Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

Leme

Zamieszcza historie od: 24 kwietnia 2012 - 16:22
Ostatnio: 2 lutego 2024 - 17:35
O sobie:

Jestem uzależniona od czekolady, butów na obcasie i dobrych książek, jeśli chcesz pogadać to zapraszam :)

  • Historii na głównej: 25 z 30
  • Punktów za historie: 8946
  • Komentarzy: 445
  • Punktów za komentarze: 1534
 

#89440

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Tak jak zima co roku zaskakuje drogowców, tak upały w lipcu co roku zaskakują PKP...

Zachciało mi się podróży pociągiem. Bilety kupione z wyprzedzeniem, na dworzec dotarłam wcześniej, wszystko było świetnie, dopóki nie pojawili się Jeźdźcy Apokalipsy - Tłok, Wrzeszczące Dziecko, Niedobór Dezodorantu i ten najważniejszy, czyli Opóźnienie. Według tablicy 60 minut, według aplikacji 100 minut i rośnie.

No i to sama w sobie jest piekielność, ale ja nie o tym dzisiaj. Godzinę po planowym odjeździe mojego pociągu jechał drugi, w tym samym kierunku i bez opóźnienia. Dość naturalne było, że całkiem sporo ludzi wpadło na pomysł zmiany pociągu na późniejszy, ale jadący planowo. Ja też wpadłam, ale żeby nie pchać się do kas z bagażami i psem (kasy to zwykle terytorium Tłoku), sięgnęłam po telefon z zamiarem kupienia biletu przez internet. W końcu mamy XXI wiek, nie?

No więc... nie. Przez pół godziny próbowałam przebić się przez debil... znaczy, ekhem, mobilną stronę InterCity. Pod koniec już głównie z ciekawości, bo wiedziałam, że jednak przyjdzie mi czekać na mój pociąg. Przez cały ten czas strona albo się wywalała, albo wyrzucała różnego rodzaju komunikaty o błędach. Już pomijam, ile razy zdążyłabym w tym czasie odstać w kolejce do kasy, ale czy naprawdę w 2022 roku jedną opcją kupienia biletu jest kasa albo noszenie ze sobą wszędzie laptopa?

Uprzedzając pytania: tak, mogłam biec do kasy albo kupić u konduktora, ale nie o tym jest historia. Jak już mamy taki wynalazek jak kupowanie biletów online, to dobrze by było mieć opcję z niego skorzystać.

Pkp

Skomentuj (12) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 153 (165)

#89300

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Zachciało mi się przeprowadzać, w związku z czym zaistniała potrzeba zakupu sterty mniej lub bardziej istotnych elementów wyposażenia. Ikea miała akurat jakieś promocje, więc naklikałam, wypełniłam koszyk i ustawiłam dostawę na adres nowego mieszkania (bo po co wozić ze starego jeszcze więcej rzeczy). 

Plan był dość prosty:
Poniedziałek: odbieram klucze do nowego lokum
Wtorek: przewożę wszystkie graty
Środa: zdaję poprzednie mieszkanie

Doszłam więc do dość oczywistego wniosku, że dostawę najlepiej ustawić na czwartek, kiedy temat mieszkań będzie już zamknięty a ja będę miała czas na siedzenie w domu i oczekiwanie na przesyłkę (bo przedział czasowy dla kuriera to bodajże 8 - 18). No ok, wszystko opłacone, potwierdzenie dotarło, można się skupić na innych rzeczach.

W weekend spakowałam większość pudeł, w poniedziałek planowałam odespać, ale nie było mi dane, bo z rana obudził mnie sms z radosną nowiną: dziś kurier dostarczy moją przesyłkę! Wspaniale, tylko jaką przesyłkę? Wyprowadzam się, więc nic nie zamawiałam, tylko ta Ikea. No więc sprawdzam i tak, jadą do mnie zakupy do mieszkania, którego nie zdążyłam jeszcze nawet odebrać. Ktoś w sklepie doszedł do wniosku, że przesyłkę zamówioną na czwartek należy nadać tydzień wcześniej, bo na pewno marzę, żeby ją odebrać w poniedziałek.

