Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

KukuNaMuniu

Zamieszcza historie od: 24 marca 2016 - 18:58
Ostatnio: 24 listopada 2023 - 18:42
  • Historii na głównej: 7 z 8
  • Punktów za historie: 1613
  • Komentarzy: 63
  • Punktów za komentarze: 698
 

#86610

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Nie miałam piekielnej sytuacji, nie spotkałam piekielnej babci w autobusie ani Sebixa w ciemnej uliczce.
Co było piekielne? Życie. Życie i obecna sytuacja. Może niektórzy pamiętają z poprzednich historii, mieszkam w Szkocji. Moja siostra również.

Trzy tygodnie temu zmarła nagle moja mama. Po histerycznym przeanalizowaniu możliwości dotarło do nas, że nie damy rady dojechać na pogrzeb.
Tak, oglądałyśmy pogrzeb mamy przez messenger (dzięki kuzynce). To było straszne. Ani my nie mogłyśmy się pożegnać jak należy, ani ona nie miała obok żadnego ze swoich dzieci.
Nie byłam z mamą wyjątkowo blisko ale...to piekielne...
Ps. Dla wścibskich, nie zmarła na koronawirusa.

Skomentuj (10) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 121 (135)

#83595

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Znowu praca.
Sytuacja wydarzyła się w lato. W skrócie przypomnę, pracuję w domu opieki. Dom się dzieli na trzy niezależne części, ja pracuję w tymczasowym domu opieki. Polega to na tym, że nie mamy stałych podopiecznych. Mieszkają oni w swoich prywatnych domach (czasem u rodziny), a na wypadek choroby, szpitala czy wyjazdu głównego opiekuna, przychodzą oni pomieszkać u nas i my się nimi opiekujemy. Czasem na 2-3 dni, czasem na 2-3 miesiące.
Rodzina przeważnie jak przywozi dziadka/babcie to wchodzi do środka, ogląda sobie oddział, wypijają sobie herbatkę, a jak przyjadą w porze obiadu to jeszcze sobie wszyscy razem zjedzą.

W pewien weekend lipca dostaliśmy notkę, że w poniedziałek przychodzi do nas pan X. Nie było go wcześniej u nas, więc nie wiedzieliśmy czego się spodziewać. Z notatek wyczytaliśmy tylko, że pan X ma 92 lata, po śmierci żony zamieszkał z synem i jego rodziną, ma lekkiego alzheimera i problemy z poruszaniem się. Rodzina wyjeżdżała na dwa tygodnie więc wykupili mu pobyt u nas. No spoko, po to jesteśmy.

Z niedzieli na poniedziałek pracowałam na nocną zmianę. Nocka kończy o 8 rano, a dziewczyny "z ranki" zaczynają o 7.30
7.25 nikogo nie ma.
7.30 nadal nikogo nie ma.
7.35 co jest do jasnej?
Nagle telefon z dołu:
- KukuNaMuniu jak masz spokój na oddziale to zejdź szybko na dół. I kieruj się od razu do frontowych drzwi.

No to lecę. Już z korytarza widziałam, że dziewczyny z ranki stoją w drzwiach i się gapią na coś za rogiem.
Podeszłam i oniemiałam. W połowie długości podjazdu dla wózków stała walizka. Na walizce jakaś teczka. Obok walizki wózek inwalidzki. Na wózku siedział jakiś dziadzio.
W międzyczasie wróciła jedna z dziewczyn, która biegała dookoła budynku (parking jest na tyłach), szukając kogokolwiek z rodziny. Nikogo.
To zabrałyśmy dziadzia do środka, żeby nam nie zachorował. Lato, nie było zimno, ale to jednak Szkocja - lekki deszczyk i wiało niemiłosiernie.
Z teczki wynikało, że to nasz pan X.

