Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

Lewanna

Zamieszcza historie od: 12 lipca 2011 - 23:23
Ostatnio: 9 lipca 2012 - 2:19
  • Historii na głównej: 14 z 36
  • Punktów za historie: 11536
  • Komentarzy: 161
  • Punktów za komentarze: 1066
 

#21930

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historyjka o barku sałatkowym przypomniała mi szwedzki stół.

Otóż jakiś czas temu moja przyjaciółka była na bardzo ważnym zjeździe, sami naukowcy z najwyższej półki. Hotel czterogwiazdkowy, eleganckie śniadanie podano w formie szwedzkiego stołu. Był to ostatni posiłek, kiedy zastosowano szwedzki stół, bo naukowcy byli tak wygłodzeni, że w ciągu kilku minut zniknęło z niego dosłownie wszystko, dla następnej grupy gości zostały puste półmiski (cud że i one nie zostały pożarte).

Moja przyjaciółka była zbulwersowana: jak tak można, kwiat polskiej nauki, a właściciele hotelu, w obawie przed bankructwem, musieli każdemu wydzielić jego porcję i podstawić pod nos. Nikt nie chodził głodny, ale skończyło się obżarstwo.

Pomyślałam sobie, że dziewczyna pewnie trochę przesadza, wydawało mi się niemożliwe, żeby kulturalni ludzie żarli tak bez opamiętania. I myślałam tak do chwili, kiedy też zostałam zaproszona na wyjazdową konferencję.

Hotel był wprawdzie zaledwie trzygwiazdkowy, ale za to pełen przedstawicieli kultury, wiele twarzy znanych z telewizji. Pierwsze wspólne śniadanie - oczywiście szwedzki stół. Dla mnie nieco za wcześnie, ograniczyłam się do kawy i kanapki z twarożkiem, mogłam więc poobserwować współbiesiadników.

Rozmaitość potraw była duża, niektórzy najwyraźniej postanowili spróbować wszystkiego. Mleczna zupa, jajecznica, parówki, jajka na miękko, duży wybór wędlin, serów, jakichś twarożków i past do chleba. No i oczywiście pomidory, ogórki rzodkiewka, papryka. Każdy, kto zdołałby zeżreć choć po odrobinie wszystkiego, musiałby to odchorować.

Było parę osób, które wolały delektować się poranną kawą, reszta żarła w iście olimpijskim tempie. Rekordy biła pewna pani w mocno zaawansowanym wieku, która nakładała sobie solidne porcje wszystkiego. Nie tak, żeby spróbować, ale jak chłopu do kosy. Oczywiście nie dała rady zjeść wszystkiego, większość pozostała rozmazana na talerzykach. Sama nie zjadła, ale zadbała o to, żeby nikt tego nie ruszył. Za darmo, więc jej się należało.

Skomentuj (32) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 592 (678)
zarchiwizowany

#21736

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Historyjka opowiedziana przez moją ciotkę.

Ciotka jest osobą bardzo spokojną i kulturalną. Nie ma zwyczaju wtrącać się w sprawy innych ludzi, zwracać im uwagi czy próbować wychowywać. Ale czasem i ona nie wytrzymuje.

Jechała kiedyś autobusem, naprzeciwko niej siedziała paniusia w dość zaawansowanym wieku, posilająca się wydobywanymi z torby śliwkami. Kiedy już się najadła, wysmarowane sokiem palce wytarła o siedzenie obok siebie.

Ciotka nie wytrzymała:
- No i co pani zrobiła? Teraz ktoś na tym usiądzie i się ubrudzi.

Wyglądająca nobliwie starsza pani obrzuciła ją stekiem wyzwisk i to takich, jakich ciotka w życiu nie słyszała. Darła się na cały autobus, przeklinając ciotkę i całą jej rodzinę kilka pokoleń wstecz i do przodu.

Ciotkę zamurowało, a kiedy odzyskała głos, zdołała tylko wydusić z siebie:
- Kobieto, nie dość że na złe zrobiłaś, to jeszcze się kłócisz.

W odpowiedzi usłyszała jeszcze parę grubszych przekleństw, po czym paniusia wysiadła.

W autobusie było sporo ludzi, nikt nie zareagował. Może liczyli na to, że nigdy nie trafią na zasmarowane siedzenie?