Finalnie wygrzebałam numer do kuriera i poprosiłam o późniejszą dostawę - całe szczęście nie robił problemów, paczka przyjechała w czwartek. Ale zamówiłam też meble (tym razem dostawa z wniesieniem) i zastanawiam się, czy nie potrzebuję przypadkiem tygodnia urlopu, żeby je odebrać.

ikea dostawa

Skomentuj (11) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 152 (162)

#89234

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Ciąg dalszy przygód z prywatnym ubezpieczeniem medycznym. Po przejściach związanych z umawianiem badań (dość podstawowych zresztą, dostępnych w większości placówek), tydzień temu wreszcie udało się uzyskać terminy w godzinach względnie mi pasujących i w przychodniach stosunkowo blisko mnie. Hallelujah! No ale nie mogło być tak prosto...

Pierwsze badanie miałam mieć dzisiaj. Według smsa od ubezpieczyciela - wystarczy się zgłosić w godzinach otwarcia placówki (powiedzmy 7 - 14). Według internetowego systemu pacjenta nie można się zgłosić o dowolnej godzinie, wyznaczono mi termin na dzisiaj, 6:57. A że te informacje się jednak z deczka wykluczają to zadzwoniłam wczoraj bezpośrednio do placówki dopytać, jak to ostatecznie ma wyglądać. No i się dowiedziałam: obowiązuje termin z systemu internetowego, bo akurat z tym ubezpieczycielem tak jest, nie mogę przyjść dowolnie.

No dobrze, jak mus to mus - zerwałam się dzisiaj bladym świtem, ogarnęłam, pomaszerowałam do placówki, po czym odbiłam się od zamkniętych drzwi, bo przyszłam w okolicach 6:45, a placówka czynna jest od 7. Przypominam: termin miałam na 6:57. Wspaniale. No ale dobrze, mogę chwilę poczekać, nie pali się. Koło 7 drzwi zostały otwarte, można było wejść, zaczekać aż system pozwoli na pobranie numerka i wreszcie dostać się do gabinetu. Czyżby happy end?

Jak łatwo się domyślić: nope. Pielęgniarka mimo szczerych chęci nie była w stanie wykonać mi badania, bo nie ma do tego uprawnień, robi je położna. A położna owszem, będzie, ale o 9...

Tak więc badanie numer 1 nie zrobione, może uda się w przyszłym tygodniu (bo jednak można po prostu przyjść w godzinach, w których robią pobrania, bez umawiania się wcześniej). Jutro idę na badanie numer 2 i już się boję.

Skomentuj Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 116 (130)

#89128

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Słowem wstępu: posiadam prywatne ubezpieczenie medyczne, od lat w tej samej firmie i z samych lekarzy jestem zadowolona. Natomiast kwestia infolinii i umawiania czegokolwiek to jakiś żart. Nie zliczę, ile razy byłam umawiana na złe badania/do złego lekarza/o innej godzinie niż chciałam. Przez jakiś czas umawiałam się bezpośrednio z ich przychodnią, bo tam przynajmniej wiedzą, co robią, ale przeprowadzka zmusiła mnie do ponownego kontaktu z infolinią. No i mamy powtórkę z rozrywki...

Chciałam umówić badania kontrolne, w tym USG i kilka badań z krwi. Pierwszy raz dzwoniłam na infolinię w okolicach południa, przedyktowałam badania, które mnie interesują i zaznaczyłam, że dwa z badań chcę zrobić po godzinie 16 (po pracy), najlepiej za jednym zamachem. Super, postarają się tak umówić, pani już zaznacza w systemie, szukamy terminów po 16 w wybranej przeze mnie dzielnicy. Od razu mogła mi zaproponować termin w placówce przy ulicy X, ale że mam tam daleko to odmówiłam. Plan był taki, że konsultantka podzwoni po innych placówkach, umówi mnie i wyśle mi potwierdzenie. Wspaniale.

