Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

Lucka

Zamieszcza historie od: 26 stycznia 2019 - 0:44
Ostatnio: 4 lipca 2021 - 15:12
  • Historii na głównej: 4 z 4
  • Punktów za historie: 526
  • Komentarzy: 46
  • Punktów za komentarze: 229
 

#85028

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Krótka opowieść o tym, jak nauczyciele mają swoich ulubieńców i jak potrafią gnębić "patologiczne" dzieci.

Sytuacje, które opiszę działy się dawno temu, gdy chodziłam do zerówki i pierwszej klasy szkoły podstawowej. W obu tych klasach (aż do klasy czwartej) mieliśmy tę samą wychowawczynię i to ona była piekielna, chociaż widzę to dopiero z perspektywy lat, bo dziecko nie umie za bardzo krytycznie oceniać zachowań dorosłych.

Pochodzę z małego miasta, w klasie było nas 22. Już od pierwszych dni w szkole widać było, że trójka dzieciaków jest bardzo blisko z panią nauczycielką, ponieważ dla nich nie była "panią", a "ciocią". Cała trójka mieszkała z nią po sąsiedzku i ich rodzice kolegowali się z nią. Nawet gdy już nauczono dzieciaki zwracać się do niej per "pani", to nadal były jej ulubieńcami. Przymykała oko na braki prac domowych, spóźnienia, rozmowy w czasie zajęć czy bieganie po korytarzu. Dwie dziewczynki w sumie nie sprawiały większych problemów, ale trzeci - Bartek (imię zmienione) - to był istny diabełek. Codziennością było kopanie w tornistry każdego, kogo mijał, porywanie niepilnowanych rzeczy i rzucanie nimi na drugi koniec klasy (często trafiając nimi kogoś innego), prowokowanie bójek z innymi chłopakami, zaczepki słowne. Trzeba przyznać, że nigdy nikogo "bardzo" nie uszkodził, ale nagany czy wpisu do dzienniczka też nigdy nie dostał.

Skoro się kogoś lubi, to trzeba kogoś innego nie lubić. Ofiarami nauczycielki zostały dwie dziewczynki pochodzące z wielodzietnych rodzin i mieszkające na biednym osiedlu (wtedy większość mieszkań tam była o układzie pokój z kuchnią i wspólna łazienka dla całego piętra; no kolorowo nie jest).

Było dużo sytuacji typowych dla gnębienia uczniów przez nauczycieli. Wyśmiewanie, gdy nie znały odpowiedzi na pytanie, komentowanie na głos błędów w dyktandzie, szydzenie z brzydkiego pisma. Dwóch sytuacji jednak nie zapomnę nigdy, bo były traumatyczne chyba dla całej klasy. Przynajmniej dla każdego, kto ma trochę empatii.

Sytuacja pierwsza.

W szkolnym sklepiku sprzedawano różne słodycze (o składzie: barwiony cukier), którymi się zajadaliśmy. Jeden z lizaków był w kształcie szminki, więc wszystkie dziewczynki uwielbiały udawać, że się nimi malują (po czym oczywiście je zjadać). Dla dzieciaków przerwy są zawsze za krótkie, więc czasem dojadało się coś na początku lekcji. Chyba każdy tak robił. Tak też ze swoją "szminką" zrobiła Krysia (imię zmienione).

Gdy nauczycielka to zobaczyła, o co nie było trudno, bo obie swoje antyulubienice usadziła w pierwszych ławkach (dodam: jako jedyne siedziały w ławkach same, wszystkie inne dzieci we dwójkę, a miejsca były przypisane do ucznia na stałe) krzyknęła do niej "Co ty robisz?". Krysia odpowiedziała, że je, ale już kończy, na co nauczycielka, nadal krzycząc, stwierdziła, że w klasie się nie je i zapytała, co to w ogóle jest. W tym momencie ktoś z klasy odpowiedział, że "szminka". Dzieciaki wiedziały, że chodzi o lizaka, nauczycielka już nie.

