Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

Kirenne

Zamieszcza historie od: 10 sierpnia 2012 - 11:51
Ostatnio: 4 października 2018 - 12:31
  • Historii na głównej: 6 z 11
  • Punktów za historie: 880
  • Komentarzy: 82
  • Punktów za komentarze: 435
 

#82533

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia #82149 o porządku we wspólnej kuchni w pracy szybko doczekała się dalszego ciągu.

Nikt nie spodziewał się, że po majówce nikomu nie przyjdzie do głowy, żeby chociaż trochę bardziej utrzymać czystość.

Resztki nadal lądowały w zlewie, a pewnego poniedziałkowego poranka zastaliśmy...hmm... sadzawkę? Zlew się zatkał na tyle skutecznie, że woda przestała w ogóle schodzić. Niektórym nie przeszkadzało to, żeby nadal lać w niego wodę, resztki napojów i wszelaki syf, który swoim widokiem i zapachem jedynie wywoływał mdłości.

Zostało korzystanie z umywalek w toalecie, ale pewnie i one przy takiej dbałości o czystości w niedługim czasie podzieliłyby losy kuchennego zlewu.

Szefostwo podjęło decyzję, aby załatwić profesjonalną ekipę, która zajmie się udrożnianiem odpływów w całym budynku. Wśród pracowników zaczęły krążyć wieści, że taka ekipa to niemało kosztuje i dla przykładu pewnie będą chcieli wszystkich obciążyć kosztami.

Na szczęście dla tych utrzymujących czystość tak się nie stało, ale skutki działania tej ekipy wystarczająco dały się we znaki.

Podczas całodniowej akcji do kuchni nie dało się wejść. Unosił się smród sirkowodoru [coś jak bardzo zepsute jaja]. Panowie użyli jakiegoś specyfiku, który skutecznie zareagował ze wszystkim, co znajdowało się w rurach, również tych w łazienkach.

Do toalety najbliżej open space nie dałam rady wejść. Cofało od progu. Do drugiej na tym samym piętrze udało się jedynie na szybko wejść na wdechu.

Ludzie pomiędzy pomieszczeniami ciągle się przemieszczają, więc nie trzeba było długo czekać i smród przeszedł na obszar biurowy. Parę osób zgłosiło to do kierownictwa, ale w zamian został wysłany grupowy mail, że sytuacja "zapachu" jest znana, ale to efekt prac wykonywanych w budynku. Pani menadżer za to mniej przebierała w słowach i podsumowała to tym, że większość jest sama sobie winna, bo syf w rurach sam się nie zrobił.

Po całej akcji pojawiła się kartka w kuchni, że jeżeli chcemy, aby cały czas ładnie wszędzie pachniało to mamy dbać o porządek jak we własnym domu i resztki mają lądować w koszu, a nie w zlewie, umywalkach etc.

Byłoby to świetne podsumowanie historii, ale jest coś lepszego.

Popołudniu w zlewie znów pojawiły się resztki sałaty i herbaty. Ludzie umęczeni całodniowym smrodem jedynie uznali, że chyba wrażenia zapachowe i kartka na wiele się nie zdała. Zostało żartować ze smutkiem, że najlepszy sposób to uszczknąć komuś takiemu z pensji za odtykanie rur albo pałą w łeb, bo jak w domu też ma taki syf to i w pracy go zostawia.

Skomentuj (10) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 146 (150)

#82149

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Wspólna kuchnia w pracy dzielona z innymi działami na piętrze to temat rzeka.
Ciągły syf w zlewie to nie tylko zgromadzone brudne naczynia. Czasem resztki jedzenia, saszetki z herbaty, czy fusy z kawy.

[Uwaga teraz mniej delikatna część historii dla bardziej wrażliwych, tym bardziej w trakcie spożycia posiłku]

W czasie majówki coś niemiłosiernie zaczęło śmierdzieć. Stwierdziliśmy, że może w koszu jest coś wydzielającego fetor zdechłego sera, ale okazało się, że źródło jest całkiem gdzie indziej.

Smród wydobywał się z odpływu zlewu. Poranna, pomajówkowa interwencja kierownika w asyście pani sprzątaczki zakończyła się chwilowym powodzeniem, bo popołudniu znów odpływ "ożył".