Jak łatwo się domyślić potwierdzenia na oczy nie zobaczyłam, więc o godzinie 20 zadzwoniłam ponownie, trafiając tym razem na inną konsultantkę. No i tak, pani widzi zlecenie w systemie, po prostu nikt tego jeszcze nie umówił. Aha...
Tym razem udało się ustawić chociaż badania z krwi, no ale USG i drugiego badania pani już niestety nie umówi, bo o tej godzinie placówki są zamknięte, a ona musi podzwonić za terminami. Wiem kurde, dlatego dzwoniłam w połowie dnia, no ale ok, to zaczekam do rana, niech wtedy dzwonią i umawiają. Pani proponowała jeszcze placówkę X, ponownie odmówiłam, no nie ma problemu, to w takim razie mam czekać na potwierdzenie.

Nastał poranek, słoneczko świeci, piesek wesoło hasa po parku, sielanka... Gdyby nie powiadomienie od ubezpieczyciela radośnie komunikującego mi, że właśnie zostałam umówiona na badania! Pierwsze w placówce na drugim końcu miasta o 17, drugie w placówce X o 12. I do tego jeszcze lekarz 12:20 (nie mam pojęcia po co, nie zgłaszałam potrzeby, a wyników od razu ze mną nie omówią skoro można je odebrać dopiero następnego dnia). Brawo, ubezpieczycielu.

Zadzwoniłam trzeci raz, mają naprawić ten bajzel. Ciekawe jak im pójdzie.

Przynajmniej poranna kawa nie była mi potrzebna...

Edit: jest godzina 19. Zadzwoniłam właśnie spytać, czy już coś ustalili i nie, wciąż szukają terminu. Od 10 godzin. Zapowiada się skarga.

Skomentuj (11) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 66 (72)

#89075

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Pojawił się ostatnio temat piesków, więc korzystając z okazji chciałabym zamieścić tu krótką instrukcję "kiedy można głaskać psa".

Otóż żeby pogłaskanie obcego psa można było uznać za dobry pomysł, muszą zostać spełnione dwa warunki (nie, nie starczy jeden i tak, muszą być oba):
1. Zgodę musi wyrazić pies
2. Zgodę musi wyrazić właściciel

Proste, nie? No jednak nie.

Mam małego psa, takiego co się mieści do torebki spokojnie i jeszcze zostaje miejsce. A że piesek uroczy, to budzi zainteresowanie. I wszystko byłoby ok, gdyby ludzie trzymali się powyższej instrukcji, tymczasem regularnie spotykają mnie sytuacje tak jak:

Rodzice z tekstami "no idź pogłaskać, zobacz jaki słodki" - szczęście, że dzieci mają często więcej rozumu i pytają o pozwolenie. (Do tej pory ani jedno dziecko nie przyleciało z łapami bez pytania, to tylko dorośli odwalają takie rzeczy.)

Osoby cmokające, wołające psa do siebie itd. Ja mam tylko jedno pytanie - po co? Dlaczego, obcy dla mnie człowieku, postanawiasz sobie przywołać do siebie mojego psa? Jak ktoś zapyta, czy może pogłaskać, a pies wyrazi chęć, to dla mnie nie ma problemu, ale jak gdzieś się spieszę, jestem w trakcie szkolenia psa albo po prostu myślę o czymś innym to na serio nie mam ochoty co chwilę się zatrzymywać, bo ktoś zawraca mojemu zwierzakowi głowę.

Coś, co wkurza mnie najbardziej - ludzie pchający łapy do psa, kiedy mam go na rękach. W takiej sytuacji zwierzak nie ma żadnego pola do manewru, nie może uciec, nikt się go nie pyta o zdanie, a ludzie się jeszcze dziwią, że ich za to ochrzaniam.