Wpadła w furię. Złapała dziewczynę za ubranie na karku i podniosła do góry. Wyrwała jej przy okazji lizaka i rzuciła na podłogę. Cały czas krzyczała o tym, że takich rzeczy się nie je, że Krysia jest nienormalna (i inne, gorsze określenia), że wzywa rodziców, że nie będzie tego tolerować. Trochę to trwało. Krysia, wywleczona pod tablicę, kuliła się przed całą klasą. Nic nie powiedziała, tylko płakała. Cała klasa przypatrywała się temu wszystkiemu w ciszy. W końcu nauczycielka kazała jej siadać na miejsce. Dopiero na przerwie mogła iść do toalety się ogarnąć.

Sytuacja druga.

Marta (imię zmienione) miała problemy z nauką. Nie wiem, czy wynikało to z jej uwarunkowań (zdolności lub lenistwa), czy raczej z sytuacji, w jakiej żyła, ale często nie miała prac domowych, zapominała zeszytów i książek, na lekcjach odpływała myślami gdzieś daleko itp. Pewnego razu pani nauczycielka znów zbierała prace domowe. Wszystkie dzieci zaniosły jej zeszyty tylko nie Marta, która cały czas szukała czegoś w plecaku. Na pytanie nauczycielki odpowiedziała, że ona pracę domową zrobiła i spakowała, ale jej nie może znaleźć. Normalną reakcją nauczyciela jest poczekanie, aż uczeń przeszuka plecak i się przekona, że zeszytu jednak nie ma. Przy dobrym humorze można pozwolić przynieść pracę domową następnego dnia. Przy złym humorze można wstawić jedynkę. Co zrobiła nauczycielka?

Podeszła do Marty, wyrwała jej plecak, stanęła na środku klasy i z tekstem "No zobaczmy czy się znajdzie" z wysokości półtora metra wysypała całą zawartość plecaka na ziemię. Zeszyty i książki pogięte, śniadanie zmiażdżone, kredki rozsypane. To są straty materialne, o emocjonalnych wolę nie myśleć, gdy Marta zbierała wszystko spod stolików i nikt się nie schylił jej pomóc. Nauczycielka patrzyła na to z jakimś takim zadowoleniem, jakby dała jej dobrą lekcję.

Po pierwszej klasie obie dziewczyny nie zostały przepuszczone do drugiej. Skończyły podstawówkę rok później. Nie wiedziałam, co się z nimi dzieje aż do czasów facebooka.

Marta niestety nadal żyje z rodzicami, na zasiłku i wychowuje samotnie dziecko. Krysia wyrwała się z tego wszystkiego. Mieszka w Anglii z mężem i dwójką dzieci i chyba wszystko u niej dobrze. Bartek został robotnikiem na budowie, a prywatnie neonazistą lubiącym robić zadymy.
Nauczycielka po kilku latach została dyrektorką tej samej szkoły i podobno wszyscy ją chwalą.

No ja nie chwalę.

szkoła

Skomentuj (19) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 126 (160)

#84046

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Czego może się młody kierowca spodziewać na drodze?
Krótka odpowiedź: agresji i przykładów nieodpowiedzialnego zachowania.

Prawo jazdy zrobiłam tuż po 18-tych urodzinach, jednak po wyjechaniu na studia nie potrzebowałam auta, aż do teraz. Od zdawania na prawko minęło już dużo czasu. Na studiach nie stać mnie było na samochód, a potem nie był potrzebny, bo w mieście wolałam komunikację publiczną, a gdzieś dalej podróżowałam ze zmotoryzowanym narzeczonym. Teraz nadszedł czas, by zdecydować się na swoje autko.

