Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

Leme

Zamieszcza historie od: 24 kwietnia 2012 - 16:22
Ostatnio: 2 lutego 2024 - 17:35
O sobie:

Jestem uzależniona od czekolady, butów na obcasie i dobrych książek, jeśli chcesz pogadać to zapraszam :)

  • Historii na głównej: 25 z 30
  • Punktów za historie: 8946
  • Komentarzy: 445
  • Punktów za komentarze: 1534
 

#79221

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Zatrudniłem się do biura magazynu w pewnej pruszkowskiej firmie.
Trafiłem do zespołu składającego się z 4 dziewczyn w różnym wieku.
Praca prosta i niewymagająca, wydruk i sortowanie listów przewozowych, oraz wprowadzanie danych z list pikingowych z magazynu.

Pracę wykonywałem jak się okazało z zawrotną szybkością, niespotykaną u koleżanek. Co jak rozumiecie stanowiło pierwszy problem.

Kolejnym moim grzechem był fakt że miałem swoje zdanie i nie przytakiwałem na każdą opinię, jak bardzo by głupia i mylna nie była. Opinie wygłaszane przez nieformalnego lidera grupy, niejaką Patrycje. Jedną z młodszych pracownic, która jednak w nieodgadniony dla mnie sposób podporządkowała sobie cały zespół.

Jako że byłem "naznaczony", nie udało mi się zaprzyjaźnić z żadną z koleżanek(współpraca z innymi "niezainfekowanymi" działami, jak najbardziej ok).
W mojej pracy zaczęły pojawiać się błędy. Małe głupie trywialne.
Myślę sobie ok, po prostu zwolnię i zacznę robić wszystko bardzo dokładnie.
Jednak ilość błędów zwiększała się.
Pewnego razu kiedy byłem na zmianie z tylko jedną koleżanką.
Po wyjściu do toalety zastałem kubek z kawą na moim stanowisku.
Pytam koleżanki Ani, czy to nie jej. Wstała i zabrała bez słowa.

Od tamtej pory wychodząc za potrzebą czy na przerwę, zostawiałem telefon z włączoną kamerą w kwiatku obok mojego stanowiska( tylko debil by nie zauważył). Na każdym z nagrań jak tylko wychodzę koleżanka biegiem siada do mojego stanowiska, loguje się i wprowadza dokumenty, lub przekłada listy z koperty do koperty).

Po zebraniu nagrań z ok dwóch tygodni, "przypadkowo" zostałem wezwany przez dyrektora placówki w celu zwolnienia.
Wyjaśniłem mu sytuacje i pokazałem nagrania.
Poprosiłem o przeniesienie do innego działu.
Okazał się on mądrym człowiekiem i przystał na moją prośbę.
(Dziewczyn nie mógł zwolnić bo były zbyt ważne a przeszkolenie nowej osoby to ok dwa miesiące)
Jednocześnie okazało się że rozwiązałem dziwną sprawę uciekających pracowników z tego działu.

Oczywiście koleżanki zostały wezwane do dyrektora, który wyjawił im że wie o ich występkach.
(umówiłem się z nim że nie będziemy tego rozgłaszać, w firmie o całej sprawie wiedziały tylko 4 osoby)
Kiedy wyszły od dyrektora usłyszałem tylko że jestem skur..synem.

Próbowały mnie podgryzać przez cały czas mojej pracy w tej firmie, co ułatwiał im fakt że nikt nie wiedział o ich "tajemnicy".

p.s. Oczywiście "królowa pszczół" zawsze wykonywała akcję rękami koleżanek, sama miała zawsze czyste ręce.

Oraz dziękuję "koleżance" Ani, za zostawianie na moim biurku długopisów, kubków czy niedojedzonych kanapek zaraz po "akcji".

Królowa pszczół

Skomentuj (36) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 203 (235)

#51843

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Jako nauczyciel akademicki często spotykam się z głupotą studentów. Sytuacja ta zdarzyła się dwa lata temu.

Prowadzony przeze mnie wykład został niezaliczony przez jedną studentkę pierwszego roku. Dopiero w kolejnym terminie udało jej się otrzymać ocenę dostateczną. Po zaliczeniu wywiązała się między nami ciekawa rozmowa:

Ja: Gratuluję zaliczenia.
Studentka: Pff, nie ma czego.
Ja: Przecież udało się Pani zaliczyć.
Studentka: Nie o to chodzi! Teraz mogę powiedzieć, że jesteś głupim człowiekiem! Nie rozumiesz potrzeb studentów. Każdy mógł przecież w dniu egzaminu mieć kaca, prawda?! Przez ciebie musiałam podchodzić do tego jeszcze raz! Czego się jednak spodziewać po człowieku, który tak wygląda. Do niezobaczenia!
Ja: Do zobaczenia na przyszłorocznych zajęciach z literatury romantyzmu.

Nastała chwila ciszy.

Studentka (cicho): Przepraszam.

I wybiegła.

Ludzie, MYŚLCIE!

Skomentuj (51) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1250 (1332)

#14651

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Całość opowiadana po fakcie przez koleżankę i jej narzeczonego.

Znajoma trafiła pod kroplówkę po wypadku - dosyć poważne uszkodzenia miała, m.in. problemy z miednicą i udami [nie mogła nawet usiąść, czyli wysiusiać się czy dosięgnąć do magicznego przycisku wzywania pielęgniarki], a przez ogólne zmęczenie mówiła na tyle cicho, że można pomylić z westchnieniami.