Hit - jedna pani próbowała wziąć mojego psa na ręce (sic!). Na szczęście nie zdążyła, na pytanie co wyprawia pokazała mi środkowy palec. Inna postanowiła kucnąć na mojej drodze, rozłożyć szeroko ręce i zacząć przywoływać psa. Na szczęście chodnik był szeroki, pies po prostu babę olał i poszedł bokiem.

Ludzie, serio?

Chyba pora na jakąś petycję o obowiązkowych badaniach psychiatrycznych dla wszystkich właścicieli psów...

pies

Skomentuj (4) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 138 (156)

#89047

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Zawsze dziwiłam się opiniom, że małe psy są upierdliwe, zaczepiają, drą się i ogólnie tworzą same problemy. A potem kupiłam małego psa. I wiecie co? Już się nie dziwię.

Mój pies chodzi ładnie na smyczy, nie zaczepia innych zwierząt ani ludzi, nie szczeka (zdarzyło się jej kilka razy w życiu odkąd ją mam i zawsze w zabawie, bez agresji). Ogólnie nie sprawia kłopotów, ma ustawione w życiu reguły, zna podstawowe komendy, jest nieźle zsocjalizowana. Jeszcze trochę pracy przed nami, wiadomo, ale kłopotu ludziom nie sprawia.

Natomiast mijam regularnie na spacerach inne pieski i z przykrością muszę stwierdzić, że dobrze wychowany mały pies jest rzadkością.

Te psy są najczęściej prowadzone na smyczy automatycznej (tej co się sama zwija - najgorszy wybór, jeśli chcecie, żeby wasz pies nie ciągnął), jak widzą coś ciekawego to wręcz wieszają się na smyczy, ciągną, szarpią, a następnie są siłą ściągane bliżej nogi właściciela i cykl się powtarza. Nie, pies nie nauczy się z czasem, bo i czego ma się nauczyć? Nie dostaje żadnej instrukcji, jak ma iść, a potem dostaje karę, jak idzie źle.

Zdarzają się też pieski szczekające i warczące na inne psy (zwykle w komplecie z właścicielem tłumaczącym, że piesek się chce bawić) - ekspertem nie jestem, ale umiem poznać, kiedy pies chce się bawić, a kiedy użreć drugiego psa.

Oczywiście po małych pieskach się nie sprząta, bo i po co? Potem ja wchodzę na trawnik, żeby pozbierać kupę mojego psa i pakuję się jednocześnie w kupę jakiegoś obcego. Chociaż muszę przyznać, że właściciele dużych zwierzaków mają na ten temat równie wywalone co reszta.

Plagą są też psy chodzące bez smyczy. Jeśli psiak trzyma się właściciela i daje się odwołać (w każdej sytuacji, czyli także w trakcie zabawy/wąchania itd.) - nie ma problemu. Ale większość idzie gdzie chce, leci do obcych psów, nie reaguje na wołanie. To wkurza mnie najbardziej, bo na początku mój szczeniak był wybitnie strachliwy i takie sytuacje tylko go umacniały w przekonaniu, że inne psy są przerażające. Nawet jak taki pies chce się bawić - co mnie to obchodzi, mój nie chce. A właściciel sobie patrzy radośnie, jak próbuję zagrodzić jego psu drogę z małym szczeniakiem uciekającym jednocześnie gdzie pieprz rośnie (na ile smycz pozwalała).

A najgorsze w tym wszystkim jest to, że to wszystko nie jest wina zwierząt. Małe psy nie są wcale z natury bardziej upierdliwe niż duże, po prostu właściciele olewają wychowanie takiego, bo to łagodny piesek, bo mały, bo do torebki, bo to dziecka pies - a że potem zwierzak sprawia kłopoty wszystkim dookoła? No cóż, nie ich problem.

