Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

MademoiselleInconnue

Zamieszcza historie od: 16 czerwca 2011 - 14:55
Ostatnio: 4 września 2014 - 9:26
O sobie:

Studentka romanistyki.

  • Historii na głównej: 17 z 20
  • Punktów za historie: 11169
  • Komentarzy: 131
  • Punktów za komentarze: 1389
 

#58359

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Obrona pracy magisterskiej.
Komisja w składzie: promotor, recenzent, prodziekan.
Naprzeciw nich broniąca się magistrantka.

Studentka odpowiedziała już na pytania zadane przez promotora, ten zaś oddał głos recenzentowi. Recenzentem był pewien pan doktor powszechnie znany z wrednego charakteru i megalomanii. Chcąc chyba i tym razem się popisać, spróbował dociąć studentce tymi słowy:

- Przejrzałem sobie tę pani pracę i muszę powiedzieć, że ma pani przerażająco skromną bibliografię. Brakuje klasyki, elementarnych dzieł do omawiania tej tematyki!

Studentka zmierzyła go wzrokiem i zaczerwieniła się, a potem wycedziła przez zęby:
- Gdyby pan doktor zamiast przeglądać, przeczytał moją pracę, to wiedziałby, że w bibliografii umieściłam tylko pozycje cytowane, co zaznaczyłam we wstępie.

Role się odwróciły. Zmieszany recenzent odchrząknął, zadał jeszcze jakieś banalne pytanie i odpuścił.

Praca została obroniona na 5.

uniwersytet

Skomentuj (29) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 572 (796)

#58353

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Moja przyjaciółka wynajęła sobie pół pokoju w pewnym mieszkaniu. Nie bardzo wyobrażała sobie dzielenie z kimś pokoju, ale lokalizacja mieszkania tak bardzo jej się podobała, że postanowiła zaryzykować. Jej współlokatorka okazała się zresztą miłą i bezkonfliktową dziewczyną, więc wszystko wskazywało na to, że podjęła bardzo dobrą decyzję. Do czasu.

Przyjaciółka jest bardzo zżyta z rodziną, toteż w każdy weekend jeździ do domu. Po jednym z powrotów przypadkiem zauważyła coś dziwnego: jej kostka od gitary leżała w koszu na śmieci. Niby nic - mogła przecież strącić ją niechcący z blatu. Było to jednak mało prawdopodobne ze względu na to, że należy do osób utrzymujących wzorowy porządek i wszystko odkłada na swoje miejsce (w przypadku kostki - na półkę).

Wróciwszy kolejnym razem, znów natknęła się na niespodziankę: zawartość jej szafy widać ożyła, bo ubrania poukładane były inaczej. To już się nie mogło zdarzyć przypadkiem. Przyjaciółka postanowiła porozmawiać ze współlokatorką, ta jednak zaprzeczyła, iżby miała dotykać czegokolwiek nie należącego do niej. Dziewczyna z sąsiedniego pokoju również do niczego się nie przyznała. Atmosfera w mieszkaniu zrobiła się niefajna. Ktoś musiał kłamać.

Minął tydzień i na przyjaciółkę kolejny raz czekało nie mało atrakcji. Po pierwsze - znów znalazła swoją kostkę w koszu na śmieci, tym razem kuchennym. Musiałaby dostać skrzydeł i bólu istnienia, żeby się tam znaleźć, nie ma mowy o przypadku. Co więcej - współlokatorka z pokoju skarżyła się, że ktoś jej poprzekładał notatki i nic nie może znaleźć. Na szczęście trzecia lokatorka wyjechała na cały tydzień, była więc poza podejrzeniami. Pokrzywdzone wiedziały więc, że powinny porozmawiać z właścicielką.