Skomentuj (5) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 126 (170)
zarchiwizowany

#21718

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Będzie o dostawcach telewizji kablowej, internetu i innych „cudów”.

Kilkanaście lat temu postanowiłam zmienić dostawcę telewizji kablowej - dotychczasowy dobił mnie pisemkiem, w którym oznajmił, że wprawdzie podnosi mi opłatę, ale za to po mocno obniżonych cenach podłącza do sieci iluś tam abonentów.

Nie zależało mi, żeby ktoś moim kosztem miał obniżoną cenę za przyłączenie, więc rozwiązałam umowę (wtedy jeszcze było łatwiej) i podpisałam z nowym dostawcą.

Przyszli dwaj fachowcy, żeby mnie podłączyć. Telewizor mam w dość nietypowym miejscu, nie na środku mieszkania tylko w kąciku. Panowie wymyślili sobie, że wykują dziurkę z przedpokoju do pokoju i kabel puszczą pod sufitem.

Mieszkanie świeżo po remoncie, ściany śnieżnobiałe wygładzone cekolem, a oni chcą mi taką dekorację zrobić? Oczywiście nie zgodziłam się. No to panowie wpadli na pomysł, żeby puścić dołem, po podłodze. Akurat na trasie kabla wypadały drzwi, więc każdy przez nie przechodzący zahaczałby o niego. Mogłaby być kupa śmiechu, jakby się kto wywalił, ale też się nie zgodziłam.

Panowie byli oburzeni: to jak mają ten kabel położyć? Oznajmiłam, że za listwą podłogową dookoła pokoju. Oj, zmartwili się, to strasznie dużo kabla wyjdzie. Wobec tego poinformowałam ich, że zaraz mogą zaoszczędzić cały kabel, bo ja właściwie telewizji mieć nie muszę.

W końcu zrobili jak chciałam, poszli. Wszystko działało dobrze, ale oczywiście do czasu. Nagle obraz zaczął okropnie „śnieżyć”. Oczywiście telefon do dostawcy, przyślą fachowca.

Przysłali. Długo oglądał, sprawdzał, badał, obejrzał nawet skrzynkę na schodach, w końcu doszedł do wniosku, że dociera do mnie za słaby sygnał. Pozakładał jakieś „żabki” na kablu, które miały ten sygnał wzmocnić, i poszedł.

No i znowu przez jakiś czas działało dobrze, a że historia lubi się powtarzać, to znowu nawaliło. Telefon, przyślą fachowca, czekam.

Przyszedł. Pierwsza rzecz, którą zobaczył, to owe „żabki” na kablu.
- Kto pani to gó*wno założył? - spytał.
- Sama sobie założyłam - odpowiedziałam ze złością.
Spojrzał zdumiony, w końcu załapał ironię.
- Sygnał ma pani za mocny - zdiagnozował.

Zdjął „żabki”, pomajstrował coś w skrzynce na schodach, zaczęło działać. Od tamtej pory bywa różnie: raz śnieży, raz nie, w czasie deszczu obowiązkowo. Na szczęście mało oglądam, więc mi to specjalnie nie przeszkadza. Zastanawiam się tylko, skąd oni biorą takich „fachowców”?

Podobni „fachowcy” instalowali mi internet, ale to już całkiem inna opowieść...

Skomentuj Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 102 (150)

#21575

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historyjka opowiedziana przez stolarza, który kiedyś robił mi szafki do kuchni.

Stolarz ten jest człowiekiem pracowitym i solidnym, dba o jakość swoich wyrobów, ale czasem zdarzają mu się wpadki. Wtedy przyjmuje reklamacje bez gadania, bo zależy mu na opinii klientów, w końcu jeden poleca drugiemu, więc ważne żeby był zadowolony.

Pewnego dnia zgłosiła się do niego klientka z reklamacją. Otóż pękła rama w wersalce, którą dla niej zrobił kilka dni temu. Bardzo była niezadowolona. Stolarz pojechał, zabrał wersalkę, wymienił ramę na nową i odwiózł klientce. Oczywiście przeprosił.

Minęło kilka dni i ta sama klientka znowu zawitała do jego sklepiku. Była wściekła - znowu pękła rama w wersalce. Znowu więc kurs do klientki. Otworzył mu pan domu i zaprosił do salonu. Stolarz wszedł i mowę mu odjęło.