Skomentuj (12) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 134 (144)

#88582

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Parę miesięcy temu wynajęłam mieszkanie - kawalerkę. Nieco ponad planowanym budżetem, ale ładna lokalizacja, mieszkanie fajne, no i dodatkowo zarządza nim firma, co oznacza, że w razie problemów, awarii itd. dzwoni się nie do właściciela, tylko do biura. Fajnie, bo właściciel jest osobą prywatną, wiadomo, że nie zawsze ma czas, a w biurze teoretycznie cały czas ktoś powinien być - a przynajmniej taką informację dostałam. 

Umowa podpisana, wszystko klepnięte, do tego momentu super - na komunikację z agentką nieruchomości nie mogę narzekać. Pierwszą awarię w mieszkaniu zgłaszałam dość szybko, ale wtedy nie było to bardzo pilne, więc nie przeszkadzało mi, że procesowanie mojego zgłoszenia zajęło tydzień, a umówienie fachowca kolejne kilka dni. Wreszcie pan przyszedł, naprawił, wszystko ok. Do tego momentu w porządku. 

Jakieś trzy tygodnie temu zauważyłam, że woda spod prysznica schodzi bardzo wolno - brodzik po kilkuminutowym prysznicu prawie się przepełniał, oczyszczenie odpływu z włosów nie pomogło, no więc ok - dzwonię zgłosić problem. Przez parę dni zero odzewu, przypomniałam się, dzięki czemu ktoś z biura wreszcie zajął się sprawą i zgłosił ją do administracji budynku. Pan z administracji zadzwonił dowiedzieć się, co się dzieje, wyjaśnił szczegółowo, że oni odpowiadają za rury od toalety i umywalki, a za prysznic nie, po czym... przysłał "fachowców", którzy na wejściu powiedzieli, że oni się prysznicem nie zajmą, przecież to nie ich odpowiedzialność, oni tylko od toalety i umywalki.

Tu już mnie trochę szlag trafił, ale negocjuję, bo przecież pan z administracji ich przysłał, wiedział na czym polega problem, może jednak coś im się uda naprawić? Pomarudzili, poprzeklinali na administrację, ale spróbowali odetkać jakoś swoją metodą, po dwóch minutach stwierdzili, że działa i oni już sobie idą. Woda faktycznie schodziła lepiej, dało się korzystać z prysznica, więc stwierdziłam, że ok, może to była pierdoła, naprawione więc temat z głowy. 

Mijają jakieś dwa czy trzy tygodnie i niespodzianka - woda znowu nie schodzi. Problem odkryłam we wtorek wieczorem, w środę rano zadzwoniłam ze zgłoszeniem. Ok, mam potwierdzenie, że zgłoszenie poszło. W czwartek dzwonię znowu, bo temat pilny, nie uśmiecha mi się myć w miednicy przez tydzień jak oni sobie będą procesować zgłoszenie. Pan odebrał, poinformował mnie, że on mojego zgłoszenia nie widzi, ale sprawdzi. No ok, zaciskam zęby i zostawiam temat. W piątek dzwonię znowu, bo już miałam wizję, że zaraz wszyscy wyjdą wcześnie do domu, a ja na weekend zostanę z niedziałającą łazienką. Nie da się dodzwonić, numer nie odpowiada, prawdopodobnie ktoś odrzuca połączenie. Świetnie... W międzyczasie zatyka się też toaleta, więc w łazience to ja sobie mogę co najwyżej umyć ręce albo zatańczyć kankana.

Dzwonię ponownie, wreszcie ktoś odbiera. Pan pamięta o moim zgłoszeniu, ale musi zadzwonić do właściciela skoro to nie administracja za to odpowiada (czemu nie zrobił tego wcześniej?). Oddzwoni do mnie za kwadrans. Dwie godziny później dzwonię ponownie - tak, pan pamięta, właściciel miał zadzwonić do administracji, zaraz będzie oddzwaniał. Mijają kolejne dwie godziny, mnie już szlag trafia, bo zbliża się weekend, a temat leży, dzwonię jeszcze raz. Tym razem udało się wreszcie załatwić hydraulika - nawet dwóch, pierwszy po opisie sytuacji stwierdził, że się nie wyrobi dzisiaj i żeby ściągnąć kogoś innego. Drugi na szczęście miał czas, dopytał o szczegóły, przyjechał i sytuację ogarnął, jeszcze bardzo miło sobie porozmawialiśmy. Łazienka działa, hallelujah. 