Co się okazało: pod nieobecność dziewczyn pani właścicielka (starszawa, niepracująca) przychodziła do mieszkania i robiła porządki. Nie tylko wynosiła śmieci czy trzepała wycieraczki, ale też grzebała w prywatnych rzeczach swoich lokatorek (vide kostka czy ubrania). Tłumaczyła się, że musi kontrolować, co się tam dzieje, bo o mieszkanie trzeba dbać. Na pytanie, czy mogłaby przestać, gdyż lokatorki sobie tego nie życzą, odpowiedziała, że to wykluczone. Ona musi pilnować, żeby był porządek, bo to jest jej mieszkanie, one je tylko wynajmują, a jak się im nie podoba, to mogą się wyprowadzić.

I tak zrobiły.

wynajem mieszkania

Skomentuj (23) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 826 (868)

#58327

przez (PW) ·
| Do ulubionych
O piekielności niczyjej, bo nie wiem, czy winą należałoby obarczyć system, czasy, ludzi czy coś jeszcze innego. Może to tylko przykry zbieg okoliczności. Tak czy siak, wróciłam do domu kompletnie załamana.

Dostałam od psychiatry skierowanie do psychoterapeuty, co uprawnia mnie do psychoterapii w ramach NFZu. Niewiele jest poradni, gdzie taka terapia realizowana jest nieprywatnie. Udało mi się takową znaleźć, poszłam się zarejestrować. Co się okazało: czas oczekiwania na terapię indywidualną na NFZ wynosi blisko 3 lata. Dorzućmy do tego fakt, że psychoterapia trwa mniej więcej drugie tyle. Prywatnie jedna taka wizyta kosztuje około 100zł. Spotykać się trzeba co tydzień.

I chyba najgorsze w tym wszystkim jest to, że psychoterapii potrzebują ludzie naprawdę cierpiący. Tacy, którzy nie są w stanie sami poradzić sobie z problemem (tym się poniekąd różni korzystanie z usług psychoterapeuty, a usług psychologa). Tak długi czas oczekiwania to dla nich przedłużanie koszmaru.

słuzba_zdrowia

Skomentuj (22) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 384 (492)

#58257

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Helpdesk pewnej instytucji.

Standardowa sytuacja: dzwoni kobieta, pracownik pyta, w czym problem. Pani jednak zamiast powiedzieć od razu, dopytuje się, czy da się tak zrobić, żeby pracownik zobaczył jej pulpit. No da się.
- To dobrze, dobrze, niech pan wejdzie.

Wciąż mając kobietę na linii, pracownik dostał się do rzeczonego pulpitu. Pierwsze, co zobaczył, to wielka kocia morda ze zdjęcia ustawionego jako tapeta. Poza tym, pulpit jak pulpit. Zwrócił się więc do kobiety:
- Patrzę właśnie na pani pulpit. Co dalej?
Spodziewał się, że usłyszy zaraz, iż powinien teraz kliknąć gdzieś koło trzeciego wąsa od góry po prawej itp. i w ten sposób jakoś dotrą do źródła problemu. Różne ludzie mają zwyczaje. Ale nie. Pani nadal była enigmatyczna:
- Widzi pan kotka?
Trudno było nie widzieć...
- Widzę.
- Dobrze. Bo, wie pan, to jest kotka elektryka. Zdrowa, ma z kilka lat. I ona się niedawno okociła. Te jej kocięta też takie rude...
- Proszę pani - wszedł jej w słowo pracownik - ale jaki ma pani problem?
- Nie chciałby pan kociaka?

Tak, pani dzwoniła w sprawie kociąt.

call_center

Skomentuj (10) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 907 (989)

#58219

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Helpdesk pewnej instytucji.

Problemy można zgłaszać telefonicznie lub przez internet. Tym razem przyszedł mail o takiej treści:

"Dzień dobry,
Z mojego komputera nie da się wysyłać wiadomości e-mail. Proszę o szybką interwencję."

Nie minęły 3 minuty, gdy z tego samego adresu przyszedł kolejny:

"Dzień dobry,
Już nie trzeba."

call_center

Skomentuj (10) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 392 (610)

#58211

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Znacie taki film jak "Omen"? Mocna rzecz, co? No to wyobraźcie sobie, że istnieje sobie podobny czarci pomiot naprawdę. I w tym roku poszedł do szkoły.