Kasia [powiedzmy] spędziła tam trochę czasu, odwiedzana regularnie przez chłopaka - z tego co wiem rodzice pracowali za granicą i niestety "nie stać ich było na powrót" (jakiś projekt architektoniczny, byliby obarczeni zbyt dużymi kosztami jakby zrobili sobie jednodniową choćby przerwę). Zawsze była nieszczęśliwa i zapłakana, ale nie tylko z powodu bólu. No i wymienię na co raz dziennie się skarżyła narzeczonemu:
- kroplówka 24/7 więc dużo się "zbiera" i kilka razy woreczek z moczem po prostu się przepełnił i wylał bo nikomu nie chciało się zmienić.
- wraz z powyższym jej pościel śmierdziała, na co NARZEKAŁY PIELĘGNIARKI ale zmieniana nie byłą
- miała leżeć płasko a ją "podrzucali" na łóżku na wizytę ordynatora aby ładnie siedziała.
- spać nie mogła razem ze współlokatorką, bo panie oglądały głośno telewizję z jednej strony, a z drugiej była toaleta która ciekła i była intensywnie użytkowana.
- panie były niemiłe i warczały że "nie raczy odpowiedzieć" na ich pytania.

Ogólnie już po kilku dniach, a miała tam spędzić kolejny tydzień czy dwa, chłopak się wkurzył, jednak rozmowa z nikim nie dała skutku.
A więc zastosował inną taktykę. Podczas pobytu uśmiechnięty, piękny, w garniturze z pracy powitał jedną z wrednych pielęgniarek przy ichniejszej kanapie/ przy kontuarze [lada?].
- Ależ upał, co? Aż szkoda tej mojej Kasieńki...
- Ta, ta...
- Ale w sumie to się pewnie panie cieszą, że do was trafiła, prawda? Tyle pieniędzy....!
Pani pielęgniarka ponoć oderwała się od gazety i spojrzała ze zdziwieniem
- No przecież to córka XYZ [jakieś ważne nazwisko w dziedzinie leczenia, właściciel jakiegoś szpitala czy cośtam]! Oj, jak Kasieńka rok temu trafiła z małym problemem to już po 3 dniach wszystkie pielęgniarki wyszły z TAKIMI kieszeniami, w końcu tatuś miły. Paniom na pewno też się coś kapnęło już, prawda? W końcu już kilka dni tu leży a dla niej na pewno są panie ultra miłe, bo inaczej by się teść wkurzył... Ale nikt nie ryzykuje, więc na pewno ma super opiekę. Jaka szkoda że jeszcze za słaba aby mówić, ale na pewno by tylko panie chwaliła...
No i odszedł uśmiechając się promiennie.

Nagle do końca pobytu pielęgniarki dwoiły się i troiły, także przy współlokatorce Kasi [bo może znajoma jakaś?], wszystkie opatrunki i leki się zmieniało prawidłowo, badania były robione od razu (gwoli wyjaśnienia - czasami wystawiają pacjenta na łóżku/wózku na korytarz aby ten "czekał w kolejce na badanie")...

Clue sytuacji jest ostatniego dnia, jak rodzicom udało się dojechać na wypis córki, aby ta się kurowała w domu już. Oczywiście wszyscy tulą, przepraszają że nie było, że kochana córeczka tak dzielna a taka mała [hm, 26 lat?] przecież.

Pielęgniarka z oczami jak spodki powiedziała:
- Ale pan to nie XYZ.
Ojciec Kaśki tylko wzruszył ramionami, przytulił córkę i pojechali do domu.

Na pewno się panie pielęgniarki pluły, że za darmo były miłe dla dwóch osób...!

Szpital Warszawski

Skomentuj (16) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 800 (854)

#16256

przez Konto usunięte ·
| Do ulubionych
Jakiś czas temu, wybrałem się ze znajomą do pewnej pubo-kawiarni. Wieczór rozwijał się pomyślnie dla nas obojga, zabawa dookoła w granicach nakreślonych przez "kulturę intelektualistów" - prawie Eden, czyż nie?
Gdy przyniosłem trzecie piwo, mój organizm uznał, że czas do toalety. Przeprosiłem, zostawiłem trunek pod czujnym okiem znajomej i poszedłem gdzie miałem pójść by czynić co miałem czynić. Gdy wracałem do stolika, minęło mnie coś dziwnego.

Coś poruszało się na dwóch nogach, zygzakiem, do tego machało górnymi kończynami na wysokości oczu, które jako jedyne wydawały się na miejscu, jeśli chodzi o twarz tego czegoś. Reszta wyglądała jakby spływała na białą koszulę poniżej pyszczka wraz z niezidentyfikowaną substancją o ostrym, kosmetycznym zapachu. Zaintrygowany usiadłem na swoim miejscu i zapytałem o to przedziwne zjawisko.

- A, piwo jestem ci winna. - odpowiedziało dziewczę ze skruchą i satysfakcją w głosie. Reszta historii to jej relacja.