Ale... jeszcze wisienka na torcie. W rozmowie z hydraulikiem okazało się, że problemem był zatkany pion - czyli coś czym powinna się od początku zająć administracja. Panowie "hydraulicy" wtedy nawet do rury nie zajrzeli (a ja nie wiedziałam, że da się to tak sprawdzić, więc nie protestowałam), podumali dwie minuty, podpis zebrali (podpisałam, bo teoretycznie było lepiej) i poszli. Mój miły hydraulik porobił zdjęcia z zamiarem wysłania ich do administracji (i oby to zrobił). A mi zostało posprzątanie łazienki i modlenie się, żeby następne wynajmowane przeze mnie mieszkanie ogarniał jednak sam właściciel. 

Skomentuj (3) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 123 (135)

#87539

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia reksai o przeżyciach z alergiami przypomniała mi moją. Tak się składa, że mam dość podobny zestaw alergii - orzechy, mak, sezam, do tego parę innych. W większości przypadków na szczęście nie mam bardzo mocnych reakcji alergicznych (tzn. nie zaczynam się dusić, nie mam wstrząsu), ale tak czy inaczej cała rodzina jest wyczulona. To tak słowem wstępu.

Lata temu, za czasów podstawówki, miałam zwyczaj jeżdżenia co wakacje na wyjazd z dziadkami. Mieszkaliśmy u znajomego dziadków, ale nie prowadził on kuchni, więc obiady zwykle jadaliśmy w knajpach. A ponieważ do słodyczy mam niestety słabość, to po znalezieniu w menu naleśników z "czekodżemem" oznajmiłam od razu, że chcę właśnie to. No i ok, ale najpierw babcia poszła wypytać, co dokładnie w tym daniu jest, zaznaczając wyraźnie, że mam alergię, więc potrzebujemy informacji, czy w czekodżemie nie ma orzechów/maku/sezamu. Pani z obsługi była bardzo miła i chętnie wyjaśniła, że absolutnie, w potrawie nie ma orzechów, nic takiego. No to super, zamawiamy.

Żarcie przybywa, ja przeszczęśliwa zabieram się za naleśniki... No i już wiem, że gdzieś w kremie są orzechy. Reakcje mam natychmiastową, tzn. na początku nie bardzo silną, ale od razu wiem, że zjadłam coś uczulającego. Babcia z mordem w oczach idzie do obsługi zapytać, co w tym cholerstwie jest (rodzaj orzechów ma znaczenie, nie na wszystkie reaguję tak samo). A pani z rozbrajającą szczerością zapewnia, że przecież w tym nie ma orzechów, tylko Nutella...

Bardzo podziwiam opanowanie mojej babci, której udało się przetransportować mnie do domu bez urządzenia awantury. Przeżyłam, ale stres był. A wystarczyło sprawdzić, czy faktycznie w ich daniu nie ma alergenów... Zwłaszcza, że akurat w Nutelli orzechy są jednym z podstawowych składników, łatwo skojarzyć. Także serdecznie pozdrawiam panią z obsługi, mam nadzieję, że przy innych gościach bardziej się pilnowała, bo gdyby trafiła na osobę z mocniejszą alergią, to historia mogłaby mieć dużo gorsze zakończenie.