Mały Omen, syn nauczycielki z pobliskiego liceum, został zauważony i zapamiętany przez grono pedagogiczne natychmiast, tak mocno dawał się we znaki. Naturalnie, nadpobudliwy, nieposłuszny, agresywny, na przerwach bardziej małpę niż człowieka przypomina - jak wiele dzieci w jego wieku. Jednakże wyróżniał się czymś spośród tego grona dzikusów: miał świadomość, że robi źle.

Podczas przerw w pokoju nauczycielskim wrzało - temat Omena nie schodził z ust. Nauczycielki co raz opowiadały sobie najnowsze wybryki chłopca, wymieniając się informacjami. Otóż Omen kompletnie nie nadawał się do pracy na lekcji (a to ci niespodzianka!): kiedy miał lepsze dni, po prostu nie wykonywał poleceń, zajmując się gryzmoleniem w zeszytach, podjadaniem słodkości i innymi swoimi sprawami, za to w dni gorsze darł się, okładał inne dzieci książkami i skutecznie utrudniał nauczycielce pracę. Raz na przykład zerwał się nagle z miejsca, wskoczył na stojącą pod ścianą ławkę, wyjął ze szkolnej gazetki szpilkę i zaczął dziurawić nią twarz papierowej Pani Jesieni znajdującej się na tej właśnie gazetce. Podobne odpały zdarzały się regularnie.

Omena co dzień odbiera mamusia, pani Omenowa i co dzień jest proszona na rozmowę i obejrzenie dzienniczka uwag (Omen dostaje ich po kilka jednego dnia. Siedmiolatek). Co dzień tłumaczy tej durnej belferzycy, że jej synek w domu nie sprawia żadnych problemów wychowawczych, jest dzieckiem idealnym i to wszystko, co jest w dzienniczku powypisywane to jakieś wymysły.

Nie myślcie jednak, że Omenowa z Omeniątkiem w domu nie porozmawiała. Na pewno porozmawiała. Powiem więcej - rozmowa ta odniosła skutek! Nie dało się bowiem nie zauważyć, że to, co Omen zaczął potem wyprawiać, musiał mu ktoś podpowiedzieć. Zaczął na przykład udawać ofiarę:
w czasie przerwy, po jakiejś niegroźnej, typowej szarpaninie, zaczynał udawać, że płacze i to w momencie, gdy akurat mijała go dyżurująca nauczycielka. Gdy ta go zignorowała (podkreślam: UDAWAŁ), wyprzedził ją szybko, po czym znów wchodził w rolę, kuląc się smutnie pod ścianą, tak by na pewno widziała. Dyżurująca nie zainteresowała się biednym Omenem, potem być może tego żałowała, bo Omenowa przyszła do niej z mordą i chyba nawet złożyła jakąś skargę. Tak samo potraktowała inną dyżurującą, która kiedyś ostrzegła Omena, by lepiej się uspokoił, bo już jest szkolnym chuliganem numer jeden. Jak można było zwrócić się w te słowy do dziecka?! Jak można było tak obrazić biedne Omeniątko?!

Uwag i próśb wciąż przybywa, a Omen jak był niegrzeczny, tak jest nadal, a nawet się rozkręca. Odnosząc woźnemu szmatę (rozlał coś i musiał powycierać), rzucił mu ją w twarz i pokazał język, do siostry katechetki zaczął mówić per "panno", a innych uczniów poznał już na tyle dobrze, że zaczął wybierać sobie ofiary.