Na wersalce przed telewizorem siedziały trzy baby - klientka i jej dwie córeczki. Każda ponad sto kilo żywej wagi. Nogi podwinięte pod siebie, rozparte wygodnie, pojadając ciasteczka oglądały jakiś pasjonujący serial.

Stolarz się zdenerwował. Taki ciężar to rzadko które drzewo wytrzyma, trzeba by ramę zrobić z hartowanej stali. Bez zastanowienia powiedział głośno, że ta wersalka nie była obliczona na udźwig 350 kilogramów i on nie ma zamiaru po raz drugi naprawiać uszkodzenia, które powstało nie z jego winy. Oczywiście został okropnie zwymyślany przez panie i niemal wyrzucony za drzwi.

Następnego dnia okno wystawowe w jego sklepiku było całe zasmarowane bigosem...

Skomentuj (26) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 860 (898)
zarchiwizowany

#21428

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Grasowała kiedyś po Warszawie cwana Cyganka, która robiła ludzi „na obrączkę”. Metoda była prosta: zatrzymywała się o trzy kroki przed upatrzonym delikwentem, udawała, że coś podnosi z ziemi, po czym wołała, że znalazła złotą obrączkę. Bardzo była zachwycona tym faktem, ale ponieważ złoto nie było jej potrzebne, to usiłowała sprzedać tę obrączkę rzeczonemu delikwentowi.

Nadziałam się na nią dwa razy. Po raz pierwszy koło pracy - godziny wczesnoporanne, ja jeszcze nie całkiem obudzona, ale już na tyle przytomna, że po wzięciu obrączki do ręki zorientowałam się, że jak na swoje rozmiary jest ona dziwnie lekka. Złoto przecież trochę waży. Cyganka usiłowała mnie przekonać, że to na pewno czyste złoto, wprawdzie ona znalazła, ale złoto jej niepotrzebne, a pieniądze bardzo, sprzeda mi ją za 50 złotych, a ja sprzedam za dużo wyższą cenę i zrobię majątek.

Oczywiście nie przekonała mnie, ze mną rano ciężko się rozmawia. Zostawiłam ją, chociaż coś tam jeszcze gadała, udałam się do pracy, przy porannej kawie zaczęłam się budzić i myśleć. Otóż odniosłam wrażenie, że gdy Cyganka podnosiła obrączkę z ziemi, to słychać było ciche brzęknięcie. Jakby coś upadło. Gdyby ją podnosiła a nie upuściła, to nie miało prawa nic brzęczeć. Czyli chciała mnie oszukać. Dobrze, że byłam czujna!

Jakiś czas później spotkałam ją koło domu. Też rano. Nie wiem, czy to była ta sama, dla mnie one są nie do odróżnienia, w każdym razie działała tą samą metodą: podniosła coś z ziemi i ruszyła do mnie.

- Powinnaś starać się zapamiętać twarze ludzi, których zaczepiałaś - poradziłam jej życzliwie. - Mnie już raz usiłowałaś nabrać.

Nie czekała na moje dalsze uwagi tylko skręciła w boczną uliczkę i pomknęła przed siebie jak błyskawica.

Ale to jeszcze nie koniec historii. Kiedyś wpada do firmy nasza koleżanka, strasznie zaaferowana i już od progu krzyczy:

- Znalazłam na ulicy złotą obrączkę!

Obejrzeliśmy ją wszyscy i stwierdziliśmy, że to tombak, bo podejrzanie lekka. Koleżanka nie uwierzyła nam, pobiegła do jubilera, zapłaciła za wycenę, werdykt był taki sam jak nasz: tombak.

Do dzisiaj nie wiem, czy nasza koleżanka rzeczywiście znalazła tę obrączkę, czy też kupiła ją sobie od cwanej Cyganki, tylko głupio było jej się przyznać. W każdym razie przez kilka dni chodziła z mocno skwaszoną miną.

Skomentuj (6) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 250 (264)
zarchiwizowany

#21379

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
No to ja też o ZUS-ie.

Kiedy obywatel RP skończy 100 lat, przysługuje mu jakaś ngroda z tej instytucji. Jakaś dodatkowa emerytura czy coś.

Dużo to ich nie kosztuje, rzadko kto dożywa takiego wieku. Ale zdarza się. ZUS próbuje oszczędzać na wszelkie sposoby, więc i tu znalazł metodę.