Skomentuj (4) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 112 (118)

#86855

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Natrafiłam ostatnio na kilka postów na fb dotyczących tej samej tematyki. Poczytałam, powzdychałam nad głupotą ludzką, a potem zaczęłam czytać komentarze... No i okazało się, że to, co jest dla mnie oczywiste, dla wielu osób podlega dyskusji. Otóż mnożą się artykuły odnośnie kota, który został nielegalnie zakupiony, jest w rękach prywatnych, według wyroku sądowego powinien zostać przekazany do zoo, ale jego właściciel robi z tego szopkę i opowiada, jaki to jest biedny, bo państwo chce zabrać mu zwierzątko domowe.

No i jeszcze mały szczegół: kotek jest dorosłą pumą.

Żyjemy w dobie internetu, z dostępem do książek, opinii ekspertów, z możliwością korzystania z własnej wiedzy na temat dużych kotów. Mimo tego wciąż podnoszą się głosy, że puma powinna zostać z właścicielem. Dziki kot, który co prawda wychowywał się z człowiekiem, ale wciąż jest pumą, wciąż ma instynkt, pazury i masę przewyższającą niejednego dorosłego człowieka.

Może nie wszyscy rozumieją różnicę między udomowieniem, a oswojeniem, więc wyjaśnię: udomowione zwierzęta żyją z człowiekiem od wieków czy wręcz tysiącleci, a więc są przyzwyczajone do traktowania go jako członka stada, ew. jako pewien dodatek, łatwo je przyzwyczajać do ludzi, można je szkolić i trzymać w domu. Zwierzęciem udomowionym jest na przykład pies - jeśli takiego odpowiednio wychować, to raczej nie będzie niebezpieczny dla człowieka. Są wyjątki, jasne, ale zwykle wypadki są winą człowieka (który np. wziął trudnego do ułożenia psa i olał szkolenie go). A co z pumą? Otóż puma, jak inne dzikie zwierzęta, może być oswojona – była wychowywana z człowiekiem, a więc jest do niego przyzwyczajona. To nie oznacza, że straciła naturalne instynkty albo że nagle potrzebuje tego człowieka do szczęścia. Co więcej, trzymanie takich zwierząt w domu jest po prostu ogromnym ryzykiem – ataki zwierząt udomowionych zdarzają się, ale są rzadkością, natomiast kupowanie dzikich kotów „na kanapę” stało się ostatnimi czasy plagą, która zaowocowała ogromną liczbą wypadków.

W Polsce nie jest to jeszcze aż takie popularne, zwłaszcza że prawnie nie można tego robić, ale w innych krajach wiele osób kupuje sobie urocze lwy czy tygryski do własnego ogrodu, z których spora część w pewnym momencie przypomina sobie o swojej naturze i zaczyna być zagrożeniem, czasem wręcz zabija ludzi, którym wydaje się, że to taka miła maskotka. Pierwszy lepszy przykład: w zeszłym roku w Czechach nielegalny hodowca lwów został zagryziony przez własne zwierzątko w jego zagrodzie. W jednym z postów na fb ktoś opisywał inny przypadek, kiedy lwica trzymana w domowej hodowli uciekła i zabiła niewinną dziewczynę. Co więcej – nikt nic nie zrobił i ten sam kot zaatakował ponownie dwa lata później...

Jest wiele argumentów w tej sprawie, ale jeśli chodzi o argument „bo oni tak żyją od lat i wszystko jest świetnie”, to jest on po prostu durny. Faceta mi nie szkoda, kupił nielegalnie zwierzę żeby na nim zarabiać, a teraz ucieka przed wyrokiem sądowym. Puma nie jest udomowiona, a więc raczej się nie przyzwyczaiła i prawdopodobnie lepiej by jej było na wolności, a skoro została pozbawiona takiej szansy, to w zoo czy rezerwacie, gdzie nie stanowiłaby też zagrożenia. Do człowieka przywiązują się psy czy konie, nie dzikie koty.

