10 minut zapasu czasu mam. Ale po 20 minutach zaczęłam się jednak niepokoić. Czas mi się kurczy, a kierowcy ani widu ani słychu. Po pół godzinie zdecydowałam się zadzwonić na straż miejską. Gdy wybierałam numer, do Fiata spacerowym krokiem zbliżyła się para ludzi w średnim wieku. „Och, my tu przeszkadzamy, hihihi, no już już sobie jedziemy, co pani taka nerwowa, hihihi, przecież to tylko chwilka”. Taaaaa... To zaledwie półgodzinna chwilka w czasie porannego szczytu.
3. Wracałam z pracy. Podjazd zastawiony niby tradycyjnie, ale jednak coś jest inaczej. Samochód stoi na światłach, ma otwarte okna. Podjeżdżam, wrzucam kierunkowskaz i czekam. Czekam. Kierowca powinien mnie już dostrzec i wycofać, ale jakoś nie wycofuje. Wyłażę zatem ze swojego i idę wymierzyć sprawiedliwość. Ale nie ma komu, bo nie ma nikogo w środku. Samochód z włączonymi światłami i otwartymi oknami stoi sobie porzucony samopas. Ki diabeł? Komuś jego własność niemiła? Stoję z włączonym kierunkowskazem, blokując pas ruchu. Po kierowcy śladu ni popiołu. Ustawia się za mną sąsiad, parkujący na sąsiednim miejscu, też chce wjechać. Dość krewki pan. Wyskakuje z auta. Ulicą naszą nadjeżdża radiowóz policyjny. Ja wyskakuję ze swojej madzi i oboje machamy na radiowóz. „Rajdowóz” przyspiesza i ucieka (nie jestem pięknością, sąsiad też nie, ale żeby aż tak?). Sąsiad zaczyna wykrzykiwać różne inwektywy, zagląda do pustego samochodu, szarpie za klamkę. Kiedy już zdenerwowany niebotycznie zaczyna żądać ode mnie pomocy w wypchnięciu tego auta z podjazdu na ulicę, zjawia się rodzinka z kilkoma pudełkami pizzy. Zadowolona, roześmiana. "Ale o co państwu chodzi? Przecież czekanie na kilka pudełek pizzy musi trochę potrwać! Ci ludzie dzisiaj! Pieniacze!"
Obok mojego bloku znajduje się ogrodzony placyk z bramą wjazdową. Na tym placyku mieszczą się śmietniki i 4 miejsca parkingowe – opłacane, każde dla konkretnego samochodu, w tym mojego. Z ulicy skręca się w 6-metrowy podjazd zamknięty bramą wjazdową na ten placyk. Te 6 metrów jest po to, żeby można tam było postawić auto na czas ręcznego otwierania bramy, aby nie blokować ruchu ulicznego. Ulica jest wąska, dwukierunkowa. Wzdłuż niej, przed blokiem też są miejsca parkingowe, ale oczywiście niepłatne i „losowe” czyli jest miejsce to parkujesz, nie ma – to nie.
1. Wracając z pracy dojeżdżam i widzę na podjeździe terenówkę. Kierowcy brak, ot stoi, samotny. Na chodniku miejsca brak. Pewnie kierowca poszedł do pobliskiego sklepu i za chwilkę wróci. Sytuacja o tyle niekomfortowa, że stojąc na pasie ruchu zwyczajnie go blokuję. Objeżdżam blok wraz z placykiem, raz, drugi, trzeci. Terenówka jak przyspawana. Trudno, wrzucam kierunkowskaz i czekam. Po jakimś czasie drepce lasia z siatkami. Ignoruje kompletnie mnie i mój kierunkowskaz. Otwiera bagażnik i zaczyna układać siatki. Ułożyła i wsiada. No, super, zaraz odjedzie. Ha ha, ale ja naiwna. Lasiątko otwiera jakieś pudełeczko i zaczyna... poprawiać makijaż w lusterku wstecznym. Jak staram się nie używać klaksonu bez naglącej potrzeby (na kursie uczyli, że w mieście używa się go tylko w sytuacjach zagrażających bezpieczeństwu), tak tym razem wkurzona wcisnęłam klakson. Błąd! Lasia się wystraszyła, wzdrygnęła i upuściła to, co trzymała w rękach. Kolejne minuty stracone na wydłubywanie kosmetyków spod nóg.
