Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

KoparkaApokalipsy

Zamieszcza historie od: 1 lipca 2011 - 19:25
Ostatnio: 26 października 2022 - 14:35
  • Historii na głównej: 98 z 148
  • Punktów za historie: 55885
  • Komentarzy: 1844
  • Punktów za komentarze: 13305
 
zarchiwizowany
Pies ze schroniska i mrożąca krew w żyłach historia z trójką głównych bohaterów, z których każdy ma swoje za uszami.
Pani Ze Schroniska - tchórzostwo? syndrom "wciskania klientowi uszkodzonego towaru"? Dziwne o tyle, że z tego co wiem pracownicy schronisk nie otrzymują żadnych premii od ilości oddanych zwierzaków.
Moja Mama - trochę ją już pewnie znacie. Jej życiowe motto to "a co ty mi tu będziesz..." czyli ogólnie pani Iniemamocna.
Piesek - bokser, który chyba miał lekkie rozdwojenie jaźni.

Przechodzę do sedna: Wzięliśmy ze schroniska dorosłego boksera. Zaraz po przyjściu do domu mamusia postanowiła go wykąpać, wpakowała więc psinę do wanny, polała ludzkim szamponem, wymiętosiła, spłukała, wymiętosiła jeszcze raz... no wiecie, jak się "pierze" psa.

Dwa dni później otrzymaliśmy telefon od Pani Ze Schroniska. Chyba zreflektowała się poniewczasie, a może śniły jej się po nocach nasze wnętrzności rozwleczone po domu przez boksera i jego pysk umazany ludzką juchą?

Otóż zadzwoniła, by ostrzec nas, że ten pies to urodzony morderca, zagryza wszystko co się rusza a zwłaszcza małe dzieci (ja: lat dwa, jeździłam na psie jak na kucyku) i żeby go broń Boże nie narażać na żaden kontakt z wodą inną niż ta w misce do picia, bo wpada w szał berserkerski, gruchocze kości, zgniata czaszki i z triumfalnym szczekaniem tarza się w wyprutych ludziom flakach.

Ekhm...

Cóż, gdyby nie to, że pies był chyba mądrzejszy od Pani Ze Schroniska i Mojej Mamy razem wziętych, kilkoro z nas mogło już nie żyć bądź do końca swych dni nosić na kończynach malownicze blizny.

schronisko

Skomentuj (13) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 237 (269)

#23326

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Pierwszy semestr pierwszego roku, studenci zostali nie dość, że zawaleni masą materiału, która dla niektórych była zupełną chińszczyzną (z jednej strony termodynamika, z drugiej jakieś podstawy archeologii - to może być szokiem dla kogoś, kto wybrał się na biologię wierząc, że będzie się uczył o króliczkach i paprotkach) to jeszcze wkręceni bezlitośnie w tryby biurokracji. Dziś wiem, że jak się wpadnie do dziekanatu po terminie i ze słodkim uśmiechem poprosi, to się człowiek najwyżej nasłucha epitetów, ale sprawę załatwi. Wtedy cała nasza banda wierzyła w maksymę dura lex sed lex. A wymóg był straszny - przed przystąpieniem do egzaminu należało udowodnić, że zaliczyło się ćwiczenia.

Niby logiczne, bo po co egzaminator ma się męczyć z odcyfrowaniem hieroglifów studenta, który i tak zaliczenia nie dostanie bez względu na wynik egzaminu.

Mniej logiczne, kiedy się ma ćwiczenia z panem K. (nazwiska nie wymienię, ale dziwnym zrządzeniem losu brzmiało prawie identycznie, jak słowo karaluch).

Otóż pan K. stwierdził, że urządzi nam odrobinę darmowego horroru w 4D. Jako, że ćwiczenia polegały na przeprowadzeniu kilku reakcji chemicznych i mogliśmy wykonywać zadania w dowolnej kolejności albo po kilka na raz, część osób zakończyła ćwiczenia miesiąc przed końcem semestru, część - trzy tygodnie, część - dwa. Miałam nieszczęście znaleźć się w tej ostatniej grupie. Mimo, że według regulaminu na wykonanie ćwiczeń i tak przypadało nam jeszcze jedno spotkanie (którego już nikt nie wykorzystał), pan K. i tak uznał, że program zajęć zakończyliśmy "po czasie". Zostaliśmy surowo ukarani.

Pan K. w swojej kanciapce na wydziale przesiadywał bardzo często, bo oprócz dręczenia pierwszoroczniaków chyba nie miał wiele do roboty. Mimo to wpisów nie dawał, bo "akurat teraz idzie coś tam". Na dyżurach, na których miał obowiązek przyjmować studentów owszem, przebywał w wyznaczonej sali, ale nikogo do niej nie wpuszczał. A był? Był.