Koleżanka uznała, że boi się nawet tam iść, bo to żadna przyjemność robić kawę w asyście tego smrodu. Zostało nam oznajmić, że w kuchni straszy skoro dziewczyna boi się do niej wejść.

Hitem całego zdarzenia było to, że bez zapowiedzi w ten sam dzień zajrzał przejazdem dyrektor wszystkich dyrektorów. Zamiast godnego powitania chlebem i solą, było powitanie kretem i żmijką.

Na razie jest spokój i obyło się bez karteczek przypominających o utrzymaniu czystości we wspólnie użytkowanych miejscach. Zostaje jednak pokręcić głową nad kulturą w miejscu pracy...

Skomentuj (12) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 98 (138)

#81608

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Nie jestem zwolennikiem papierosów. Od kiedy pamiętam nie przepadałam za smrodem jaki towarzyszył temu nałogowi i tak pewnie już zostanie.

Wbiegłam ostatnio do miejskiego autobusu, śpieszyłam się, więc nie miałam co wybrzydzać z czekaniem na mniej zatłoczony. Przystanek dalej dosiadł się facet, który przed podróżą postanowił uraczyć swoje płuca kolejną dawką tytoniu. Pech chciał, że stanął obok mnie i przez dalszą drogę starałam się stanąć tak, żeby jak najmniej odczuwać przykre skutki takiego towarzystwa...

Koncert miejski. Ścisk pod sceną, wszyscy czekają na występ wieczoru, a ktoś stojący nieopodal mnie i grupki znajomych oczywiście postanowił zapalić. No żesz... Koleżanka stała bliżej jegomościa i zwróciła mu uwagę, ale oczywiście "smród pozostał".

Do pełni irytacji brakuje tylko kogoś kto wypala papierosa idąc parę kroków przede mną i wiatr przenosi kłęby dymu i niekiedy strzepywany tytoń. Za dzieciaka wpadło mi takie cholerstwo do oka i najprzyjemniejsze to nie było...

Jak ktoś się obżera chorobliwie czekoladą to nie znaczy, że wszyscy wokół muszą być nią umazani. Zatem jak ktoś pali nie może usadzić się na kilka minut w miejscu, a nie raczyć innych swoim nałogiem?

Skomentuj (53) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 158 (276)
zarchiwizowany

#81555

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Historie o wychowaniu fizycznym otworzyły też szufladę wspomnień w mojej głowie.

W podstawówce mieliśmy do dyspozycji pokaźną salę gimnastyczną. W związku z tym na tą samą godzinę było ustawionych kilka klas.

Najczęściej, żeby wszystkich okiełznać, tworzono drużyny do gry w koszykówkę i tym podobne gry zespołowe. Mniej lub bardziej lubiany był tzw. tor przeszkód. Wyglądał on za każdym razem bardzo podobnie. Przede wszystkim musiał być kozioł i skrzynia.

No i jak podmienili kozła na tego "innego". Oj nie było przyjemnie. Niejedna dziewczyna miała z nim problem. Lądowało się na nim brzuchem albo spadało z kozła ku uciesze zebranych wokół gibkich stworzeń. Najgorzej jak się źle wymierzyło etap lądowania. Obita kość ogonowa była gwarantowana jak nogi już przeskoczyły, a część zadnia nie do końca.

Kolejny etap...Skrzynia. Do dziś pamiętam jak koleżance zależało, aby utrzymać się na niej po wskoczeniu na szczyt. Tylko, że weszła "szczupakiem" i tak kurczowo trzymała się najwyższego elementu, że razem z nim w objęciach spadła na materac. Nauczyciele z przerażeniem w oczach biegli wydobywać ją spod solidnego kawałka drewna.

Hitem była szatnia... Trzeba było się śpieszyć po zajęciach z przebieraniem, bo zaraz wchodziły inne klasy. Nie każdy chciał brać udział w akcji "drzwi otwarte". Wystarczyło, żeby kilka osób chciało wejść na raz i od razu było widać jak na dłoni co dzieje się w środku.