2. Druga sytuacja była dla mnie gorsza, bo wystąpiła rano, kiedy mam określony czas na odwiezienie synka do szkoły i dojechanie do pracy. Oczywiście, byłam po drugiej stronie bramy – od wewnątrz i chciałam wyjechać. Ale nie mogę bo na podjeździe stoi Fiacik. Kierowcy brak. Spokojnie wypaliłam papierosa, bo zawsze te 10 minut zapasu czasu mam. Ale po 20 minutach zaczęłam się jednak niepokoić. Czas mi się kurczy, a kierowcy ani widu ani słychu. Po pół godzinie zdecydowałam się zadzwonić na straż miejską. Gdy wybierałam numer, do Fiata spacerowym krokiem zbliżyła się para ludzi w średnim wieku. „Och, my tu przeszkadzamy, hihihi, no już już sobie jedziemy, co pani taka nerwowa, hihihi, przecież to tylko chwilka”. Taaaaa... To zaledwie półgodzinna chwilka w czasie porannego szczytu.
3. Wracałam z pracy. Podjazd zastawiony niby tradycyjnie, ale jednak coś jest inaczej. Samochód stoi na światłach, ma otwarte okna. Podjeżdżam, wrzucam kierunkowskaz i czekam. Czekam. Kierowca powinien mnie już dostrzec i wycofać, ale jakoś nie wycofuje. Wyłażę zatem ze swojego i idę wymierzyć sprawiedliwość. Ale nie ma komu, bo nie ma nikogo w środku. Samochód z włączonymi światłami i otwartymi oknami stoi sobie porzucony samopas. Ki diabeł? Komuś jego własność niemiła? Stoję z włączonym kierunkowskazem, blokując pas ruchu. Po kierowcy śladu ni popiołu. Ustawia się za mną sąsiad, parkujący na sąsiednim miejscu, też chce wjechać. Dość krewki pan. Wyskakuje z auta. Ulicą naszą nadjeżdża radiowóz policyjny. Ja wyskakuję ze swojej madzi i oboje machamy na radiowóz. „Rajdowóz” przyspiesza i ucieka (nie jestem pięknością, sąsiad też nie, ale żeby aż tak?). Sąsiad zaczyna wykrzykiwać różne inwektywy, zagląda do pustego samochodu, szarpie za klamkę. Kiedy już zdenerwowany niebotycznie zaczyna żądać ode mnie pomocy w wypchnięciu tego auta z podjazdu na ulicę, zjawia się rodzinka z kilkoma pudełkami pizzy. Zadowolona, roześmiana. "Ale o co państwu chodzi? Przecież czekanie na kilka pudełek pizzy musi trochę potrwać! Ci ludzie dzisiaj! Pieniacze!"
Ocena:
220
(246)
zarchiwizowany
Skomentuj
(18)
Pobierz ten tekst w formie obrazka
Moja dzisiejsza historia zainteresuje w zasadzie tylko Kociarzy, ale zauważyłam, ze jest tutaj nas dość dużo zatem – do dzieła! Może Wam się spodoba.
Będzie o mojej Kocurzrze.
Mamy Kocurrę. Dobra, mydlenie oczu. Kocurra ma nas (każdy Kociarz wie, o czym mówię). Kocurra jest owocem mezaliansu kotki perskiej bez rodowodu (to się chyba fachowo nazywa „w typie rasy”) i bliżej nieokreślonego taty rasy kot europejski. Z persa ma pewne cechy: płaski, szeroki pyszczek, krótkie, masywne łapki, imponujący ogon, bogatą okrywę i... charrrakter.