W białej gorączce, spanikowali, udaliśmy się do niego po wpis dzień przed egzaminem.
Nie, bo nie ma czasu.
Na dwie godziny przed egzaminem.
Nie, bo mu się nie chce.
Tak, użył dokładnie tych słów. Powiedział to w twarz grupce przerażonych nastolatków, którzy w panice wyobrażali sobie nawet, że od tego wpisu zależy to, czy zostaną wyrzuceni ze studiów.

Na szczęście znalazło się kilka osób, które nie dały się pogrążyć w biurokracji, lecz wierzyło w sprawiedliwość. Prowadząca wykłady i jednocześnie odpowiadająca za cały kurs pani profesor, dopuściła studentów do egzaminu, a potem sama zadbała, by sprawa skończyła się u dziekana.

pan K.

Skomentuj (9) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 480 (560)
zarchiwizowany

#23884

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Historia katoideologiczna. Może trochę mało barwnie, za to zastanawiająco. W roli głównej znów mamusia.

Kiedyś w rozmowie dotyczącej ateizmu mamusia wygłosiła pewien sąd o swoim mężu a moim ojcu. Otóż za czasów studenckich tata był zadeklarowanym ateistą, nie chodził do kościoła i w ogóle ni kuku. Na pogrzebie swojego ojca poszedł jednak do komunii, aby nie sprawiać przykrości swojej matce. Moja mamusia określiła to jako świętokradztwo, brak odpowiedzialności za własne poglądy, oszukiwaństwo i wszystko, co najgorsze.

Jakiś czas później mój brat - również ateista - postanowił wziąć ze swoją równie niewierzącą narzeczoną ślub. A jaki ślub bierze ateista? Zgadliście, cywilny.

Mamusia nie może mu tego wybaczyć. "Bo tylko z błogosławieństwem Bożym można iść przez życie". Nie dotarło do niej, że taki ślub byłby dokładnie tym samym, za co tak skrytykowała mojego tatę - teatrzykiem odegranym na potrzeby rodziny zupełnie nieważnym dla nowożeńców, a z punktu widzenia osób wierzących świętokradztwem.

Taka sobie kato-logika.

jak zwykle mamusia :)

Skomentuj (33) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 190 (270)
zarchiwizowany

#23799

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Zasłyszana rozmowa (mąż mówi do żony):

- No i wiesz, on powiedział, ze niedługo wyjeżdża z Polski na dłużej i bardzo prosi o zwrot tych pieniędzy, które od niego pożyczyliśmy. Nie wiem, skąd się takie s*yny biora.

Ok, nie znam konteksu, ale znam powiedzenie "z cudzego konia na środku wody".

wierzyciel

Skomentuj (2) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 124 (172)

#22335

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Sporo było historii o pazerności w wersji Moher, Rolnik Sam w Dolinie, Biedna Futrzanka i tym podobne, więc dodam historię o pazerności w wersji Wielka Dama.

Jako podlotek zostałam zabrana przez moją mamę na jakąś galę czy inszej maści raut Z Okazji Czegoś Tam. Odbywał się w budynku Teatru Słowackiego, a na całą imprezę miało się składać wysłuchiwanie arii operowych i operetkowych przeplatane wyjadaniem różności porozkładanych w całym budynku tak, iż foyer, wszelkie dodatkowe salki i ekspozycje zmieniły się w jeden wielki szwedzki stół.

Teraz trochę narzekalnictwa chorobowego - natura mi tak zrobiła nerki, że wszystko przeze mnie przelatuje jak przez ducha. Lata życia z tymi nerkami nauczyły mnie, by nie pić nic przed jakimkolwiek unieruchamiającym zajęciem, a takim jest niewątpliwie siedzenie na widowni i wysłuchiwanie, że kobieta zmienną jest.

Argument ten jednak nie trafił do mojej mamusi. Przez dwie przerwy próbowała mnie zmusić do poczęstowania się pysznym soczkiem. Jej zdaniem niechęć do uszczknięcia z bogactwa przygotowanego przez cateringowców świadczyła o mojej zaściankowości, nieśmiałości, d*powatości, irracjonalnym lęku przed czymś tam i jeszcze o braku obycia. Jak się jest wielką damą, to trzeba pokazać, że się człek nie wstydzi i w*dalać wszystko obiema rękami na raz, popijając czym się da.
Matula nakłaniała mnie najpierw czułą namową, potem krzykiem, na końcu wręczyła mi szklankę z sokiem i na oczach hostess oraz pozostałych gości wrzasnęła, że mam to wypić, a nie zachowywać się jak ćwok ze wsi.