O 8 przyszła moja przełożona, która chwyciła za telefon i próbowała dodzwonić się do rodziny. Przez piętnaście minut bezskutecznie. Później odebrała synowa pana X i z pretensjami do przełożonej, że ta ją nęka telefonami(!), że ona już jest na lotnisku w Glasgow, że wchodzi do samolotu, że musi wyłączyć telefon, a my skoro dziadka już mamy to mamy się nim zaopiekować bo za to mamy płacone...Na pytanie czemu nie weszli do środka i nie dali znać personelowi, że już są, odpowiedziała, że nie mieli czasu.

Tak, kochana rodzinka podrzuciła dziadka pod budynek jak worek śmieci. Nie rozumiem tego. U nas nie jest jak w hotelu, że zameldować się można od jakiejś godziny. Można o której pasuje, nie byłoby problemu i oni o tym wiedzieli. Tylko powiedzieć.
Niestety, w nocy nie ma nikogo na recepcji a z okien oddziałów nie widać frontowego wejścia.
Boję się pomyśleć ile pan X tam siedział dopóki dziewczyny z ranki go nie znalazły.
Z naszego miejsca pracy do Glasgow jest ponad 2 i pół godziny samochodem. Jeśli to prawda, że po 8 byli już po odprawie na lotnisku, to myślę, że zostawili dziadka na podjeździe między 4.30 - 5 rano.

Ps. Dziadzio okazał się bardzo miły i kochany. Strasznie zaniedbany, ale tym to już dalej zajęła się szefowa...

Skomentuj (37) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 210 (216)

#83194

przez (PW) ·
| Do ulubionych
W sumie zalogowałam się, żeby opisać inną historię, ale pod moim poprzednim wpisem kilka osób poprosiło abym jeszcze napisała o wyczynach szefowej więc pociągnę temat.

W mojej firmie jest przepis mówiący, że rodzina nie może pracować razem. Ponoć dlatego, żeby w razie popełnienia jakiegoś błędu rodzina się wzajemnie nie kryła. Szefostwo nie pomyślało, że "psiapsiółki" też mogą się kryć, no ale cóż. Przepis jest i tyle.

Mój serwis dzieli się na trzy działy. Dzienny dom opieki - część budynku z osobnym wejściem i nasza część czyli parter - stały dom opieki i pierwsze piętro - tymczasowy dom opieki (jeśli ktoś chce wiedzieć czym się różni jedno od drugiego to mogę wyjaśnić w komentarzach). Chociaż w teorii wszyscy zajmujemy się opieką, każdy dział jest niezależny i pracuje osobno.

Mamy na serwisie dwie "rodzinne parki", które jak przepis przykazał nie pracują razem. Ze mną na piętrze pracuje kobieta, która jest ciotką jednej z dziewczyn pracującej na parterze.
No i mamy matkę z córką. Matka-Julie (swoją drogą ta od psów z mojej przedostatniej historii) pracuje ze mną na górze, a jej córka Alice - na dole. Nie dość, że są na innych działach to jeszcze obie mają elastyczne godziny pracy mówiące, że nie będą pracować na tych samych zmianach tylko przeciwległych. Alice jest samotną matką, więc Julie zajmuje się swoim wnukiem kiedy Alice jest w pracy i odwrotnie.

No to chyba już wiadomo dokąd ta historia zmierza.
Krótko po tym jak szefowa skończyła użerać się ze mną, wezwała do siebie Alice i oznajmiła jej, że zostanie przeniesiona na inną placówkę bo nie może pracować razem z matką.
Najbliższy podobny serwis jest w miasteczku obok, oddalonym o około 20 km. Dojazd łącznie 40 km dziennie to strata czasu i dodatkowe koszta. Utrudniona opieka nad synem i kontakt ze szkołą (młody broi i szkoła często wzywa Alice). Teoretycznie mogłyby także dojść problemy z elastycznymi zmianami.