Tak się złożyło, że mama mojego, mocno już sędziwego, kolegi skończyła 100 lat. Oczywiście złożył stosowne papiery, coby mamusia dostała ową zusowską nagrodę. No i co? No i nic. Ostatnio widziałam się z nim jak minęły cztery miesiące od chwili urodzin mamusi. ZUS wcale się nie kwapił z wypłatą. Niewykluczone, że liczy na to, iż staruszka - z przyczyn naturalnych - nie będzie mogła odebrać pieniążków.

Skomentuj (5) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 233 (259)

#21322

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historyjka o akwizytorze - zdaje się, że oboje byliśmy piekielni.

Działo się to jakiś czas temu. Siedzę sobie grzecznie w domu, a tu raptem dzwonek do drzwi. Znaczy ktoś z sąsiadów, bo obcy dzwonią domofonem. Otwieram, a tam jednak obcy. I natychmiast zaczyna gadać:

- Na polecenie spółdzielni wszystkie drzwi mają być wymienione do końca kwietnia. Jestem z firmy takiej i takiej, tu mam dla pani naszą ofertę, mamy bardzo duże rabaty.

- Ma pan pismo? - Pytam grzecznie.

- Jakie pismo? - Zdumiał się.

- Ze spółdzielni. Że pokrywa koszt wymiany drzwi. Skoro wydaje polecenie, to znaczy, że koszty bierze na siebie.

Aż się zapluł, jak mi zaczął tłumaczyć, że przecież to nie spółdzielnia ma płacić, że oni proponują takie atrakcyjne rabaty, że drzwi takie piękne i solidne.

Trochę go przyhamowałam:

- Proszę pana, skoro spółdzielni nie podobają się moje drzwi, to może je sobie wymienić, ale na swój koszt. Ja jestem z nich zadowolona, podobają mi się, nie zamierzam wymieniać, nie mam zamiaru zapłacić ani złotówki.

Znowu zaczął coś bełkotać o atrakcyjności oferty, czym mnie tylko wkurzył.

- Pismo ze spółdzielni albo wynocha. - Powiedziałam grzecznie.

Chyba zrozumiał, że tu nic nie sprzeda, bo oddalił się szybko i bez pożegnania.

A zakończenie historii jest fajne: od kilku dni na drzwiach wejściowych do bloku wisi kartka ostemplowana przez spółdzielnię, która informuje, że wszyscy akwizytorzy proponujący wymianę drzwi i okien działają bez porozumienia ze spółdzielnią i jeżeli się na nią powołują, to robią to bezprawnie.

Skomentuj (13) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 683 (719)

#20776

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Rejestrując się na Allegro podałam do wysyłki adres miejsca pracy - listonosz zawsze chodzi w godzinach, kiedy jestem w pracy, więc tu mi będzie łatwiej odbierać. Zamawiałam głównie książki, które przesyłano listami poleconymi, gdy czasem nabyłam coś większego, co należało przesłać paczką, prosiłam sprzedającego o zmianę adresu do wysyłki. Pan paczkowy jeździ wieczorami, czasem nawet koło 22.00, nie było więc problemu z odbiorem.

System działał znakomicie. Oczywiście do czasu. Pewnego dnia nabyłam sobie obrazek - nie żadne dzieło sztuki, zwykły dekoracyjny bibelot, ale na tyle duży, że należało go przesłać paczką. Napisałam więc do sprzedającej z Wrocławia, że proszę o zmianę adresu do wysyłki, przelałam pieniądze i zaczęłam czekać.

Pechowo dopadła mnie grypa, przeleżałam w łóżku parę dni, kiedy już wstałam, przypomniałam sobie o obrazku. Telefon do pani z Wrocławia - paczka została dawno wysłana, niestety, wysyłała córka, nie zauważyła prośby o zmianę adresu, paczka poszła na adres z Allegro. Podała numer przesyłki, przeprosiła - trudno, stało się, przecież jej nie zabiję.

W pracy nikt nie widział żadnej paczki dla mnie. Udałam się na miejscową pocztę (w tym samym budynku, dwa piętra niżej), dziewczyny mnie znają, żadnej paczki nie było, przecież by zatrzymały. Poradziły, żeby zadzwonić do rozdzielni, podały numer. Przy okazji odebrałam plik służbowej korespondencji.