Kotu, który nie wychodzi na dwór i nie ma możliwości naturalnego ścierania pazurków, należy pazurki te obcinać. Od 4 lat, od kiedy Kocurra jest z nami, pazurki zawsze przycinał mąż. Ja się boję – to delikatna operacja, pazurki mają unerwione rdzenie i łatwo można kotu zrobić krzywdę. Mąż ma niezłą wprawę. Zawsze robił to, gdy kocia spała. Nie była zachwycona, wydawała pomruki niezadowolenia, ale jakoś pozwalała.
Do czasu. Jakiś miesiąc temu mąż zabrał się za pazurki. Nie wiem, co się stało – czy zrobił coś źle, czy koci się coś odwidziało, nie wiem. Kocurra wykonała po trzy głębokie szramy na obu jego przedramionach i wbiła mu zęby w ścięgno na wierzchu dłoni. W kilka godzin dłoń spuchła jak balon, przeraźliwie bolała, ostry dyżur chirurgiczny, jeden antybiotyk, potem drugi, generalnie ręka do tej pory jeszcze boli, choć opuchlizna zeszła.
Kot ma w dalszym ciągu nieobcięte pazurki. Widzę, że się męczy, próbuje gryźć, wbija we wszystkie meble. Mąż nie może do niej podejść, bo wydaje z siebie (Kocia!) wściekłe fukanie, syki, prycha, robi się dwa razy większa. Postanawiam zawieźć do specjalisty czyli weterynarza. Wyjmuję kototransporter. Kot na jego widok wrzuca 6 bieg i nagle okazuje się, że 4-ro centymetrowa szpara pomiędzy fotelem a ścianą w zupełności wystarcza, aby wcisnął się w nią dorosły kot. Wywlekam moją KatzenKratzen. Nie mam co liczyć na pomoc, na męża wciąż reaguje alergicznie a synka nie chcę narażać. Pakuję do kototransportera. Kot zapiera się wszystkimi łapami. W końcu walka kot vs człowiek kończy się zwycięstwem człowieka. Zwycięstwo okupione jest zaledwie trzema ranami drapanymi i jedną szarpaną. Potem zaczyna się koncert. Miauuuu Miiiiau Miiiiiaaaauuuuuu. Na przemian błagalne, rozpaczliwe i naglące. Nawet ktoś, kto nie zna kociego łatwo przetłumaczy: „wypuść, proszę, błagam wypuść!”, „no, wypuść natychmiast!”, „wypuść do jasnej ^%^%$ !!!!”
Kocia muzyka towarzyszy mi całą drogę i dwie wizyty innych zwierzaków przed nami. W końcu nasza kolej. Pan weterynarz znajduje w komputerze dane moje i kota. Byliśmy tam cztery lata temu, jak przygarnęliśmy kotkę – sprawdzić ogólny stan zdrowia, odrobaczyć i określić płeć (nie umieliśmy), potem na sterylizację.
Mała dygresja co do imienia – gdy lekarz spytał o imię kotki w tym samym czasie ja podałam „Negusia” a mój synek „Słodziaczek” (mała kicia była). Lekarz wpisał Negusia-Słodziaczek.
Rozpinam suwak kototransportera i oczom naszym ukazuje się - Słodziaczek...
Na początek wściekłe fukanie! Potem syk godny anakondy! Seria prychnięć! Kłęby futra! (zestresowany kot zrzuca sierść). Łap ze 20, pazurów chyba 100, zęby wszędzie! Weterynarz woła kolegę. Podchodzą z grubymi ręcznikami. Kot rzuca się jak wściekły, broni pazurów jak niepodległości, jest wszędzie! Łapy młócą powietrze, wrzask, syk, prychanie, w pomieszczeniu jest chyba ze 20 rozszalałych kotów! Weterynarz próbuje zarzuć ręcznik na grzbiet koci, kot wyskakuje metr w górę i zrzuca ręcznik! Zęby, pazury, zęby, pazury, wszędzie!