Gdy odszedłem, do stolika przysiadł się Pan Żelek, czyli przedstawiciel "Elity Dyskotek Polskich". Zaczął prawić jej mocno niewybredne komplementy i już już unosił moje piwo do ust gratulując "zbycia tego frajera", gdy Berenika zareagowała.
- Hola, zostaw, nie twoje. - powiedziała odstawiając szklankę wraz z jego łapką przyklejoną do niej.
Pan Żelek posmutniał, pomyślał i wymyślił. Zwyczajnie napluł do szklanki, uprzednio charknąwszy tak, że Lenin się w mauzoleum przewrócił na drugi bok.
- Sprytnie. - oceniła dziewczyna - Teraz muszę ci to piwo oddać, nie? - pan potaknął nadal uśmiechnięty - To masz! - i stało się, zawartość szklanki wylądowała na czubku głowy pajaca, by spłynąć w dół.

Gdy Żelek zdał sobie sprawę, że Żywotna Emulsja Lansu (Ż.E.L) spływa z jego łebka, a do tego... rozmazał mu się make-up (!), ryknął jak raniony borsuk i rzucił się do ucieczki, czego świadkiem już byłem.

Spotkanie ze znajomą

Skomentuj (22) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 982 (1110)

#50884

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Dziś to ja byłem piekielny i ostro zadrwiłem sobie z pewnego człowieka.

Wsiadam sobie do pociągu, pytam kobiety, czy wolne, ona, że już wychodzi, super, całe siedzenie dla mnie! Rozsiadam się wygodnie i wyciągam swoje notatki (sesja nadchodzi!)
Na następnym przystanku dosiada się normalnie wyglądający pan, nie znam się na tych typach, ale zdziwiło mnie, że nie miał żadnego krzyżyka ani nic. Usiadł sobie, wygląda gazetki... Kilkanaście. O Bogu. Cóż... Myślę sobie, że może jakiś z pielgrzymki wraca czy co...
Część z was już się pewnie domyśliła, o jaki typ człowieka chodzi.
Wtem zagaduje do mnie standardową formułkę.

P: Czy chciałby pan porozmawiać o Bogu...?
Ja już sobie myślę, no nie, chciałem się pouczyć, a tu masz... Jakby gościa zbyć? Wtem mnie olśniło! Uśmiecham się przepraszająco i wyuczonym na egzamin z fonetyki, pięknym "Britishem" odpowiadam
Ja: I'm sorry, I don't understand you. (Przepraszam, nie rozumiem Cię)
Jednak niestety, trafiłem na upartego.
P: CZY CHCIA-ŁBY PAN PO-RO-ZMA-WIAĆ O BO-GU!
Jakby myślał, że jeśli powie głośno i wyraźnie, to zrozumiem. Nie odpowiedziałem
P: CZY PAN CHCIEĆ ROZMAWIAĆ O BÓG!?
JA: I'm sorry, I don't speak Polish... (Przepraszam, nie mówię po Polsku)
P: To jest Polska! Tu się mówi po Polsku!
Ja: Poland? Yeah, Poland is veeryyy beautiful! (Polska? Ta, Polska jest baaardzooo piękna!)
I myk, znikam z powrotem za notatki. Jednak pan się nie poddaje!
P: BÓG!
Pokazuje mi swoje gazetki.
P: CZY PAN WIERZYĆ W BOGA? CZY PAN CHRZEŚCIJANIN?
Ludzie już się nieźle chichrają, większość chyba słyszała, jak gadałem z poprzednią pasażerką, to wiedzieli, żem Polak.
Ja: God? Ah, yea, God is nice (Bóg? Ah, taa, Bóg jest spoko)
I myk za notatki.
Pan jeszcze trochę próbuje, ja uparcie, że nie rozumiem, w końcu, jak zostało mi 10-15 minut do wysiadki Pan się poddał. Gdy już nadchodził mój przystanek wstałem, grzecznie się ukłoniłem i przepiękną Polszczyzną powiedziałem:
Ja: Dziękuję za rozmowę! Do widzenia!
Gdyby wzrok mógł zabijać...

Proszę. Możecie mnie zlinczować! Zasłużyłem!

komunikacja_miejska świadkowie jehowy

Skomentuj (47) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1138 (1432)

#74297

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Kilka lat temu, jacyś nasi politycy, mniejsza o opcję, szczycili się tym, że teraz tak łatwo założyć działalność gospodarczą.

A szkoda. Bo kilka ostatnich lat moich doświadczeń pokazuje, że wręcz przeciwnie - kandydat na przedsiębiorcę, a zwłaszcza pracodawcę, powinien przejść serię bolesnych badań na okoliczność tendencji do oszustwa i złodziejstwa, debilizmu, sprawdzić poziom empatii i... a, nie chce mi się dalej wymieniać, bo coś mnie trafia.

Będzie dosyć długo, historia o tym jak odbyłem swoje 9 miesięcy podmorskiej żeglugi, pod światłym przywództwem Kapitana Niemo (skrót od "niemota"), na okręcie... dobra, dobra, zostawmy nazwę firmy w tajemnicy.

Słowem wstępu: firma budowlana, specjalizacja - hydraulika, automatyka, techniki basenowe. Szczególnie nastawiona na przetargi publiczne.
Zatrudnia kilkanaście osób, sporą część nawet legalnie, bo wiecie, papiery się muszą zgadzać, jakby się Unia przyglądała, któż to za jej pieniądze kopie te dołki w ziemi.

A rzeczywistość... lecimy z koksem.