Efekt?
Przeciskanie się przez pół sali w trakcie występu, aby w ustronnym miejscu wydalić sok nie było wcale największym wstydem, jaki przeżyłam tego wieczoru.

matula-damula

Skomentuj (14) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 480 (648)
zarchiwizowany

#22903

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Pewnie zostanę zbanowana i spalona na stosie, bo kalam własne gniazdo, ale zaszło na tym portalu coś, co mnie rozbroiło. Tak, historia będzie dotyczyć jednego z użytkowników.

Pamiętacie historię o facecie, który wydaliwszy dwutlenek węgla drugim końcem swego ciała, przespacerował się po sklepie, znacząc swój szlak niby ślimak?

Autor opowieści w komentarzach heroicznie bronił się przed komentarzami dotyczącymi ustępu jego opowieści mówiącego o "odgłosie wydalania CO2". Kilka osób niezależnie zwróciło uwagę, że w skład gorącego oddechu ludzkiego siedzenia wchodzą głównie metan i siarkowodór. Pan ten jednak nie przyjął krytyki i niemal każdej z tych osób z osobna odpowiedział, że jednak jest CO2. Ok, może miał rację, niemniej jednak dziwi mnie niezmiernie to, dlaczego chciało mu się wkładać w udowadnianie jej aż tyle trudu :)...

bo walka w komentarzach to nie wszystko...


Dostałam już 2 prywatne wiadomości, w których ten pan wyzywa mnie od licealistek i udowadnia na wszelkie sposoby, że jego wypowiedź miała sens.

Tak. Gość od tygodnia wykłóca się o skład pie*dów. Co dziwne, pozostali uczestnicy dawno już odpuścili. Tylko on nie spocznie, dopóki cała społeczność Piekielnych nie wyda oficjalnego oświadczenia, że jednak CO2.

piekielni

Skomentuj (26) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 363 (413)
zarchiwizowany

#22830

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Chcecie piekielną katechetkę?

Ta siostra uczyła mnie przez całą zerówkę, a potem - nie wiem, może zrządzeniem Latającego Potwora Spaghetti - powlokła się za mną do podstawówki. Trzymała klasę twardą ręką, co objawiało się m.in. w hamowaniu wszelkich naszych zapędów artystycznych. Za moich czasów religia w podstawówce polegała głównie na wklejaniu do zeszytu obrazków i kolorowaniu ich, ew. na rysowaniu swoich wersji scenek z Pisma Świętego. Swoich? Otóż nie.

Siostra dbała o to, abyśmy nie kalali kanonu swoimi bluźnierczymi wypaczeniami. Dopilnowała, aby każda postać stała na swoim miejscu, miała odpowiednie proporcje a nawet kształt głowy (do dziś pamiętam - kółeczko, a nie owal! ). Nos - ładna, prosta kreseczka stercząca w przestrzeń jak u Pinokia, a nie żadne kartoflaste kulfony. Skrzydła Archanioła Gabriela - łuk zamknięty na dole prostą kreską, żadnych prób domalowania piór! Zadbała nawet o ustawienie Żłóbka (miał być rysowany en face, a nie z boku) oraz o konstrukcję więźby dachowej Szopki. O dołożeniu jakiejkolwiek owieczki do wołka i osiołka nie było nawet mowy (a my z kolęd wiedzieliśmy doskonale, że byli pasterze, a zatem musiały być i owieczki).

Pamiętam do dziś, że kiedyś z powodu nieobecności nie wysłuchałam dokładnie jej zaleceń i zadaną scenę narysowałam tak, jak mi się podobało...

Awantura oparła się o rodziców i dyrektokę...

Siostra R....a

Skomentuj (10) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 101 (219)
zarchiwizowany

#21925

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Pani za kierownicą stareńkiej skody nie zapanowała chyba nad samochodem, bo lusterkiem zahaczyła o rękę mojej połówki, idącej wraz ze mną po chodniku. Pani zatrzymała się i cofnęła, aby zrównać się z nami - sądzicie zapewne, że zrobiła to, aby spytać, czy nic się nie stało, podać nam swoje dane, zaproponować pomoc czy zwrot kosztów ewentualnego leczenia. Już przygotowałyśmy się na uspokajanie pani kierowniczki, spodziewając się histerii u kogoś, kto właśnie - może niegroźnie, ale jednak - potrącił pieszego. Otóż nie. Pani zawróciła, aby nas zwyzywać. No bo kto to widział "tak chodzić"!? Może faktycznie widząc w Nowy Rok nadjeżdżający samochód należy uskoczyć do rowu?

baba za kierownicą

Skomentuj (7) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 137 (181)

#19739

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Niespodzianka: w skrzynce list zaadresowany do osoby, o której nigdy w życiu nie słyszałam i w dodatku na nieistniejący adres (numer budynku był za wysoki, na naszej ulicy po prostu takiego nie ma). Pismo było urzędowe i wyglądało na dość ważne, więc list w łapę i idziemy na pocztę.
Na poczcie nr 1 pani w okienku mówi, że takie rzeczy to nie u nich, a na poczcie się załatwia.
Ja - A co to niby jest?! Gazownia?
Ona - To jest proszĘ paniĄ nie poczta, tylko placówka pocztowa - odrzekła z dumą.