Po około 10 minutach walki widzę, że nic z tego nie będzie. Rezygnuję z usługi ku ogromnej uldze obu lekarzy. Jeden z nich odwraca uwagę kotki, żebym mogła zapiąć transporter. Jeden ręcznik zostaje w środku z kotką, nikt nie ma odwagi po niego sięgnąć. Wracam do domu.
Pazurki wciąż nie obcięte. Ktoś ma jakis pomysł, jak pomóc kotu?
Będzie o mojej Kocurzrze.
Mamy Kocurrę. Dobra, mydlenie oczu. Kocurra ma nas (każdy Kociarz wie, o czym mówię). Kocurra jest owocem mezaliansu kotki perskiej bez rodowodu (to się chyba fachowo nazywa „w typie rasy”) i bliżej nieokreślonego taty rasy kot europejski. Z persa ma pewne cechy: płaski, szeroki pyszczek, krótkie, masywne łapki, imponujący ogon, bogatą okrywę i... charrrakter.
Kotu, który nie wychodzi na dwór i nie ma możliwości naturalnego ścierania pazurków, należy pazurki te obcinać. Od 4 lat, od kiedy Kocurra jest z nami, pazurki zawsze przycinał mąż. Ja się boję – to delikatna operacja, pazurki mają unerwione rdzenie i łatwo można kotu zrobić krzywdę. Mąż ma niezłą wprawę. Zawsze robił to, gdy kocia spała. Nie była zachwycona, wydawała pomruki niezadowolenia, ale jakoś pozwalała.
Do czasu. Jakiś miesiąc temu mąż zabrał się za pazurki. Nie wiem, co się stało – czy zrobił coś źle, czy koci się coś odwidziało, nie wiem. Kocurra wykonała po trzy głębokie szramy na obu jego przedramionach i wbiła mu zęby w ścięgno na wierzchu dłoni. W kilka godzin dłoń spuchła jak balon, przeraźliwie bolała, ostry dyżur chirurgiczny, jeden antybiotyk, potem drugi, generalnie ręka do tej pory jeszcze boli, choć opuchlizna zeszła.
Kot ma w dalszym ciągu nieobcięte pazurki. Widzę, że się męczy, próbuje gryźć, wbija we wszystkie meble. Mąż nie może do niej podejść, bo wydaje z siebie (Kocia!) wściekłe fukanie, syki, prycha, robi się dwa razy większa. Postanawiam zawieźć do specjalisty czyli weterynarza. Wyjmuję kototransporter. Kot na jego widok wrzuca 6 bieg i nagle okazuje się, że 4-ro centymetrowa szpara pomiędzy fotelem a ścianą w zupełności wystarcza, aby wcisnął się w nią dorosły kot. Wywlekam moją KatzenKratzen. Nie mam co liczyć na pomoc, na męża wciąż reaguje alergicznie a synka nie chcę narażać. Pakuję do kototransportera. Kot zapiera się wszystkimi łapami. W końcu walka kot vs człowiek kończy się zwycięstwem człowieka. Zwycięstwo okupione jest zaledwie trzema ranami drapanymi i jedną szarpaną. Potem zaczyna się koncert. Miauuuu Miiiiau Miiiiiaaaauuuuuu. Na przemian błagalne, rozpaczliwe i naglące. Nawet ktoś, kto nie zna kociego łatwo przetłumaczy: „wypuść, proszę, błagam wypuść!”, „no, wypuść natychmiast!”, „wypuść do jasnej ^%^%$ !!!!”
Kocia muzyka towarzyszy mi całą drogę i dwie wizyty innych zwierzaków przed nami. W końcu nasza kolej. Pan weterynarz znajduje w komputerze dane moje i kota. Byliśmy tam cztery lata temu, jak przygarnęliśmy kotkę – sprawdzić ogólny stan zdrowia, odrobaczyć i określić płeć (nie umieliśmy), potem na sterylizację.