1. Zarządzanie

Kapitan Niemo ma, nomen omen, słaby słuch i zawsze mylił to z "zażądaniem". Żąda więc na przykład dodatkowej ćwiartki przed jazdą samochodem. Często potrafi zażądać, żeby pracować, na przykład, 14 czy 16 godzin z rzędu bez przerwy.
Ale żeby czymś zarządzać... zostawmy nawet teorie akademickie, ale tak mi się wydaje, że jak się prowadzi budowę obiektu za blisko 8 baniek, to wypada cokolwiek o niej wiedzieć. Jakkolwiek rozsądnie ustawić zasoby. Nie doprowadzać do sytuacji, że po prawie roku pracy, twoi pracownicy dowiadują się od osób postronnych, jaki jest ich zakres zadań i dopiero wtedy czytać pierwszy raz umowę. Sporządzić harmonogram. Ustalić kierowników, brygadzistów, jak zwał tak zwał.
Cokolwiek.

W praktyce? "Chłopcy, zaczynamy nową budowę. Jedźcie w drugi koniec kraju i zacznijcie coś robić. Za parę miesięcy może ktoś inny wam powie, co i po co".

Efekt? Opóźnienie ponad pół roku względem umowy. Ale Niemo o tym nie wie za bardzo, w końcu średnio ją czytał.

2. Że na budowie za państwowe tudzież unijne pieniądze nikt nie kopnął Niemo w odwłok za takie opóźnienia? Ja nic więcej nie powiem bez adwokata, ale domyślcie się, dlaczego inwestor udawał, że nie widzi.

3. BHP

Kojarzone przez Niemo jako skrót od "Bierz Hultaju Piwo". Przy czym "hultaju" to tak na potrzeby cenzury napisałem.
Pracownicy pracują przy prądzie? Na wysokościach, i to grubo powyżej 3m? Drobiazg. Badania lekarskie są dla słabych. Uprawnienia dla ciot. Na pewno doskonale wiesza się na słupie latarni kamerę, w lutym, przy wietrze rzędu 80km/h, stojąc na drabinie opartej o tę latarnię. Na grząskim gruncie. Zgadujcie trzy razy, ile punktów oparcia ma drabina oparta o słup średnicy rzędu 20 cm, na wysokości około 5-6 metrów.
Do wyłączenia rozdzielni średniego napięcia najlepiej jest wysłać pracownika bez uprawnień, w mokrych najczęściej butach, opcjonalnie w rękawicy gumowej jak miał dobry humor.
Że co, że powinna to robić elektrownia? A kto by na nich czekał, jeszcze płacił te 200 czy ileś złotych. Zostanie na wódkę.

Spokojnie, przez ten blisko rok były tylko trzy wypadki przy pracy, z czego tylko dwa zakończone hospitalizacją. Jeden przez brak kasków, dwa przez upadki z drabin. Na szczęście wszyscy byli zatrudnieni legalnie i mieli opłacone skłahadki zdrohahawothahahahahahaha!!!ne.

4. Planowanie

Kolejny po "BHP" niezrozumiały dla Niemo zwrot. Kojarzony zapewne z plantowaniem terenu, bo wiecie, słaby słuch.
Żeby się nie rozpisywać: masz do dyspozycji trzech ludzi. I trzy miejsca, gdzie oni są równolegle potrzebni, ale o skrajnie różnych priorytetach. Naturalnie, najlepiej wtedy wysłać dwóch tam, gdzie spokojnie może to poczekać tydzień, a jednego - nowego - na już opóźnioną i naglącą inwestycję. I niech tam łazi, niech inwestor widzi, że ktoś jest.

Że pracownicy mają życie prywatne i swoje plany? Aaale tam. Wymyśl prawie tydzień w tydzień jakąś skomplikowaną przepinkę urządzeń na piątek po południu. Nie widzieli rodziny dopiero pięć dni, niech posiedzą jeszcze weekend i kolejny tydzień, bo przy takiej przepince ZAWSZE coś się sp...owodów różnych nie uda. Że Niemo nie ma życia prywatnego, lub ucieka od niego jak najdalej (patrz: próba takiej właśnie ryzykownej przepinki 23 grudnia, gdzie nawet inwestor prosił, żeby to zrobić po nowym roku) - ty też masz nie mieć. To jednak było robione z tak oczywistą premedytacją, że bardziej pasuje do działu "ku...stwo" niż "planowanie", ale takiego działu nie przewiduję... chwilowo.

5. Logistyka
Bez jaj.

6. Płatności
To jest Wyższa Szkoła Zarządzania Finansami im. Kapitana Niemo. To jest doktorat, to jest profesura, to jest papież nowej religii czczącej Chaos. To jest...

To jest tak, że jeżeli słyszeliście w życiu cokolwiek o różnicy między przychodem, dochodem, zyskiem, rentownością, cokolwiek o cash flow, zapomnijcie o tym natychmiast.
Oto wielka tajeemnica wiaaary!

Prowadzisz kilka inwestycji naraz, ale tylko jedną dużą. I drugą, też dużą, ale dopiero w planach.
Wiesz, że z tej pierwszej dostaniesz pokaźny zastrzyk siana w styczniu (mówimy o kwotach rzędu kilku mln złotych). A z tej planowanej dopiero - być może - w czerwcu (pamiętacie, planowanie).
Co zrobisz wiedząc, że przez pół roku nie wystawisz żadnej faktury, masz na utrzymaniu kilkunastu pracowników, biura, flotę, bieżące wydatki, spłacenie kosztów inwestycji (sprzęty i materiały na kredyt, dajmy na to)?