Z systemem walczyć nie będę, idę gdzie indziej. Emerytem nie jestem, na nadmiar czasu nie narzekam, ale może adresatka mieszkająca w nieistniejącym bloku będzie mi za to wdzięczna.

Pani w okienku tym razem list przyjęła, zanotowała w jakimś magicznym segregatorze na przenajświętsze świstki moje zeznania, że takiej a takiej pani nie znam, w życiu nie widziałam ani też nie widziałam bloku nr 86, bo się u nas numery kończą na 60, ani też, że w bloku 36 taka pani nie mieszka (sprawdziłam, czy ktoś przypadkiem nie zrobił ósemki z trójki) i że w ogóle nie ma, nie istnieje i żeby coś z tym zrobili.

Po 3 dniach niespodzianka - ten sam list znów w mojej skrzynce.

Najwyraźniej jeśli ktoś chce, by list wrócił do nadawcy trzeba kupić nową kopertę, przepisać na niej adres nadawcy jako adres odbiorcy, wpakować do niej list, nakleić nowy znaczek i z naiwną nadzieją wrzucić do skrzynki. Inaczej nie bangla.

poczta

Skomentuj (10) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 363 (439)
zarchiwizowany

#19495

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Ostatnio przytrafiło mi się coś, co sprawiło, że mój mózg popękał, a kawałki spadły na podłogę z głośnym ciapnięciem. Zaowocowało to zapewne dość nieprzyjemnym i kłopotliwym zachowaniem z mojej strony, ale sami oceńcie - miałam wybór?

W naszej uczelnianej stołówce jest grabieżczy zwyczaj, że kartą płaci się powyżej 20 zł. Miałam właśnie bezgotówkowy dzień, ale nie chcąc się wykłócać z ekspedientką wiedzącą o zamysłach właściciela tyle, co my wszyscy o wyrokach Allaha zgodziłam się na to bezprawie, zaprosiłam koleżankę by rachunek przekroczył 20 zł, odstałam swoje w kolejce, zamówiłam.

Pani jednak nie dosłyszała ostatniej pozycji i rachunek zamknęła na kwocie 16.50. Na sam widok wyciągniętej w jej stronę ręki z kawałkiem plastiku zareagowała jak Ojciec R. na automat z prezerwatywami.

P: Ale co mi tu pani daje! Od 20 zł.
J: Mówiłam, że ma być jeszcze bigos, byłoby 22 złote.
P: Ale to tera pani mówi? Trza było wcześniej.
J: Mówiłam, tylko pani nie dosłyszała.
P: Nie słyszałam bo nie było co słyszeć.
Ok, zarzucanie mi dziecinnego kłamstwa to jeszcze nie wszystko, słuchajcie dalej :)
P: No i co ja mam teraz zrobić?
J: Nie wiem, ja chcę kartą zapłacić za całe zamówienie na kwotę 22 zł.
P: Ale ja to tera musze wycofać. Przykro mi!
Rzekła to z miną oprawcy tłumaczącego ofierze, co jej zaraz zrobi. Narodził się nowy wymiar domorosłego sadyzmu: nie dać studentowi jeść. Super. Bajka.
J: Doskonale, proszę to wycofać i wprowadzić jeszcze raz całe zamówienie.
P: Ale ja tego nie mogę wycofać! Co pani se wyobraża!?
Tutaj mój mózg powoli zaczął pękać. Ostatecznie rozpadł się przy kolejnej wypowiedzi ekspedientki.
J: Dlaczego?
P: Bo musiałabym za to płacić z własnej kieszeni! Teraz to pani musi płacić dwa razy!
Wpadłam wtedy na genialny pomysł, aby dać babie do myślenia na temat bezsensu jej toku rozumowania.
J: To ja stanę jeszcze raz w kolejce i zamówię to samo :)
Bezdennie cielęcy wyraz jej twarzy ostatecznie upewnił mnie w tym, że wszelkie operacje logiczne ponad "przynieś" i "wynieś" są jej całkowicie obce. Przez pewien czas faktycznie miałam ochotę po raz drugi podejść do kasy i jednym tchem wykrzyczeć jej do ucha całe zamówienie na 22 złote, ale obawiam się, że dostałabym dokładnie te same porcje, które czekały już na mnie nałożone na blacie z tym, że już wystudzone oraz z wkładką z włosów, kurzu i z grzeczności nie powiem, czego jeszcze. Po prostu sobie poszłam zostawiając panią tęgo rozmyślającą nad parującymi talerzami i kasą zamkniętą na kwocie 16.50.

gastronomia

Skomentuj (5) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 158 (202)