Mała dygresja co do imienia – gdy lekarz spytał o imię kotki w tym samym czasie ja podałam „Negusia” a mój synek „Słodziaczek” (mała kicia była). Lekarz wpisał Negusia-Słodziaczek.
Rozpinam suwak kototransportera i oczom naszym ukazuje się - Słodziaczek...
Na początek wściekłe fukanie! Potem syk godny anakondy! Seria prychnięć! Kłęby futra! (zestresowany kot zrzuca sierść). Łap ze 20, pazurów chyba 100, zęby wszędzie! Weterynarz woła kolegę. Podchodzą z grubymi ręcznikami. Kot rzuca się jak wściekły, broni pazurów jak niepodległości, jest wszędzie! Łapy młócą powietrze, wrzask, syk, prychanie, w pomieszczeniu jest chyba ze 20 rozszalałych kotów! Weterynarz próbuje zarzuć ręcznik na grzbiet koci, kot wyskakuje metr w górę i zrzuca ręcznik! Zęby, pazury, zęby, pazury, wszędzie!
Po około 10 minutach walki widzę, że nic z tego nie będzie. Rezygnuję z usługi ku ogromnej uldze obu lekarzy. Jeden z nich odwraca uwagę kotki, żebym mogła zapiąć transporter. Jeden ręcznik zostaje w środku z kotką, nikt nie ma odwagi po niego sięgnąć. Wracam do domu.
Pazurki wciąż nie obcięte. Ktoś ma jakis pomysł, jak pomóc kotu?
Ocena:
0
(40)
Tym razem poranek czwartkowy. Jadę do pracy.
Wyjeżdżam z drogi podporządkowanej z zamiarem skrętu w lewo. Prawa wolna, z lewej stoi auto. Na środku pasa, stoi i tyle. Pomyślałam, że może kierowca nie wie, że jest na drodze z pierwszeństwem przejazdu, nie zauważył znaku czy coś i przepuszcza pojazd z prawej (czyli mnie). Ponieważ życie zdążyło już mnie nauczyć zasady ograniczonego zaufania, stoję i czekam. Przecież w końcu się zorientuje, że powinien jechać a jak ruszymy jednocześnie, to stłuczka będzie moją winą.
Nie miałam jednak w planach zapuścić w tym miejscu korzonków i zakwitnąć, więc powoluteńku, na półsprzęgle ruszam, gotowa w każdej sekundzie hamować. Mijam tamto auto, przyszło mi do głowy, że może kierowca zasłabł, potrzebuje pomocy czy coś. Zapuszczam żurawia i widzę niezmiernie zaaferowaną kobietkę, stukającą zawzięcie w telefon.
Aha.
Wyjeżdżam z drogi podporządkowanej z zamiarem skrętu w lewo. Prawa wolna, z lewej stoi auto. Na środku pasa, stoi i tyle. Pomyślałam, że może kierowca nie wie, że jest na drodze z pierwszeństwem przejazdu, nie zauważył znaku czy coś i przepuszcza pojazd z prawej (czyli mnie). Ponieważ życie zdążyło już mnie nauczyć zasady ograniczonego zaufania, stoję i czekam. Przecież w końcu się zorientuje, że powinien jechać a jak ruszymy jednocześnie, to stłuczka będzie moją winą.
Nie miałam jednak w planach zapuścić w tym miejscu korzonków i zakwitnąć, więc powoluteńku, na półsprzęgle ruszam, gotowa w każdej sekundzie hamować. Mijam tamto auto, przyszło mi do głowy, że może kierowca zasłabł, potrzebuje pomocy czy coś. Zapuszczam żurawia i widzę niezmiernie zaaferowaną kobietkę, stukającą zawzięcie w telefon.
Aha.