Ktoś głupi pomyślałby "spłacę bieżące zobowiązania, zachomikuję na lokacie odpowiednią ilość kasy żeby utrzymać firmę przez pół roku, resztę przejem/zainwestuję". Zaprawdę powiadam Wam, nie macie pojęcia. Za te pieniądze należy:
- wyjechać na fajne wakacje
- kupić do firmy dwie maszyny, bez których wszyscy sobie do tej pory doskonale radzili (bardziej fanaberia niż must have).

A pracownikom się powie, że pensje dostaną wkrótce. Kiedy piszę to, 28 lipca, "wkrótce" jeszcze trwa. Rekordziści mają uzbierane po 5-6 pensji. Ja, szczęśliwie tylko dwie i pół.

Niemo nie interesuje, że wynajmujesz mieszkanie, że masz narzeczoną w ciąży, że w zasadzie to już nie masz co jeść, a w zeszłym tygodniu odłączyli ci prąd. On nie ma takich problemów, to co go to obchodzi. On ci powie, że trzeba było oszczędzać to byś miał.

Naturalnym i nagminnym dla Niemo było także to, że o pensjach zwyczajnie... zapominał. Nie, że na nie nie miał. Nie, że był tak zajęty obowiązkami, że nie miał czasu.
Po prostu zapominał. Na zasadzie "dziś zrobię ci przelew", "dziś" trwało tydzień, po tygodniu "wczoraj przecież puściłem", żeby za dwa tygodnie "jutro będę miał chwilę to zrobię". Poważnie. Ale przynajmniej można było tak samo napisać elektrowni, gazowni, dostawcy telefonu i internetu, czy właścicielce mieszkania które wynajmujesz. Rozumieli.

Ale ja już się wyokrętowałem...(jest takie słowo? :)) I właśnie napisałem pozew. Opisując to wszystko, co powyżej, może nieco innym językiem.

I trzymajcie kciuki, mocno. A jeśli ktoś z czytających się zna cokolwiek na prawach "pracownika" na czarno, niech pierwszy rzuci komentarzem, jeśli ma ochotę oczywiście.

statek kapitana niemo budowlanka

Skomentuj (13) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 182 (242)

#73948

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Przypomniała mi się pewna sylwestrowa historia sprzed kilku lat.

Dostaliśmy zaproszenie na Sylwestra organizowanego przez naszego dobrego znajomego. Znajomy cierpiał wówczas na wybitny brak asertywności (na szczęście z upływem lat mu przeszło). Problem objawiał się brakiem umiejętności odmówienia komukolwiek czegokolwiek, w obawie by nikogo nie urazić. Takim sposobem nastąpiło cudowne pomnożenie liczby gości. Początkowo mniej lub bardziej znani goście byli wpuszczani do środka, jednak po jakimś czasie dwóch kolegów zaoferowało się jako "bramkarze" i odsyłali z kwitkiem grupy nikomu nieznanych osób. Wszystko poszło względnie gładko (nie licząc zaczepek słownych, szturchania i fali najwymyślniejszych przekleństw), toteż można było zacząć przygotowania do powitania Nowego Roku.

W tym momencie zaznaczam, że bawiącemu się towarzystwu bliżej było wiekowo do 30. niż 20. Ludzie, wydawałoby się, dojrzali, kończący studia, pracujący, mający już własne rodziny. Pozory mylą, i to bardzo.

Towarzystwo jakoś się ze sobą dogadało, niektórzy zawarli nowe znajomości, jednym słowem udany wieczór. Około północy standardowe wyjście na zewnątrz w celu podziwiania fajerwerków puszczanych przez sąsiadów, pocałunki, życzenia, czyli nadal sielanka.

Około 3-4 nad ranem niektórzy towarzysze byli już mocno wstawieni, co powodowało zaczepki. Jeden z imprezowiczów, który dostał się na przyjęcie jako piąte koło u wozu jakichś znajomych znajomego, postanowił podbudować swoją samoocenę, podchodząc do każdej kobiety stojącej w zasięgu jego wzroku i nagabywać niewybrednymi tekstami. Atmosfera stawała się coraz bardziej napięta, gdyż gość był już mało kontaktowy, a jego "komplementy" stawały się coraz bardziej agresywne, głośne i okraszone próbami nawiązania kontaktu cielesnego. Partnerzy tychże dziewczyn zaczynali tracić cierpliwość, zaczęły się przepychanki, jedna z dziewczyn dała delikwentowi w twarz. Widząc to, razem z narzeczonym i grupką znajomych, postanowiliśmy usunąć się z pola rażenia wychodząc przed dom na papierosa. Po kilku minutach usłyszeliśmy krzyki, tłuczone szkło, a z domu wypadł awanturnik, któremu zebrało się na amory. Rzeczony jegomość okazał dużą dezaprobatę dla podjętych wobec niego działań, toteż wykrzyczał bełkotliwie w bliżej nieokreśloną przestrzeń, że "on się zemści, tu i teraz".
Zataczając się, podszedł do zaparkowanych na podwórku samochodów, a za cel obrał sobie niebieską Skodę zaparkowaną najbliżej niego. Najpierw doszło do starcia awanturnik vs grawitacja, po której znokautowany zawodnik ledwo pozbierał swoją osobę z maski samochodu. Następnie przystąpił on do regularnej masakry auta. Kluczami rysował drzwi, kopał reflektory, uderzał w szyby. Jedną nawet wybił, a pod wpływem emocji zwrócił zawartość żołądka do wnętrza auta. Kilka osób rzuciło swoje papierosy i pognało do domu ściągając całe towarzystwo na zewnątrz. Scena wyglądała dość kuriozalnie, awanturnik dewastuje biedną Skodę, reszta się patrzy, część osób wyjęła telefony i nagrywała całe zajście.