Chyba nie muszę pisać jaki wk*rw ogarnął Alice. Julie zresztą też. Wszystkie próby rozmów czy negocjacji spełzały na niczym. Argumenty spływały po szefowej jak po kaczce. Nic nie docierało.
Nie łamią regulaminu. ŁAMIĄ.
Pracują na innych działach. NIEWAŻNE.
Nigdy nawet nie ma sytuacji, że są w budynku w tym samym czasie. NIEISTOTNE.
Pracują tak już 10 lat. I CO Z TEGO?
A co z drugą "rodzinną parką"? Uwaga - CIOCIA TO NIE RODZINA.

Alice, tak jak ja zaczęła wydzwaniać do kadr i związków po pomoc ale nic to nie dało. Obiecałam, że dam jej namiar do mojego prawnika. Alice jeszcze raz poszła do szefowej i poprosiła o pisemne uzasadnienie przeniesienia. Na pytanie dlaczego skłamała, że już kontaktowała się z prawnikiem i na spotkanie ma przynieść to uzasadnienie.
Odpowiedź szefowej rozwaliła wszystkich:
- CO WY DZIEWCZYNY TAKIE DRAŻLIWE? NIC TYLKO PRAWNIK I PRAWNIK. WEŹCIE SIĘ W GARŚĆ I WRACAJCIE DO PRACY. BĄDŹCIE W KOŃCU POWAŻNE.
Wystarczyło jedno zdanie ze słowem prawnik i szefowa próbowała wykręcić kota ogonem.

Pod koniec lipca poszłam na urlop, więc resztę znam z opowieści. Julie stwierdziła, że jej nie popuści i wystosowała dwie pisemne skargi. Pierwszą na szefową, Julie opisała sytuację córki, napomknęła o mojej, a także o tym, że cały personel czuje się zestresowany i zaszczuty, bo nikt nie wie na kogo teraz padnie itd... Druga skarga była na dział personalny. Nie wiedziałam, że tak można :) Napisała skargę do działu personalnego na dział personalny. Że nie zareagowali na telefoniczne skargi, że mieli w doopie, że nawet nie zadzwonili do szefowej, że nie próbowali pomóc czy rozwiązać problem.

Skutek jest taki, że gdy w połowie sierpnia wróciłam po urlopie do pracy dowiedziałam się, że szefowa została przeniesiona, a my mamy nową menadżerkę, która jak na razie wydaje się być w porządku. Ale czas pokaże.
A szefowa? 7 miesięcy. Tyle się szefowa u nas naszefowała. Szach-mat czarownico.

praca

Skomentuj (7) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 176 (186)

#82497

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Znowu praca. Durne wykorzystywanie władzy, żeby tylko wnerwić pracownika.

Tytułem wyjaśnienia: pracuje już ładnych kilka lat w organizacji rządowej w dziale opieki. Organizacja jest spora, ma pod sobą kilkadziesiąt przeróżnych serwisów, hospicja, stałe bądź tymczasowe domy opieki, domy dla ludzi upośledzonych itd. można wymieniać.

Ponieważ mieszkamy za granicą i nie mamy w pobliżu żadnej babci, cioci czy kogokolwiek kto mógłby nam choć troszkę pomóc, po urodzeniu pierwszego dziecka wystąpiłam do kadr o zgodę na elastyczne godziny pracy, żeby połączyć pracę z opieką nad dzieckiem. Zgodę otrzymałam.

Mój mąż ma nieruchome godziny pracy, więc "ruchoma" musiałam być ja. Przedstawiłam swojej ówczesnej szefowej grafik męża, a ona dała mi przeciwne zmiany (gdy mąż robił ranki, ja robiłam popołudniówki, mąż ma weekendy wolne, więc ja mogłam w tym czasie robić nocki...)
Serwisy 24-godzinne, więc nie było problemu. I tak sobie pracowaliśmy przez ponad 5 lat. W międzyczasie urodziłam drugie dziecko, później pracowałam na innych serwisach i też nie było problemu.