Przez niemal dziesięć lat bez praktyki można wiele zapomnieć. Dlatego przed zakupem postanowiłam odświeżyć sobie tajniki kierowania samochodem. Najpierw jeździłam trochę po wiejskich drogach nieopodal mojego domu rodzinnego. Tutaj nie było problemu, okazało się, że nie mam (pomimo moich obaw) problemów z techniką jazdy. Potem postanowiłam oswoić się z miastem, bo wiadomo, że tu jazda samochodem to coś zupełnie innego. Kupiłam w internecie naklejkę z zielonym listkiem i ruszyłam na ulice.

Zaczęłam od kursów po niemal pustych ulicach nocą. Założyłam, że w ten sposób nauczę się poruszania się po mieście bez przeszkadzania spieszącym się zawsze i wszędzie kierowcom. Chodziło o takie przetarcie szlaków, którymi będę jeździć za dnia. Nauczyłam się, jaką trasą omijać ewentualne korki, którędy gdzie zjeżdżać itp. Trochę zestresowali mnie w tym czasie rajdowcy, który potrafili pruć setką po osiedlowej drodze, trąbić na mnie, gdy zatrzymałam się na znaku stopu przy wyjezdzie z osiedla lub przed torami (tak, widziałam, że nic nie jedzie, ale chodzi przecież o zasadę) itp. Miałam nadzieję, że może im się gdzieś bardzo spieszyło - na nocny dyżur do szpitala czy do umierającej matki. Tak, wiem, naiwnie z mojej strony. Myślałam, że za dnia będzie inaczej, że na ogół kierowcy będą przestrzegać przepisów.

Okazało się, że gdy odważnie wyjechałam na drogę za dnia, zostałam otrąbiona w tym samym miejscu (za to, że zatrzymałam się przy znaku stop przy wyjeździe z osiedla), potem za to, że ustępuję pierwszeństwa na drodze podporządkowanej, bo przecież mogłam się na chama wcisnąć między pędzące samochody, następnie za to samo na rondzie.

Może wielu z Was stwierdzi, że nie nadaję się na kierowcę, że może za bardzo się stresuję albo jeżdżę za wolno (bo nie równo z limitem prędkości), ale kurczę, nie każdy jest mistrzem kierownicy. Czasem my, ciamajdy, chcemy się tylko dostać bezpiecznie z punktu a do punktu b, bez łamania przepisów.

Nic się Wam, rajdowcy i królowie kierownicy, nie stanie, jak dojedziecie na miejsce pół minuty później. Klaksonami tylko stresujecie, a powinno się ich używać jedynie w sytuacjach niebezpiecznych (a nie jedynie irytujących ze względu na to, że ktoś nie jedzie maksymalnie szybko).

Serio, według mnie nie jeżdżę fatalnie (czasy przejazdów mam zgodne z tym, co pokazuje google maps), ale to, co widzę na drodze z jednej strony mnie stresuje, bo jadę wolniej niż większość, a z drugiej, bo nigdy nie wiem, na jaki szalony manewr może ktoś wpaść.

Samochód

Skomentuj (73) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 54 (120)

#84100

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Piekielna walentynkowa historia mojego kuzyna.
Kuzyn zaczął spotykać się z dziewczyną w liceum, razem zamieszkali po wyjeździe na studia i wszystko wskazywało na to, że w najbliższej przyszłości się pobiorą i będą "żyć długo i szczęśliwie". W życiu jednak tak pięknie jest rzadko. Prawdziwie piekielne jest to, w jaki sposób zakończył się ich ponad pięcioletni związek.

Od początku oboje stwierdzili, że nie obchodzą walentynek, bo to święto komercji, a oni kochają się tak bardzo, że nie potrzebują do tych kiczowatych okoliczności. No i wszystko byłoby w porządku, gdyby na ostatnim roku studiów dziewczyna nie stwierdziła, że (skoro oni we dwoje nie obchodzą walentynek) to pójdzie na imprezę antywalentynkową do znajomych. Oboje doszli do wniosku, że pójdzie tam sama, bo po pierwsze będą tam sami single [edit, bo widzę z komentarzy, że niezrozumiale napisałam: na imprezie raczej niemile widziane by były pary], po drugie to głównie jej znajomi (z jej kierunku), a po trzecie on jest zajęty kończeniem jakiegoś tam projektu do pracy. Nie byli parą w typie papużek nierozłączek, więc takie wyjście było dla obojga czymś normalnym. Kuzyn myślał, że oboje są na tyle dojrzali, że to nic niezwykłego.