Zapytacie, dlaczego nikt nie zareagował, nikt mu nie przeszkodził? Otóż właścicielem auta był nie kto inny... tylko pan awanturnik we własnej osobie. Gdy już opadł z sił, stwierdził ze szczerą satysfakcją:
- No! Należało się ch.. pier...! Ma za swoje złamas jeb...!
Jego słowa zostały nagrodzone gromkimi brawami i wiwatami całej widowni. Awanturnik szybko zaległ przy kołach swojego "dzieła" i tak spał snem umęczonego wojownika.

Łatwo można wyobrazić sobie armageddon, jaki rozpętał się rano, gdy "gwiazda wieczoru" zbudziła się i zlustrowała dzieło zniszczenia. Wszyscy zostali postawienie na nogi donośnym słowem "k...!!". Dopiero po dłuższych pertraktacjach, okraszonych żądaniem odszkodowania i groźbami karalnymi ze strony jegomościa, zgodził się on obejrzeć filmiki ze swoim występem. Komentarza dla "fanów" nie udzielił żadnego, a jedynie czerwony jak burak wsiadł do swojej zdewastowanej Skody i odjechał. Na szczęście od tamtej pory go nie spotkaliśmy i mam nadzieję, że tak pozostanie.

zabawa sylwestrowa

Skomentuj (32) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 397 (447)

#74619

przez Konto usunięte ·
| Do ulubionych
Jechałam sobie autobusem miejskim z trzyletnim synem. Młody to zapalony autobusiarz, więc zachwycony, w łapce trzyma bilet i siedzi sobie spokojnie na moich kolanach, wpatrzony w widoki za szybą. Nagle podchodzi do nas jakiś facet- i wyrywa Młodemu bilet!

Dziecko w ryk (bo nie chce mandatu. No i zbiera maniakalnie bilety). Mnie za bardzo zatkało żeby cokolwiek powiedzieć, ale odezwała się jakaś pani obok, pytając, czy nie wstyd mu tak dziecko okradać. Nie odpowiedział. Cóż...
Uspokoiłam syna, wymieniłam z tą panią kilka uwag o upadku obyczajów. Zaraz i tak mieliśmy wysiadać więc olałam sprawę.
A tu na następnym przystanku wsiadają kontrolerzy, bileciki do kontroli!

Facet uśmiecha do do mnie tak po chamsku, z widoczną pogardą. Dwie czy trzy osoby powiedziały, żebym się nie martwiła, one poświadczą że tamten ukradł bilet.
A ja sobie obserwowałam minę faceta, kiedy kontroler poinformował go że jedzie bez ważnego biletu i należy się mandat :D
Zawsze daję Młodemu stare, zużyte bilety. Karma is a bitch :D

komunikacja_miejska

Skomentuj (38) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 650 (668)

#80450

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Po tym, jak dodałam moją pierwszą piekielną historię tutaj, miałam nadzieję znów stać się jedynie czytelniczką Waszych historii, ale…

Ale urodziłam. Niby nic wielkiego, bo ani to ja pierwsza, ani też ostatnia. Ba, nawet i dla mnie to już nie nowość, bo salę porodów podziwiałam z perspektywy łóżka położniczego już drugi raz. I w sumie nawet o sam poród nie chodzi, bo że ów do największych przyjemności nie należy, to każdy jakąś tam wiedzę w tym temacie ma.

Dziś chodzi mi chyba bardziej o okoliczności, w jakich mój syn powitał świat i chyba bardziej po to, aby rozbawić Was tą historią, niż zgorszyć, choć w tamtym dniu dla mnie była ona piekielnością niesamowitą. No ale do rzeczy...

Początek września, po fali upałów chwilowe ochłodzenie, jakże błogie dla kobiety w 41. tygodniu ciąży. Leżymy z mężem oglądając komedię (O IRONIO!) ,,Zanim odejdą wody'', w chwili dużego rozbawienia czuję to charakterystyczne ciepło...

Cóż, popuściłam, jak często się to zdarza wiedzą kobiety i ich partnerzy, co ciążę mają już za sobą. Lekko zniesmaczona kolejną tego typu sytuacją, z gracją wyrzuconego na brzeg wieloryba gramolę się z łóżka i wiem, że coś nie tak, bo ciągle cieknie.

Po osiągnięciu pozycji pionowej już wiem trzy rzeczy:

1) To nie jeden z ,,małych wypadków''.
2) Raczej nie obejrzymy filmu do końca.
3) Cholera, moja ślicznie umyta podłoga nadaje się od nowa do sprzątania.

Mąż trochę zielenieje na twarzy, ale próbuje utrzymać pozory. W końcu na to czekaliśmy, wszystko jest pod kontrolą, młoda od trzech dni u dziadków, auto zatankowane do pełna, torba w bagażniku. Tylko wsiadać i jechać.