Półtora roku temu przeszłam na nowy serwis i przez ponad rok wszystko było ok.
W styczniu dostaliśmy nową szefową. W marcu wezwała mnie do siebie i tak sobie pogadałyśmy:

(sz) Przykro mi KukuNaMuniu, ale jako serwis nie jesteśmy w stanie zapewnić ci dłużej elastycznych godzin.
(ja) Dlaczego?
(sz) Po prostu nie mamy zmian.
(ja) Pracujemy 24 godziny, dostępne są ranki, popołudniówki i nocki. Jak nie ma zmian?
(sz) Po prostu serwis nie jest w stanie tego zapewnić. Mimo wszystko potrzeby serwisu są najważniejsze. Będziesz musiała znaleźć dzieciom przedszkole.
(ja) Dobrze wiesz, że jeśli będziemy z mężem pracować popołudniówki, będziemy w domu ok 23. Żadne przedszkole nie jest otwarte tak długo. Będę musiała poszukać innej pracy.
(sz) Na pewno coś wymyślisz.
(ja) A skoro potrzeby serwisu są takie ważne, to jak poradzicie sobie z nagłą utratą pięciu pracowników?
(sz dostała duże oczy) Jak to pięciu?
(ja) Oprócz mnie, umowę na elastyczne godziny mają jeszcze cztery dziewczyny. Pewnie też będą musiały odejść.
(sz) Och wiesz, ja naprawdę staram się wspierać pracowników, długo patrzyłam w grafik i szczęśliwie dziewczynom udało się dopasować zmiany.
(ja) Mam rozumieć, że u wszystkich zostaje jak było oprócz mnie? (już mi porządnie gul skoczył).
(sz) No tak wyszło, bardzo mi przykro.

Wstałam, bo czułam, że jak zostanę w biurze chwilę dłużej to jej przywalę.

(ja) Wracam do pracy. Porozmawiamy jeszcze o tym.
(sz) Ale nie ma o czym rozmawiać, ja już podjęłam decyzję.
(ja) Muszę się poradzić. Jak się poradzę, to porozmawiamy.

Gdy wychodziłam z biura, rzuciła mi się w oczy czerwona twarz szefowej.

Tanio skóry nie sprzedam. Następnego dnia, jak trochę ochłonęłam, zadzwoniłam do kadr. No im w sumie przykro, no w sumie niewiele mogą zrobić, bo one zgody podpisują, a w sumie to zależy od menadżera....
No to skontaktowałam się ze związkami. Oczywiście że mam rację, oczywiście że to niesprawiedliwe, że tylko ja poszkodowana, oczywiście że trzeba walczyć, ale oni teraz prowadzą ileś-naście spraw i naprawdę nie mają mi kogo przydzielić...

No to ostatnia deska ratunku. Zadzwoniłam do znajomego, który kilka lat wcześniej pozywał swojego pracodawcę (i szybko wygrał) po namiar do swojego prawnika. Koleś ma opinię ostrego i dobrego. Zadzwoniłam, umówiłam się na rozmowę, porozmawiałam. Prawnik powiedział, że jeśli będę zmuszona odejść z pracy to pozywamy i na 99% wygrywamy. A na razie to on napisze list. I napisał. Dużo prawniczego bełkotu, ale sens był taki, że on prosi o wyjaśnienie na piśmie całej zaistniałej sytuacji, co, jak i dlaczego. I trącił także dość wrażliwy temat, poprosił o jasne wyjaśnienie dlaczego z całej piątki dziewczyn TYLKO Polka została poszkodowana (reszta lasek to Szkotki).

Na odpowiedź nie musiałam długo czekać. Muszę dodać, że list nie został wysłany na adres mojego serwisu, tylko na główny adres mojej firmy. Przeszedł przez główny sekretariat i wyższe szefostwo. Tydzień później zostałam wezwana. Szefowa czerwona jak burak ma do mnie pretensje, że ma problemy, bo George (szef wszystkich szefów) się wkurzył.