Pewno pomyślicie, że w razie czego była łazienka dla tych bardziej skrępowanych? No w sumie to była, ale nazwanie łazienką to jednak spore nadużycie. Kabina z jednym nieczynnym kibelkiem, bez światła i możliwości zamknięcia.

A jak ktoś chciał skorzystać z toalety? Najbliższa była na piętrze. Do dziś pamiętam jak fizyk dyżurował na przerwie i nas pogonił, "bo przecież mamy łazienkę w szatni". Szkoda, że żadna nie była na tyle wygadana w tym wieku, żeby opisać panu ten przybytek.

Schody zaczynały się jak nie było miejsca na sali gimnastycznej, a za oknem mróz, zima i niepogoda. No i można powiedzieć, że dosłownie "schody". Zaczynało się rozgrzewkę na dużym korytarzu pod salami lekcyjnymi, a potem korzystaliśmy z klatki schodowej. I całe zajęcia podskoki po schodach w różnych kombinacjach.

Podsumuję panią z liceum. Jak do dyspozycji zostawała najmniejsza salka to najlepszym rozwiązaniem stawały się różne akrobacje na materacach, drabinkach itp. Nie było mi dane elastyczne wpasowywanie się w wyobrażenia psorki. Jakoś zawsze wolałam zachowawczo zostać w jednym kawałku.

Skomentuj (3) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: -6 (24)

#81216

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Bliska osoba mieszkająca w małym miasteczku [MM] potrzebowała pewnej rzeczy, której gabaryty były dosyć pokaźne.

Z racji tego, że nie mogłam pomóc inaczej jak dokonać zakupów online, postawiłam na wysyłkę kurierską.

Jak przyszło do wyboru kuriera, na liście była tylko opcja dostawy przez Pocztę Polską, więc bez większego zastanawiania się zaakceptowałam zamówienie i czekałam na telefon, gdy przesyłka już dotrze.

Skorzystałam z opcji śledzenia paczki, więc wiedziałam, kiedy przesyłka dotarła na pocztę główną w mieście obok.
Podałam numer telefonu do siebie, żebym mogła w razie czego jakiekolwiek niejasności osobiście wyjaśniać.

W ten sam dzień dostałam telefon z poczty w MM. Odbieram i jakaś pani zatroskanym głosem zaczyna:
- Dzień dobry, bo pani zamawiała przesyłkę. No i czy nie mogłaby pani jej odebrać od nas, bo nie mamy, czym przyjechać.
- Ja niestety nie mam takiej możliwości. Dlatego też zamówienie jest opłacone w ramach takiego, a nie innego sposobu dostawy.
- Aha... No to będziemy jakoś kombinować. Do widzenia.

Byłam lekko zbita z tropu, bo przesyłka już była opłacona, tak samo sposób dostawy. Nie zdążyłam dopytać, czy różnica będzie mi zwrócona jak odbiorę rzecz osobiście, ale i tak nie wchodziło to w grę, więc dałam spokój.

Nie minęła godzina, gdy znów zadzwonił telefon. Tym razem inny numer. Młoda kobieta zdyszana, jakby próbowała przebiec maraton:
- Dzień dobry, bo wie pani, to zmówienie jest strasznie duże. Mnie się to nie mieści do auta. Mogłaby pani podjechać jakoś to odebrać?
- Ale ktoś już od państwa do mnie dzwonił w tej sprawie. Naprawdę nie mam jak odebrać tej przesyłki....

Po chwili ciszy...

- Aha... No to może jeszcze poskładam jakoś fotele w aucie i to zmieszczę.

Już zaczynałam się zastanawiać nad opcją obdzwonienia zmechanizowanych sąsiadów, ale pozwoliłam sobie poczekać jeszcze chwilę z tym fantem.

Co się okazało.
Listonoszka działająca w danym rejonie również dostarczała przesyłki zamówione z opcją kuriera. Nie dysponowała autem przystosowanym do rozwożenia większych paczek, zatem w niewielkiej osobówce musiała poskładać fotele i trochę się pobawić w tetrisa, żeby moją przesyłkę zmieścić. Na szczęście nie ważyła, aż tak dużo, więc nie mam dziewczyny na sumieniu.

Poczta Polska w XXI wieku...