Szczegóły tego, co działo się na imprezie, dotarły do niego z drugiej ręki (przez znajomych znajomych). Mianowicie, dziewczyna się upiła i rzucała niedwuznaczne sugestie (i sygnały niewerbalne), że chętnie przespałaby się z dowolnym z obecnych kawalerów. Kuzyn nie dowiedział się od znajomych nic więcej, dziewczyna nie wspomniała ani słowem, by działo się cokolwiek podobnego, więc stwierdził on, że to tylko plotki i nawet jeśli jest w nich ziarno prawdy, to nie ma co się przejmować. Ufał jej, tak jak powinno się ufać komuś, z kim jest się w stałym związku.

Żył sobie w słodkiej nieświadomości jeszcze cztery miesiące.
Po ostatniej sesji i obronie prac dyplomowych, chciał zaplanować last minute wakacje - nagrodę dla nich obojga za skończenie studiów (do opłacenia tych wakacji dołożyli się znacząco jego rodzice). Kiedy zapytał ją gdzie by chciała wyjechać, ona odpowiedziała, że już ma plany na wakacje... i na resztę życia.

Oświadczyła, że teraz wyjeżdża na dwa tygodnie ze swoim nowym facetem, którego poznała na walentynkach, i w tym czasie kuzyn ma spakować wszystkie jej rzeczy, które zabierze po powrocie.
Zakończyła słowami, które wryły mu się w pamięć "Nie rób z tego tragedii, przecież wiadomo było, że to było tylko na czas studiów".
No cóż, nikt nie przypuszczał, że ich związek był "tylko na czas studiów", bo przez te kilka lat stała się już częścią rodziny dzięki relatywnie częstym wizytom na rodzinnych uroczystościach.

Po długich i trudnych rozmowach z nią i ze znajomymi, kuzyn dowiedział się, że romans jego dziewczyny zaczął się na tej nieszczęsnej imprezie walentynkowej, kiedy zaciągnęła jednego z obecnych tam kolesi do sypialni. Potem umawiali się na randki tak, jakby ona w ogóle nie była w związku, a znajomi myśleli, że kuzyn jest tego świadomy i mieszka razem z nią tylko na zasadzie współlokatorstwa, żeby nie robić ani jej ani sobie problemów przed końcem studiów.

Skomentuj (24) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 155 (177)

#83975

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Kilka dni temu, na skrzyżowaniu 100 metrów od mojego domu wydarzyła się tragedia. Zginęła kobieta potrącona przez auto. Podobno przechodziła na czerwonym. Podobno kierowca jechał za szybko. Momentu wypadku nie widziałam, więc nie chcę wyrokować o winie. Widziałam przypadkiem ciało na asfalcie, czekające na zakończenie policyjnych procedur.

Sytuacja szokująca, bardzo smutna i skłaniająca do większej ostrożności zarówno w roli pieszego, jak i kierowcy.
Tak mogłoby się przynajmniej wydawać...

Idąc dziś po zakupy, przeszłam przez feralne skrzyżowanie. Byłam tam może dwie, trzy minuty i w tym czasie widziałam dwie osoby przechodzące na czerwonym. Starszej pani spieszyło się na autobus, a młodemu chłopakowi do tego samego sklepu, do którego weszłam ja, zaledwie kilkanaście sekund później.

Czy naprawdę zaoszczędzenie tych kilku sekund, nawet minut jest warte takiego ryzyka? Co może być tak ważnego, żeby ryzykować swoje życie?

Skrzyżowanie

Skomentuj (33) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 114 (146)

1