Jeszcze tylko szybki SMS do doktora prowadzącego (ma dyżur, nie mogło być lepiej) i niemal 50 km drogi przed nami. Mąż, już z widocznym stresem, ale ciągle opanowany, pakuje mnie do auta. Skurcze regularne, ale jeszcze dość słabe, wiec nie gnamy na złamanie karku.

Gdzieś w granicach 23 z minutami docieramy na miejsce. Przyjęcie, USG, KTG i reszta badań na oddziale i decyzja - idziemy rodzić.

No i na porodówce niespodzianka, nie jesteśmy sami (sala porodowa w tym szpitalu ma dwa stanowiska, które w razie potrzeby można oddzielić od siebie czymś w rodzaju parawanów), na łóżku trochę w cieniu sali spokojnie leży młoda dość dziewczyna, a obok niej orbituje zestresowany chłopak (potem dowiadujemy się, że był to wnuk dyrektora owej placówki).

Wymieniamy podstawowe uprzejmości i zajmujemy wskazane nam miejsce, to samo, gdzie jakiś czas temu świat witała nasza córka. Parawany zaciągnięte, kroplówka podana i czekamy. Trochę z mężem rozmawiamy, ale bóle coraz silniejsze. Od położnej dostałam zgodę na rozchodzenie tego, wiec chodzę, gimnastykuję się, trochę skaczę na piłce i jakoś idzie.

Od czasu do czasu, przyznaję bez bicia, też jęknę cichutko (nie chciałam znieczulenia, to mam). I tu na scenę wkracza pan wnuk dyrektora (W). Za nic mając oddzielające nas parawany, wdziera się na naszą część sali:

W: No niechże się pani uspokoi, to sapanie i jęczenie straszy moją dziewczynę, kto to widział takie dźwięki z siebie wydawać, my próbujemy urodzić dziecko.
Nie powiem, trochę głębiej wbiło mnie w piłkę na której siedziałam, ale że przyszedł skurcz, sprawę dyskusji przejął na siebie małżonek (M).
M: Co pan mówi, poważnie, dziecko rodzicie? Bo my tu tak dla rozrywki jesteśmy, lubimy sobie czasem z żoną urozmaicić.
W: Ja poważnie mówię, a pan sobie żarty stroi, moja Ania (imię zmieniłam) poważnie stresuje się tymi dźwiękami i mimo znieczulenia zaczyna przez to odczuwać bóle.

Przyznać mu muszę, że był chłopina w tym wszystkim kulturalny do granic, mojemu mężowi jednak nerwy pomału puszczały.

M: Panie, to jest porodówka, a nie klasztor, weź pan wróć po swoich śladach, zajmij się swoją kobietą i nie przełaź nam tu więcej. Zachowajmy przynajmniej pozory intymności dla naszych kobiet.

Mało zachwycony młody człowiek wycofał się na ,,swój teren", jednak zza zasłony co jakiś czas dochodziły do nas niepochlebne komentarze odnośnie mojego zachowania i tu oddaję honor dziewczynie, bo z tego, co udało nam się usłyszeć (w przeciwieństwie do partnera mówiła szeptem), próbowała go uspokajać, że to przecież normalne i ona też zapewne będzie jęczeć, a może nawet krzyczeć.

Jej prośby o spokój na niewiele się jednak zdawały, a mnie z biegiem czasu było to coraz bardziej obojętne, bo akcja właściwa dawno się już rozpoczęła, a efektów brak. Zdawało się, że młody raz za razem pojawia się i znika, tętno miał coraz słabsze, a i moje siły z kolejnym parciem drastycznie malały. W obliczu ewidentnych komplikacji położna podjęła decyzję o wezwaniu lekarza. Ten jednak, nim dotarł do nas, został zatrzymany przez przyszłego młodego tatę i zmuszony do wysłuchania litanii skarg na moje zachowanie i tego, czego on sobie życzy, a czego nie i że jako wnuk dyrektora ma chyba coś do powiedzenia. Odpowiedź lekarza była tylko jedna:

L: Młody, jak chciałeś ciszy i spokoju, to trzeba było wykupić pokój rodzinny, a nie zjawiać się na zwykłym trakcie z partnerką z centymetrowym rozwarciem i powoływać się na dziadka. A teraz mnie przepuść, bo za chwilę wylecisz za drzwi.

I w tym momencie dopiero pojawił się u nas, co jednak nie przeszkadzało chłopakowi grozić mu skargą do dziadka, izby lekarskiej, rzecznika praw pacjenta, sądu najwyższego, trybunału europejskiego…

L: Nie zapomnij o Bogu!

I tym młodego trochę uciszył, co pozwoliło mu stwierdzić, że mój syn owinięty jest pępowiną i to ona uniemożliwia mu przyjście na świat. Zaproponował mi co prawda ryzykowną, ale jednak pomoc, która mogła uchronić mnie przed koszmarnie niebezpieczną dla mnie i dziecka w kanale rodnym cesarką. A pomoc ta polegała w dużym skrócie na włożeniu przez niego ręki w wiadome miejsce i próbie asekuracji naszego synka. Zaćmiona i zmęczona, zgodziłam się na to. Dziś nie żałuję, jednak takiego bólu nie życzę nikomu. Wyłam jak opętana, bo krzykiem nazwać się tego nie dało. No i stało się to, co się stało...