Są też kontrowersje dotyczące ogrodu zoologicznego, który miał przejąć pumę – nie chcę w to wchodzić, nie znam aż tak sytuacji. To samo tyczy się tego, czy kot ma dobre warunki – wiele źródeł wskazuje, że nie, bo prezentowany przez właściciela i jego fanów wybieg jest niezamieszkany od lat, odkąd kot został wpakowany do klatki i wywieziony, żeby nie znalazła go policja. Ale jeśli chodzi o sam fakt, że dziki kot mieszka u prywatnej osoby, która nie jest ekspertem i jeszcze upiera się, że puma nie jest dla nikogo zagrożeniem, jest dla mnie mega piekielny.

Skomentuj (51) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 138 (176)

#86792

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historii o sąsiadach było już mnóstwo, ale pożalę się jeszcze ja, może ktoś doradzi, co z tym można zrobić, bo wszystkim już puszczają nerwy.

Parę lat temu moi rodzice wybudowali sobie dom pod Krakowem. Z sąsiadami z jednej strony były problemy od początku (próbowali m.in. uniemożliwić budowę), ale w erze dbania o ekologię jestem w ciężkim szoku, że wciąż można odwalać takie rzeczy.

Otóż pan sąsiad jest bardzo biedny (zaledwie dwa samochody na podjeździe jego sporego domu) i nie stać go na opał, więc żeby ogrzać dom (zimą) i wodę (cały rok) pali czym popadnie. Oczywiście śmieciami (jakoś dziwnym trafem jego worki z recyclingiem są zawsze maleńkie, chociaż mają większą rodzinę od mojej, a śmieci zabiera się u nas od wszystkich równie często). Jak skończą się śmieci, to pan zwozi sobie rzeczy, które można spalić - na przykład stare palety czy meble ze sklejki, które potem rąbie na kawałki we własnym ogródku i wrzuca do pieca. Jeszcze zimą pół biedy, bo i tak nie otwiera się okien zbyt często, ale latem nie dało się wysiedzieć.

Oczywiście rozmowy guzik dają, a jak tata poszedł do sąsiada z wydrukiem ustawy to pan był bardzo zdziwiony, że w Małopolsce coś takiego obowiązuje, uważał że tylko Kraków ma takie przepisy. Za to córeczka pana zwyzywała moich rodziców od konfidentów (i nie tylko), bo w pewnym momencie po prostu zadzwonili na policję i zgłosili palenie śmieciami. Nie żeby to coś dało, policjanci tylko przyjechali, poklepali pana po plecach, powiedzieli kto go podkablował i pojechali. Moja mama próbowała ich też zgłaszać do jakiejś eko - interwencji oraz bezpośrednio do gminy, rezultatu zero. Nikt tego nie kontroluje.

Z ciekawostek mogę też dodać, że nad naszym ogrodem wiszą gałęzie wielkiego drzewa rosnącego u sąsiadów i z tym też nie da się nic zrobić, bo jest za wysoko, żeby dało się to uciąć. Z ich ogrodu co roku lecą to nas tony liści, których u nich nikt nie sprząta, bo po co, jak wiatr je zepchnie do nas. A parę dni temu na ich działce pojawiła się sadzonka dębu umiejscowiona jakieś 30 - 40 cm od płotu. Na razie drzewo jest malutkie, ale jak urośnie to będzie do połowy wystawać na naszą działkę.

No i co z takimi można zrobić bez naruszenia prawa? Problem smrodu trochę się zmniejszył, rodzice chyba ich nastraszyli, ale wczoraj do sąsiadów ktoś przywiózł ogromną ilość desek (było słychać jak tym rzucają) i wieczorem śmierdziało znowu, za to dzisiaj przyjechało coś, co zdaniem mojej mamy wygląda na podkłady kolejowe, sąsiad właśnie je z synem przenosi... Pokojowe metody nic nie dają, policja ma gdzieś, gmina nie reaguje, a wszyscy dookoła wdychają ten syf. Nikt się nie chce wdawać z nimi w wojnę, no ale ile można?

Skomentuj (41) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 139 (157)