(ja) Ale nie dałaś mi wyboru.
(sz) Mogłaś przyjść porozmawiać.
(ja) Mówiłaś, że nie mamy o czym.
(sz) Twoje elastyczne godziny zostają. Wygrałaś. Wracaj do pracy.
(ja) Przecież mogłaś się spodziewać, że się będę bronić

Wygrałam. Ale sensu w tym za grosz.

Skomentuj (12) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 315 (329)

#81406

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia wydarzyła się pod koniec października zeszłego roku mojej znajomej z pracy - Julie.

Historia sama w sobie baaardzo piekielna, ale żebyście mogli wyobrazić sobie, jak to dodatkowo odczuła moja znajoma, przybliżę trochę jej postać. Julie jest krótko po pięćdziesiątce i jest zwierzolubem. A konkretnie psiarzem. Nie należy do żadnej organizacji pomagającej zwierzętom, ale sama we własnym zakresie wyszukuje "psie bidy" w Rumunii, Bośni czy Mołdawii (zna przez FB osoby, które mieszkają w tych państwach i z nimi współpracuje). Julie opłaca szczepienia tych psów, paszporty i na własny koszt ściąga je do Szkocji. Później znajduje tym psom dobre domy. Uratowała w ten sposób około trzystu psów. Sama ma w domu ma siedem(!), wszystkie odratowane.

W miasteczku, w którym Julie mieszka, jest klub golfowy. A klub dodatkowo jest otoczony terenami zielonymi, gdzie okoliczni psiarze wyprowadzają swoich pupili.

Pod koniec października Julie wzięła swoją siódemkę i 5-letniego wnuka na spacer. Teren niedaleko klubu wygląda tak, że jest ulica, przy ulicy jest około półtora metra trawnika, potem chodnik, a za chodnikiem dość spore tereny zielone. Julie z wnukiem szła chodnikiem, sześć psów biegało po dużym trawniku, a jeden mały pimpek w typie shih-tzu maszerował jakieś 10-15 metrów przed Julie po tym wąskim zielonym pasie pomiędzy chodnikiem a ulicą.

W pewnym momencie minął ich dość szybko jadący czarny SUV. Gdy tylko ominął Julie, znacznie zwolnił. Julie później opowiadała, że myślała, iż on chciał zachować ostrożność na wypadek, gdyby pies nagle wyskoczył na ulicę. No raczej nie.

Kierowca nagle ZJECHAŁ Z ULICY NA TRAWNIK, PRZEJECHAŁ PO PSIE, po czym dodał gazu i spierniczył. Pies-zgon na miejscu. Julie była w takim szoku, że nie mogła się ruszyć ani wydobyć z siebie głosu. Wróciła do rzeczywistości, gdy usłyszała wrzask wnuka i też zaczęła krzyczeć. Zbiegli się ludzie, którzy byli gdzieś niedaleko, zabrali Julie, wnuczka, pomogli ogarnąć resztę psów…

Policja powiadomiona, ludzie zaalarmowani, ruszyły posty na FB i zaczęło się poszukiwanie SUV-a. Julie w tym szoku nie zwróciła uwagi na rejestrację samochodu. Kierowca jechał od strony klubu golfowego, więc policja od razu pojechała sprawdzić monitoring. Niestety, monitoring obejmował tylko tereny klubu, tych dalszych już nie. Sprawdzono zarejestrowanych członków klubu, którzy mają czarne terenówki i byli w tym czasie w klubie - nic. Sprawdzono monitoring na parkingu klubu, czy był tam taki samochód (nie trzeba być członkiem żeby skorzystać z restauracji) - też nic. Ci, którzy spacerowali w tym czasie ze swoimi psami byli za daleko, żeby zauważyć numery samochodu, zresztą wszystko wydarzyło się zbyt szybko. Posty na FB miały setki udostępnień, policja i ludzie chodzili po domach szukając świadków - nic. Do tej pory nie udało się bydlaka namierzyć.