Skomentuj (10) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 103 (117)
zarchiwizowany

#80993

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Historia z owadziego sklepu.

Przechadzam się pomiędzy regałami, szukam potrzebnych produktów. W jednej z alejek zabawiłam nieco dłużej przez co do moich uszu dotarła rozmowa pracowników wykładających towar.

[P1]: Lucyna dziś się u mnie kasowała. Dawno jej tu nie widziałam na zmianie u Was.

[P2]: (teatralnym szeptem) Bo ona już tu nie pracuje...

[P1]: Co Ty nie powiesz. Dawno mnie do Was nie rzucali to ja nic nie wiem.

[P2]: No wiesz... nie znam szczegółów, ale podobno za świeżaki...

Dalszych rozważań już nie poznałam, bo poszłam dalej...

Ale za świeżaki? Serio?

Skomentuj Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: -7 (25)

#80860

przez (PW) ·
| Do ulubionych
W nawiązaniu do historii #80610- jest i ciąg dalszy.

W pracy nastała euforia, gdyż walka o równe płace zakończyła się sukcesem. Można rzec, że janusze byznesu przejrzeli na oczy, a wszelakie interwencje nie poszły na marne.

W tej historii bohaterką jest Marta, która pracuje z nami od lat. Jak wspominałam w poprzedniej historii praca w naszej firmie odbywa się także w weekendy. W związku z tym, gdy ogłoszono zacną nowinę wspomnianej koleżanki nie było, bo grafik ułożony został tak, że miała wolne za jakąś sobotę.

Po weekendzie wszyscy w dobrych humorach raz po raz dopytywali Martę o jej reakcję na tak dobre wieści. Niestety dziewczyna nie wiedziała co powiedzieć, bo do niej oficjalnie informacja nie dotarła. Zbagatelizowaliśmy sprawę mówiąc, że kierowniczka pewnie znów się zakochała i na pewno też dostanie pieniądze tak jak my, bo dlaczego miałoby być inaczej.

Marta pisała maile, dzwoniła i wysyłała smsy do przełożonej, żeby dowiedzieć się jaka decyzja została co do niej podjęta. Cały czas bez skutku. Następnego dnia okazało się, że sprawa podwyżek jej nie dotyczy.

Dziewczyna ma świadomość tego jak długo pracuje, ile potrafi i niejeden mógłby jej buty czyścić, ale emocje wzięły górę nad profesjonalizmem. Roztrzęsiona siedziała w łazience i płakała jednocześnie starając się jakoś zapanować nad sobą, żeby wrócić do przydzielonych obowiązków.

Jak się okazało Marta, według jakiegoś knypka z głównego biura za długo była na zwolnieniu chorobowym i zostało przyjęte takie kryterium za główny wyznacznik, bo taka nieobecność nie pozwala na wymierną ocenę pracownika na tle innych.

Ludzie w pracy solidarnie zaczęli bluzgać cały system i to jak można było ją tak potraktować. Każdy kto bliżej pracuje z Martą wie, dlaczego jej nie było i jak bardzo jej zwolnienie i jego przyczyny były konieczne.

Nie biorąc pod uwagę żadnych hierarchii służbowych Marta od razu poszła porozmawiać z menadżerem. Był trochę mniej oschły niż zwykle, ale jednak metoda zdartej płyty jest dla niego jak mantra, bo cały czas powtarzał to co dziewczyna już zdążyła się dowiedzieć. Nie pomogły porównania, wyliczanie zasług i ilości kompetencji.

Namówiliśmy ją na skontaktowanie się nawet z dyrektorem, bo czasami udaje się mu nie być w delegacji. Bez namysłu wysłała maila i czeka na odpowiedź.

A tak liczyliśmy na wspólnie wywalczony happy end...

Skomentuj (15) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 129 (153)

#80610

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Pracuję w dziale obsługi klienta pewnej firmy.

"Klient nasz pan", więc praca odbywa się codziennie, a co za tym idzie są wyznaczane dyżury w weekendy i święta. Osoby dyżurujące mają za zadanie udzielać informacji telefonicznej i mailowej. Każdy kto się zatrudniał, wiedział jaki jest charakter danego stanowiska, ale nie byłoby tu historii, gdyby wszystko było perfekcyjnie...