Wróciłam do firmy, zadzwoniłam do rozdzielni. Podałam numer przesyłki. Panienka sprawdziła w komputerze i poinformowała mnie, że ponieważ nikt paczki nie odebrał, to została odesłana do nadawcy i już jest w drodze do Wrocławia.

Trudno, co robić. Znowu telefon do pani sprzedającej z informacją, że otrzyma paczkę z powrotem. Obiecała odesłać natychmiast po jej otrzymaniu, na swój koszt.

Zabrałam się do przeglądania przyniesionej z poczty korespondencji, a tu raptem wciśnięte między listy awizo. Trudno było cokolwiek na nim odczytać, widocznie listonosza kaligrafii nie uczono, ale pieczątka była wyraźna: przesyłkę należy odebrać z Poczty Głównej. Nie z tej, którą mam dwa piętra niżej, ale z tej, do której mam spory kawałek, nie ma czym dojechać, więc spacer jest całkiem konkretny, a pogoda mało sprzyjająca.

Nie miałam wyjścia - nikt ze współpracowników nie wybierał się w tamtym kierunku, musiałam ruszyć w drogę. Odstałam swoje w kolejce i ze zdumieniem odebrałam paczkę, na której widniało moje nazwisko. Oczywiście zawierała kupiony przeze mnie obraz.

Kolejny telefon do sprzedającej, paczka się znalazła, transakcję możemy uznać za zakończoną. I tylko jeszcze przez chwilę zastanawiałyśmy się, jakim cudem paczka, która rzekomo była w drodze do Wrocławia, znalazła się nagle na warszawskiej Poczcie Głównej. Wnioski nasuwały się same: albo mają pracowników „kompetentnych inaczej”, albo mają taki bajzel, że sami się w nim nie mogą połapać.

Skomentuj (7) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 366 (422)

#20665

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia może nie tyle piekielna co śmieszna, ale trochę piekielności jednak zawiera.

Kilkanaście lat temu mojej koleżance zepsuła się kuchenka gazowa. Stara już była (kuchnia a nie koleżanka), nie było sensu jej reperować. Na nową natomiast nie było kasy. I tu pomocną dłoń wyciągnęła przyszła teściowa - właśnie sobie kupiła nową kuchenkę, taką wypasioną, ale starej się jeszcze nie pozbyła, sprawna jest, chętnie odda ją w dobre ręce, na pewno jeszcze kilka lat podziała.

Problem był tylko jeden: transport. Niby niedaleko jak na warszawskie warunki, ale kuchenka sama nie przejdzie, do osobowego się nie zmieści, a właściciele furgonetek żądali kwot o wiele przewyższających jej wartość.

Narzeczony postanowił wziąć sprawy we własne ręce. Pożyczył gdzieś nieco odrapany wózeczek i umówił się z trzema kolegami, żeby przewieźć kuchenkę na tymże wózeczku. Oczywiście pod osłoną nocy, bo pojazd mało reprezentacyjny, a droga przebiegała przez ścisłe centrum Warszawy, gdzie za dnia kłębią się tłumy ludzi.

Czas oczekiwania na zapadnięcie ciemności chłopcy skracali sobie popijaniem piwa. Kiedy wreszcie nadeszła pora by wyruszyć, mieli już trochę w czubach, ale szli o własnych siłach i transport przebiegał całkiem sprawnie.

Do czasu. Byli już niedaleko miejsca przeznaczenia, kiedy natknęli się na patrol policji. Policjanci nie mieli najmniejszych wątpliwości - czterech młodych podpitych facetów z kuchenką, na pewno ją gdzieś ukradli, a teraz wloką do pasera. Na złodziei wprawdzie nie wyglądają, ale kto by tam oceniał ludzi po wyglądzie.

Chłopcy zostali aresztowani i wraz z kuchenką odprowadzeni na posterunek. Wcale nie taki pobliski, kawałek dodatkowej drogi musieli zrobić. Od wtrącenia do lochów uratowała ich wyciągnięta w środku nocy z łóżka teściowa, która przybyła, rozpoznała własnego jedynaka i jego kolegów, złożyła oświadczenie, że kuchenka była jej własnością, oddała ją dobrowolnie, a ten dziwny transport to nie żaden happening ani prowokacja, tylko chęć zaoszczędzenia na transporcie.