W chwili najgorszego apogeum parawan gwałtownie się odsunął i facet z drugiej strony bezpardonowo wyskoczył centralnie na środek sali, prosto przed moje rozwarte (fakt, że nieco zasłaniał doktor, no ale...) nogi.

W: Mówiłem przecież, że.... O KU*WA, O JA PIER**LE…

Do końca nie wiemy, co chciał powiedzieć, bo raz zastygł w miejscu, blady jak marmurowy posąg, wpatrzony między moje nogi. A dwa, że w tym samym niemal momencie usłyszeliśmy płacz naszego syna, całego i zdrowego, więc wszystko przestało mieć znaczenie. Kiedy syn był już w moich ramionach, doktor wyszedł do chłopaka (którego położna z ogromnym refleksem w miarę szybko wypchnęła za parawan, bo inaczej mój mąż mógłby go rozszarpać) i, co tu dużo mówić, solidnie go opier... sami wiecie co.

Po wszystkim usłyszeliśmy tylko, jak zwraca się do partnerki, że on musi wyjść się przewietrzyć i tyle go widzieliśmy, bo nie wrócił przez kolejne dwie godziny, które my spędziliśmy jeszcze na porodówce.

Wieść szpitalna niosła, że dziewczyna urodziła dopiero kilkanaście godzin po mnie, a przejęty tatuś nie uczestniczył w narodzinach pierworodnego. Ja natomiast po wyjściu z porodówki zostałam położona na prywatnej sali rodzinnej, podobno z powodu braku miejsca na salach ogólnych. Tajemnicą poliszynela było jednak to, że mój doktor zaraz po wyjściu z traktu udał się do gabinetu dyrektora na poważną rozmowę.

I tak oto dziś, patrząc na mojego synka, śmieję się z tego, jak to urodził się w towarzystwie nadprogramowej asysty, a jego przyjście na świat zapewne zafundowało pewnemu ,,bananowemu dziecku" traumę do końca życia.

Jedno tylko się nie zmieniło, ciągle żal mi tamtej dziewczyny...

Szpital

Skomentuj (21) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 182 (194)

#76243

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Wojna międzypokoleniowa :)

Mój serdeczny kolega się ożenił nieco później niż średnia krajowa. Wraz z ożenkiem zdecydował, że życie pod skrzydłami mamusi należy zakończyć i należy utworzyć samodzielną komórkę społeczną zwaną rodziną. Niestety jego szanowna mamusia nie mogła zrozumieć, że jej ukochany synek, zaledwie trzydziestolatek, chce i może stać się od niej niezależny.

Pomimo znaczącej odległości, nawiedzała go z wizytacją dość często. Zbyt często. Zapewne miłość synowska i przyzwyczajenie powodowały, że niespecjalnie przeciwstawiał się swojej matce. A mamusia powodowała z każdym przyjazdem małe tsunami w jego rodzinie. Z pozoru wszystko wyglądało na pełną zrozumienia troskliwość i chęć niesienia pomocy. Tyle że niesienie tej pomocy objawiało się chęcią dalszego sterowania synkiem i podporządkowania sobie synowej.
Znacie to?

A to okazywało się, że synowa nie potrafi gotować, nie wie jak należy sprzątać, a jak pojawił się wnuk, to i nie potrafi o niego zadbać. Wszystko oczywiście w rękawiczkach, małe złośliwości pod płaszczykiem dobrych rad, prezenty w formie proszku do prania czy nawet papieru toaletowego (bo synowa źle kupuje). Wszystko na tyle umiejętnie, że synowa nie mogła wskazać nic złego, ale czuła się mało komfortowo w tej sytuacji.

Nadszedł czas świąt i synowa przeszła do kontrofensywy.
Zostali zaproszeni do domu szanownej mamusi kilka dni przed świętami.
Wojna została wypowiedziana następnego dnia rano. Babcia, z wielką troską w głosie, stwierdziła, że wnuczek jakiś taki słabowity, pewnie mało spacerów ma, bo matka cały czas poświęca na pracę i przez to zaniedbuje jej i swojego synka.

Po powrocie ze spaceru zastała synową rozwieszającą świeżo uprane firany!
- ja wiem, że przed świętami mamusia była zajęta, ale one były tak zakurzone i szare...
- mamusia pójdzie do okulisty, wiadomo, że na starość (cios bezpośredni) wzrok się psuje, a widziałam, że w cieście skorupki się zaplątały...
- niech mamusia poda przyprawy na stół, bo wczoraj obiad był zbyt mdły...
- to ja odkurzę mieszkanie, bo widzę, że mamie trudno już sięgnąć wszędzie, a wnuczek wrażliwy na kurz, więc trzeba choć raz na tydzień sprzątnąć...

Tego typu pomoc i odzywki trwały dwa dni. Panowie wycofali się na bezpieczne pozycje, a atmosfera w domu gęstniała tak, że smog krakowski się chowa.
Ciosem kończącym (według kolegi) była uwaga synowej:
- mamusia pozwoli, znam się trochę na przeróbkach krawieckich, to trochę poluźnię tę sukienkę, bo widać, że nieco przyciasna się zrobiła...

Od roku wizytacje zmieniły się w wizyty, choć panowie twierdzą, że spotkanie ich pań bardziej przypomina spotkanie dwóch tygrysów przyglądających się który pierwszy okaże słabość.

Skomentuj (49) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 526 (540)