A Julie? Po zajściu była na chorobowym. Choruje na toczeń, więc poziom stresu "trochę" ją dobił, psychicznie i fizycznie. Wróciła do pracy po sześciu tygodniach, jakoś to wszystko przebolała. I znowu ma siedem psów. W połowie stycznia przyjechał z Rumunii zabiedzony i skołtuniony piesio, którego teraz doprowadza do porządku. Tylko, z tego, co mówi Julie, jej wnuczek często budzi się z płaczem albo woła przez sen do psa: "Tania, uważaj!”.

Mam nadzieję, że z czasem zapomni.

mała mieścina Szkocja

Skomentuj (39) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 137 (181)
zarchiwizowany

#78831

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Trochę piekielne, troche...chyba smutne. Myślałam, że takie rzeczy to tylko na YouTube albo FB, ale jednak niekoniecznie.
Od roku, tematem numer 1 na Wyspach jest BREXIT. Nie mam brytyjskiego obywatelstwa więc nie głosowałam ale lubię sobie o Brexicie pogadać z ludźmi z otoczenia. Staram się nie oceniać ani tych, którzy głosowali na tak, ani tych, którzy głosowali na nie. Uważam, że każdy ma swoje powody, opinie, poglądy itd...przez które podjął taką a nie inną decyzję. A ja lubię tych powodów słuchać.
Dwa dni temu w pracy, byłam na zmianie z około 50-letnią Szkotką. Gadamy sobie, plotkujemy aż zeszło na Brexit.
[Szkotka] - Ja głosowałam za Brexitem
[Ja] - Poważnie? A dlaczego?
[SZ] - Bo będzie lepiej
[J] - Myślisz o służbie zdrowia? Edukacji?
[SZ} - Nie!! Chcę z powrotem mocny odkurzacz
[J] - Że co chcesz???
[SZ] - Bo kiedyś były mocne odkurzacze! Takie nawet na 2600 watt! A potem Unia kazała zmniejszyć i teraz w sklepach można kupić tylko g*wno na 1200 watt!!One nie działają dobrze!
[J] - Głosowałaś za Brexitem z powodu odkurzacza?
[SZ] - KukuNaMuniu, ja mam w domu cztery koty. Wiesz jak trudno odkurzyć sierść z dywanów takim kiepskim odkurzaczem? Chcę mieć w domu czysto, potrzebuję mocnego odkurzacza!

Moja znajoma zdecydowała, żeby w jej kraju zaszły ogromne zmiany na wielu (jak nie wszystkich) płaszczyznach, jak edukacja, służba zdrowia, cała gospodarka, praca, przemysł itd....przez odkurzacz...

Szkocja

Skomentuj (66) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 50 (162)

#77497

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Będzie długo i dla niektórych nudno. Ale jeśli chcę jak najlepiej oddać bezsens, który od lat toczy moją rodzinę, to krócej chyba się nie da. Zaznaczam od razu: nie atakuję religii katolickiej, piszę tylko o swoich odczuciach. No to jedziemy.

Nigdy nie byłam specjalnie religijna. Wierząca tak, religijna nie bardzo. Po prostu nie wyniosłam tego z domu.
Byliśmy typową rodziną katolicką, ale chyba bardziej z przyzwyczajenia, tradycji i pod publiczkę. Do kościoła się nie chodziło, żadnego postu czy adwentu się nie obchodziło itd... tyle co się zjadło jajko w kwietniu czy opłatek w grudniu. Ojca to w sumie częściej widywałam klęczącego nad toaletą po flaszce niż przy modlitwie.
Raz na jakiś czas rodzice w imię tego "co ludzie powiedzą" wyganiali mnie do kościoła (sami oczywiście nie ruszyli tyłków), próbowali odpytywać z katechizmu czy zmusić do odklepywania różańca. Potem im przechodziło i znowu na jakiś czas był spokój. Ale nawet gdy był spokój, rodzice nie tolerowali odchyleń od normy; próbowałam tłumaczyć, że wierzę w Boga, ale kościół z tą całą otoczką, różnego rodzaju skandalami i parciem na kasę to nie moja bajka, po prostu w ogóle tego nie czułam. W liceum nawet chciałam wypisać się z religii, ale niestety... przy każdej próbie protestu zbierałam w imię Boga ostre cięgi i słuchałam nieśmiertelnego argumentu "dopóki mieszkasz pod naszym dachem...".