Chłopcy i kuchenka byli wolni (teściowa też), można było ruszać w dalszą drogę. Poprosili policjantów o wypisanie jakiegoś kwitu, żeby móc się wylegitymować w razie spotkania z innym patrolem, ale policjanci stanowczo odmówili. I wtedy jeden z chłopaków oświadczył, że jeżeli sytuacja się powtórzy, to on ma to gdzieś, nie będzie z tą cholerną kuchenką ganiał przez całą noc po mieście, wraca do domu i idzie spać.

Szybko okazało się, że powiedział to w złą godzinę. Byli już tylko kilka kroków od miejsca przeznaczenia, kiedy z ciemności wyłonił się kolejny patrol. Nieszczęśni transportowcy mieli ochotę porzucić przeklętą kuchenkę i uciec, ale w porę przypomnieli sobie, że policjanci są uzbrojeni i lepiej ich nie denerwować.

Na szczęście policjanci okazali się wyrozumiali, kuchenka nie musiała odbywać kolejnej wycieczki na posterunek, wystarczył telefon. Wyprawa była zakończona. Chłopcy tak się ucieszyli, że przez trzy dni leczyli kaca. I przysięgli sobie uroczyście, że więcej nie podejmą się takiego transportu, choćby miały od tego zależeć losy świata.

Skomentuj (5) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 581 (649)
zarchiwizowany

#21099

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Wiele jest tu opowieści o piekielnych staruchach, więc dla kontrastu dorzucę coś o piekielnych młodych.

Firma, w której swojego czasu pracowałam, miała siedzibę w starym, wielkim gmachu, w którym mieściło się również kilka innych firm oraz różne sale konferencyjne, które administratorzy budynku wynajmowali różnym organizacjom czy stowarzyszeniom.

Na naszym piętrze była również taka sala, pewna organizacja wynajmowała ją tylko w soboty. Była tu też mała kuchenka, którą zawiadywała miła pani, powiedzmy Kasia. Panowie z organizacji dogadali się z panią Kasią: ponieważ ona nie pracuje w soboty, a oni bez porannej kawy nie potrafią pracować, to wszystko, co potrzebne do zaparzenia kawy przygotuje im w piątek przed wyjściem z pracy, a oni w sobotę rano przyjdą, zrobią sobie kawę w termosach i wezmą się za robotę. Oczywiście kawę, cukier i śmietankę przynosili sobie sami.

Wszystko funkcjonowało bez zarzutu przez parę miesięcy - do czasu, kiedy w naszej firmie pojawili się młodzi praktykanci.

W piątek wyszłam z pracy trochę wcześniej, w poniedziałek zjawiłam się pierwsza. Powitała mnie zapłakana pani Kasia. Ktoś ukradł kawę, którą przygotowała dla pracujących w sobotę, zrobili jej awanturę, bo bez kawy nie mogli się dobudzić, a najbliższy sklep był zamknięty i musieli po tę kawę latać kawał drogi. Zarzucili jej niesolidność. Pani Kasia pytała, czy nie wiem, kto ostatni wychodził w piątek, może jacyś obcy się kręcili, bo przecież żaden swój nie ruszyłby tej kawy, wszystko stało przygotowane na tacy jak zwykle, nigdy nic nie zginęło.

No i cóż się okazało? Otóż nasi młodzi praktykanci po prostu wzięli sobie tę kawę. Nie ukradli, tylko wzięli, bo przecież stała na wierzchu, więc można brać. Na pretensje pani Kasi odpowiedzieli oburzeni: „Wielka awantura o dwie łyżeczki kawy”. Nie docierało do nich, że to nie chodziło o dwie łyżeczki, ale o kompletny brak kawy, którą sobie przywłaszczyli. Nie mogli zrozumieć, że są ludzie, którzy muszą rano wypić kawę, żeby móc pracować, i że właśnie po to sobie tę kawę zostawili, żeby mieć pewność, że się jej napiją.

Przy młodych dość szybko nauczyłam się, że wszystko należy chować - cokolwiek leżało na biurku, zaraz się im przydawało, nieważne czy to książka, długopis, pieniądze, papierosy czy chusteczki do nosa. Leży na wierzchu, więc jest do wzięcia. Tego, kto wziął, nie sposób było znaleźć.

Skomentuj (11) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 161 (223)