Firma się rozrasta. Zapotrzebowanie na pracowników także idzie w górę. Liczyliśmy na to, że skoro ostatnimi czasy "stara" kadra obstawiała dyżury, to teraz nowy narybek przejmie przynajmniej większość kalendarza na w dni ustawowo wolne itp.

Ależ się myliliśmy. Dostajemy grafiki i co się okazuje? "Nowi" mają luz, blues i orzeszki, a my jak dawniej obstawiamy weekendy i święta. Szybkie spotkanie z kierownikiem. Ten rozkłada ręce, że nie ma na to wpływu, że trzeba wyżej uderzyć w temacie. No to kontakt mailowy z Wielkim Niedostępnym, czyli menadżerem.
Odpowiedź: Nowi jeszcze się uczą i nie mają wszystkich szkoleń. Tak, tak, trzeba to nadrobić, ale szkoleniowcy są teraz poza zasięgiem, więc musi na razie tak zostać.

Ciśnienie nam wzrosło. Poczekaliśmy zatem co będzie w następnym miesiącu, gdzie ilość dni wolnych była większa niż standardowa. Sytuacja się powtórzyła, ale dodatkowa kwestia pchnęła niektórych do podjęcia jeszcze innych kroków.

Okazało się, że "nowi" mają wyższe pensje od nas! Niektórzy w firmie mają kilkuletni staż. Znają się na robocie jak nikt inny, a osoby bez doświadczenia, często bez większej wiedzy na temat branży od początku zarabiają więcej! Do tego ciągłe tłumaczenie, że czegoś nie mogą, bo nie wiedzą, bo szkolenie podobno za miesiąc to wtedy chętnie pomogą.

Mail do menadżera po raz kolejny. Tym razem z prośbą o spotkanie. Wszyscy zainteresowani podpisani. Czekamy na wyznaczenie daty, godziny zebrania. No i się nie doczekaliśmy. Krótka informacja mailowa: tajemnica zarobków nie pozwala na grupowe spotkanie w tej kwestii.

Kto jeszcze mógł to w dzień dyżuru wykorzystał urlop. Taki mamy czas, że niektórzy są na zwolnieniu chorobowym. Chcąc nie chcąc trzeba było rzucić "nowych" na głęboką wodę.

Wraz z informacją o różnicach w wynagrodzeniu zaczęliśmy obmyślać plan dotarcia do wyższych władz... Czas pokaże co uda się zdziałać. Tajemnicą poliszynela stała się kwestia, że niektórzy zaczynają rozglądać się za nową pracą.

Skomentuj (38) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 148 (182)
zarchiwizowany

#80378

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Rzecz będzie o podróży busem.

Od wielu lat korzystam z przejazdów konkretnej firmy. Podróż z miejscowości A do miejscowości B trwa nieco ponad godzinę. Pasażerowie mają możliwość, żeby na określonych przystankach wysiąść na żądanie, czyli trzeba uprzedzić kierowcę, że chcemy się ewakuować np. na przystanku X.

W tej historii około 70 letnia kobieta chciała wysiąść w połowie trasy. Podążając z końca pojazdu zwróciła moją uwagę, bo prezentowała się w dosyć wysokich butach na koturnie. Starała się przy tym zachować równowagę, bo miała także w ręce torbę z zakupami. Przy takim połączeniu w balansującym busie trzeba się starać trzymać pion.

W międzyczasie kierowca zaczął zwalniać, bo miał przed sobą skrzyżowanie i znak "ustąp pierwszeństwa". Skupił się zatem na tym, czy może włączyć się do ruchu.

Za kierowcą było wolne miejsce, żeby w czasie manewru usiąść i zakomunikować swoje zamiary. Kobieta jednak wolała przystanąć przy samych drzwiach. Kierowca musiał zahamować, ta nie zdążyła złapać balansu i pokazała numer buta. Kierowca złapał się za głowę, wystraszony kilka razy pytał, czy nic jej nie jest do tego tłumacząc, że tak się nie robi i że trzeba uważać.