Ocena:
198
(226)
Dzisiaj zaczepił mnie pan, około kilometra od mojego domu. Wysiadałam akurat z samochodu, miałam coś do załatwienia. Pan w średnim wieku, przyzwoicie, choć skromnie ubrany i zupełnie trzeźwy. Poprosił o pracę. Czy pani nie wie, gdzie mógłbym zarobić parę groszy, już cztery tygodnie błąkam się po mieście?. Nie wiem. Przepraszam, tłumaczę, że sama pracuję u kogoś na etacie, nie jestem pracodawcą.
Pan prosi o cokolwiek, jakiekolwiek zatrudnienie. Posprząta, - strych, piwnicę itp. Bardzo potrzebuje zarobić choć trochę.
Zapala mi się lampka. Wyprowadzam się za tydzień, moja piwnica też się wyprowadza, trzeba wywalić kilka gratów na śmietnik (piwnica to przystanek miedzy domem, a śmietnikiem, jak każdy wie). Jako, że zawsze jestem zwolenniczką dawania wędki, nie ryby proponuję: zapraszam pana, mam piwnicę do opróżnienia, około pół godziny pracy, do wyniesienia to, to i to, na pobliski śmietnik. Zapłacę 100 zł. Niby pracy za mniej ale – wiadomo, wędka, nie ryba. Chcę jakoś pomóc. Telefon? Pan nie ma telefonu. Wyrywam kartkę z kalendarza, piszę adres. Dziś, godzina 17. Objaśniam, jak najlepiej dojść. Pan bardzo dziękuje i pyta, czy nie mogę jednak mu dać „parę groszy” na jedzenie już, teraz, bo od wczoraj nie jadł. Przepraszam, nie mam przy sobie pieniędzy. Nie noszę gotówki, posługuję się wyłącznie kartą (stawkę dla pana miałam zamiar wypłacić bankomacie obok domu, po załatwieniu moich spraw).
Trudno, pan dziękuje i umawiamy się na 17 do mojej piwnicy. Odchodząc widziałam, że pan zagabuje jeszcze 3 kolejne osoby. Czy muszę dopowiadać, że się nie zjawił? Jest godzina 19:45.
Wyłudzanie Lvl master? Czy ja coś źle zrobiłam?
Pan prosi o cokolwiek, jakiekolwiek zatrudnienie. Posprząta, - strych, piwnicę itp. Bardzo potrzebuje zarobić choć trochę.
Zapala mi się lampka. Wyprowadzam się za tydzień, moja piwnica też się wyprowadza, trzeba wywalić kilka gratów na śmietnik (piwnica to przystanek miedzy domem, a śmietnikiem, jak każdy wie). Jako, że zawsze jestem zwolenniczką dawania wędki, nie ryby proponuję: zapraszam pana, mam piwnicę do opróżnienia, około pół godziny pracy, do wyniesienia to, to i to, na pobliski śmietnik. Zapłacę 100 zł. Niby pracy za mniej ale – wiadomo, wędka, nie ryba. Chcę jakoś pomóc. Telefon? Pan nie ma telefonu. Wyrywam kartkę z kalendarza, piszę adres. Dziś, godzina 17. Objaśniam, jak najlepiej dojść. Pan bardzo dziękuje i pyta, czy nie mogę jednak mu dać „parę groszy” na jedzenie już, teraz, bo od wczoraj nie jadł. Przepraszam, nie mam przy sobie pieniędzy. Nie noszę gotówki, posługuję się wyłącznie kartą (stawkę dla pana miałam zamiar wypłacić bankomacie obok domu, po załatwieniu moich spraw).
Trudno, pan dziękuje i umawiamy się na 17 do mojej piwnicy. Odchodząc widziałam, że pan zagabuje jeszcze 3 kolejne osoby. Czy muszę dopowiadać, że się nie zjawił? Jest godzina 19:45.
Wyłudzanie Lvl master? Czy ja coś źle zrobiłam?
Ocena:
235
(243)