Dorosłam, wyprowadziłam się, wyjechałam na Wyspy. Nie chodziłam do kościoła, modliłam się w domu i mi to wystarczało. W międzyczasie wyszłam za mąż, ślub cywilny z obiadem w restauracji zamiast wesela. Rodziców szlag trafił - materiał na osobną historię.
Po latach, gdy urodziłam dzieci, "coś" zaczęło się zmieniać. "Czegoś" zaczęło mi brakować. Matka (ojciec już nie żył) atakowała o chrzest jak mogła. Teksty typu "jak będziesz w Polsce, to zabiorę dzieci i ochrzczę jak nie będziesz wiedziała" były na porządku dziennym.
A ja... szukałam. Chodziłam do różnych kościołów, ale zawsze po kilku miesiącach odchodziłam. Aż rok temu trafiłam tam gdzie jestem, gdzie po raz pierwszy poczułam, że to jest to, mój dom. I tam po kilku miesiącach zdecydowałam się dołączyć i ochrzcić dzieci.

Rozmowa z mamą:
J: Zdecydowałam się ochrzcić dzieci.
M: Cudownie.
J: W protestanckim kościele.
Cisza... cisza... Nagle:
M: Jak możesz! Ty zdrajco! Nie tak cię z ojcem wychowaliśmy!!!
J: Mamo, w ogóle mnie nie wychowywaliście. Nie chodziliśmy z rodziną do kościoła, nie uczyliście pacierza, nie rozmawialiście o Bogu... tylko szantaże i groźby, gdy miałam wątpliwości...
M: ZDRADZASZ NASZĄ PIĘKNĄ WIARĘ! (wtf?)

I tak wyglądają moje rozmowy z mamą od października. Podczas tych rozmów "wykańczam ją, doprowadzam do zawału, palpitacji i raka(!)". Czasem dodaje rzeczy typu:
M: To zdrada, pójdę do sądu i odbiorę ci prawa rodzicielskie i odbiorę ci dziewczynki... i wychowam tak JAK NALEŻY!!
Taaaak, bo tylko to co polskie i katolickie jest właściwe...

Chrzest odbył się w styczniu. Matka strzeliła focha i nie przyjechała. Teraz lamentuje, że jak mogłam ją pominąć w tak ważnym dniu (??). Obdzwania bliższe i dalsze ciotki, kuzynostwo i znajomych gadając jaka to ja jestem wyrodna, zła i wyrachowana córka i zdrajczyni (kuzynostwo jest OK i mi donosi).

Czemu o tym teraz piszę? W czwartek lecimy do Polski na urlop. Wczoraj zadzwonił do mnie proboszcz z Polski z "mojej" parafii. Nie mógł się od matki doprosić mojego numeru, więc wziął od znajomej i zadzwonił, żeby potwierdzić, czy ten chrzest zamówiony na 26 marca jest nadal aktualny... Jezuuu... Księdza przeprosiłam, chrzest odwołałam.