Kobieta wykazała się wysokim poziomem zrozumienia i strzeliła typowego focha. Pozbierała się z zakupami i czekała, aż kierowca pojedzie dalej, a na wszystkie pytania, czy wszystko w porządku, stojąc tyłem do kierowcy, zdawkowo odpowiadała "nie", "nic" i tak dalej w ten deseń.

Gdy facet przeszedł do tekstu o ostrożności ta na chwile odwróciła głowę i zbeształa chłopinę, że "tak się nie jeździ". No tzn. "jak?" odparł już spokojniej mężczyzna. Ona na to "tak się nie hamuje!".

Kierowca jedynie westchnął, pokręcił głową i ruszył dalej. Kobieta wysiadła na żądanym przystanku i kuśtykając poszła w swoją stronę.

Kierowca miał zapewnienie, że pani czuje się dobrze, kamerka wewnątrz zarejestrowała zdarzenie i na tym się skończyło. Reszta podróży przebiegła bez większych przygód.

Skomentuj Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: -13 (21)
zarchiwizowany

#80141

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Maja i jej współlokatorka Pańcia wpadły na pomysł, żeby zorganizować małą parapetówkę. Pańcia była nowa w mieście i nie miała wielu znajomych poza swoim psem Luki i Mają, więc pomysł tym bardziej jej się spodobał.

Dziewczyny, Luki i koleżanki [Wiola i Julita] zebrały się wieczorem w mieszkaniu, humory im dopisywały, a na playliście akurat odtwarzany był hit lata...

Wiolka poderwała się do tańca mając już drugie piwo w organizmie, ale pląsała zgrabnie. Po drodze do latynoskich rytmów została zaproszona gospodyni. Pańcia obserwowała wszystko z kanapy razem z Julitą, która właśnie sięgnęła po jakąś przekąskę. Luki w tym czasie próbowała coś dla siebie uszczknąć ze stołu, ale okazał się on dla niej za wysoki.

Pańcia upomniała psa, ale kundelek wywęszył w Julicie zgrabny obiekt, który przemyci coś dobrego bliżej podłogi. I tak w trakcie rozmowy, gdy kawałek paluszka znajdował się w jej ręce, Luki ugryzła znaczną część, czym wystraszyła Julitę, bo zęby psiaka znalazły się blisko jej ręki. Dziewczyna tylko podskoczyła i zdobyła się na to, żeby pogrozić palcem małej kombinatorce licząc na to, że będzie to wystarczające dla psiego umysłu.

Dziewczyny "na parkiecie" nadal wczuwały się w muzykę, trochę ją nawet pogłośniły i zawołały do zabawy resztę. Radość nie trwała długo, bo Luki zaczęła kąsać tancerki. Wiolka wymierzyła klapsa, Pańcia odmierzyła kolejną dawkę obelg w stylu "niedobry pies", "co to za zachowanie" itp. Maja była lekko zdegustowana sytuacją, bo wcześniej Luki się tak nie zachowywała. Wiolka dopytała, czy nie można psa zamknąć w drugim pokoju, bo to nic przyjemnego oberwać kłami po palcach. Pańcia jedynie westchnęła i odparła, że to nic nie da, bo Luki będzie szczekać i się dobijać, więc może zniszczyć drzwi.

Po powrocie na kanapę Julita postanowiła skorzystać z toalety. Po kilku krokach w stronę drzwi znów padła ofiarą psiej szczęki. Dziewczynie niemalże stanęły łzy w oczach, bo nic psu nie zawiniła, nie piła tego wieczoru alkoholu, więc nie było powodu, żeby jakkolwiek rozdrażnić Luki. Na początku spotkania wręcz była przekonana, że pies ją polubił i cieszy się z jej towarzystwa, a tu taka niesprawiedliwość w dodatku nie całkiem bezbolesna.

Spotkanie nie trwało długo, bo po kolejnych kilku kwadransach raczej nikt nie miał już siły na upominanie czworonoga.

Czy to pies był zdenerwowany zbyt dużą ilością ludzi? Pańcia zawiniła w procesie wychowawczym? Czy może wszystko na raz?

Maja chyba będzie następnym razem musiała zdecydować się na wizytę u koleżanek, bo one prędko w towarzystwo Luki nie wrócą...

Skomentuj (2) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: -13 (17)