Tak sobie siedzę i myślę. Do jasnej ciasnej, dlaczego? Gdyby moi rodzice byli głęboko wierzący, to bym może trochę rozumiała. Wkurzałabym się, ale rozumiała. Ale tak? Nawet walcząc ze mną o ten chrzest, przez ostatnie 6 lat mama była w kościele 2 (DWA) razy. 6 lat temu na pogrzebie taty i w zeszłym roku na ślubie kuzynki. W ogóle nie żyje i nigdy nie żyła według zasad religii katolickiej. Więc czemu? Aż taka hipokryzja?
Tak się zastanawiam, co się stanie, gdy się mama dowie, że tego dnia, kiedy chrzciłam dziewczynki to oficjalnie przystąpiłam do mojego kościoła i teraz ma także córkę protestantkę. Ale się będzie działo...

Skomentuj (53) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 288 (344)

#77466

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Mieszkam w Jukej i tak jak wszędzie tutaj również wydzwaniają telemarketerzy. Tak że będzie o super ofercie. Temat rzeka.

Ja rozumiem, że osoby wydzwaniające mają rachunki do płacenia, osoby na utrzymaniu, że to praca, że trzeba szanować itd... Rozumiem nawet, że to nie telemarketer odpowiada za to, jak wyglądają oferty, tylko gdzieś wyżej szefostwo wymyśla te "cuda na kiju", ale...

Dzwoni komórka, z reguły nie odbieram "dziwnie" wyglądających numerów, ale ten był stacjonarny, z kierunkowym mojego miasta. Odbieram. Pani po "Dzień dobry" przystępuje do ataku.

P: Czy wie pani, ile kosztuje pogrzeb?
Ja: Słucham?? (aż zwątpiłam w swój angielski i upewniałam się dwa razy :-))
P: Czy wie pani, ile kosztuje pogrzeb? Kiedyś było 2 tys. funtów, teraz 4 tys., a w przyszłości będzie nawet 10 tys.!!
J: Ale to nie moja wina...
P: Oczywiście, że nie, ale...
I zaczął się monolog o tym, że pogrzeby drogie, że ludzie nie mają pieniędzy, żeby chować bliskich, że rząd się martwi (???), że wkrótce każdy będzie miał obowiązek wykupienia pakietu pogrzebowego. I najlepsze, że Council (taki odpowiednik naszego Urzędu Miasta) dał jej firmie dane (?) ludzi z naszego miasta, którzy takiego pakietu jeszcze nie mają i ona dzwoni wspaniałomyślnie, by mi taki pakiet sprzedać.

Próbowałam kilka razy jej przerwać i powiedzieć, że nie jestem zainteresowana, ale się nie dało. Wyciągnęłam drugi argument, razem z mężem mamy wykupioną polisę na życie i w razie śmierci jednego z nas, drugie dostanie tyle pieniążków, że spokojnie wystarczy na pogrzeb. No i oszczędności też mamy na "czarną godzinę".

Pani do mnie, że takich pieniędzy z polisy nie można wydać na pogrzeb. Na pytanie dlaczego, dostałam odpowiedź BO NIE MOŻNA. Aha.
Wisienka na torcie. Pani prosi o moje dokładne dane, bo musi u siebie w system wpisać.
J: Podobno ma pani moje dane z Urzędu Miasta
P: Mam adres, nazwisko (tu podaje pół mojego prawdziwego nazwiska), lecz tylko pierwszą literę imienia.

I się wyjaśniło. Dużo kupuję przez internet. Zakładając różnego rodzaju konta bądź wpisując adres do wysyłki, nigdy nie podaję pełnego nazwiska, tylko część i inicjał imienia (np. Anna Kowalska - A Kowal). Pani się nie znała na polskich nazwiskach, więc się nie zorientowała, że nie ma całego.
Zapytałam już dość ostrym tonem, jakim prawem używają moich danych, skoro są kradzione, i skąd te dane ukradli. Z drugiej strony słuchawki cisza. Zażądałam usunięcia danych z ich bazy. Pani powiedziała tylko "OK, bye bye".
No i tyle. Wykradać dane, żeby wciskać pogrzeby? Naprawdę??

Skomentuj (19) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 214 (246)

1