Dochodzę więc do tego, co martwi wszystkich najbardziej i o czym wspomniałam na samym początku. Omen wie, że robi źle, jest dla poszczególnych dzieci małym sadystą, czerpie przyjemność z zastraszania ich i robienia im krzywdy. Najpierw sześcioletnia dziewczyneczka z chorym serduszkiem. Cholera wie, co on jej tam robił... Grunt, że bała się przychodzić do szkoły przez niego i wszystko opowiedziała rodzicom. Ci wzięli sprawy w swoje ręce (prawdopodobnie wiedzieli, jak wygląda zwracanie się z problemem do Omenowej). Zdybali kiedyś gówniarza po lekcjach i jasno mu wytłumaczyli, że mała jest chora i przez niego coś poważnego może się jej stać. A jakby się stało to... będzie ją mieć na sumieniu. I wiecie co? Bogu dzięki, podziałało. Od tamtej pory Omen już jej nie dokucza. Ma za to 2 inne ofiary (o których wiadomo). Jedna to pewien pierwszoklasista, mizerotka o bladym obliczu. Jest tak przestraszony, że gdy tylko widzi na korytarzu Omena, łapie panią za rękę i nie puszcza aż do dzwonka. Druga ofiara to chłopak trochę umysłowo opóźniony. Nic dziwnego, w końcu z takiego to się dopiero można pośmiać.

No i co? Uwag wciąż przybywa, rozmowy z rodzicami się toczą, a w pokoju, jak w Ib trzeba iść na zastępstwo, nauczyciele ciągną zapałki.

Ale wiecie co? Chyba szykuje się przełom. Omenowa oświadczyła ostatnio, że składa skargę do kuratora. Na szkołę, co to jej syna szkaluje.

szkoła

Skomentuj (59) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 744 (824)
zarchiwizowany
W uczelnianej rzeczywistości kontakt mailowy to faktycznie rzecz bardzo przydatna, bo studentom pozwala na szybkie przekazywanie informacji, a wykładowcom na... praktycznie na wszystko. Oto kilka kwiatków:

1) Tendencją moich wykładowców jest wysyłanie potrzebnych na zajęcia materiałów w wieczór je poprzedzający. Pół biedy, jeśli są to tylko kserówki, które należy mieć - wtedy poszkodowanymi są tylko pechowcy nie posiadający drukarki (jak ja). Gorzej, gdy raptem przychodzi coś, co na jutro należy odrobić. Łatwo przewidzieć, że ludzie mają na ogół inne zajęcia poza wiecznym sprawdzaniem skrzynki, a niektórzy pewnie zaplanowali sobie czas, nie uwzględniając przerabiania zadań. Tia... Ale spróbuj przyjść na zajęcia nieprzygotowanym! Znacie to?
Takie wysyłanie na ostatnią chwilę jest typowe szczególnie dla jednej pani doktor. Kiedy więc na początku roku ponad połowa studentów przyszła na jej zajęciach nieprzygotowana, rzuciła:
- No ale jak to państwo nie wiedzieli?! Przecież wysłałam wiadomość.

2) Ta sama pani doktor zrobiła nam pewnego razu większą niespodziankę. Wysłała nam maila o takiej mniej więcej treści:
"Szanowni Państwo,
Proszę, byście przygotowali na jutro rozdział 22, który sprawdzimy po zaplanowanym kolokwium".
Naturalnie, informacja przyszła w przeddzień kolokwium, w godzinach popołudniowych.

3) Przesyłanie prac do sprawdzenia. Wiem, że gdzieniegdzie powszechnie stosowana praktyka. U nas jednak dosyć niepopularna. Jeden pan prowadzący zażyczył sobie dostać prace na maila. Wysłaliśmy. Problem w tym, że nikt z nas nie otrzymał żadnego potwierdzenia, że praca doszła. Co bardziej nerwowi obgryzali paznokcie na myśl, że coś poszło nie tak. I słusznie. Rzeczywiście, nie wszystkie prace zostały sprawdzone. Jedne nie doszły, drugie były źle zapisane i nie dało się ich otworzyć. Bogu dzięki, z moją było wszystko w porządku, więc nie miałam dodatkowej roboty. Od tamtej pory gdy pojawia się alternatywa pomiędzy doręczeniem czegoś osobiście a przesłaniem drogą elektroniczną, wybieram zawsze to pierwsze.

4) Bezwzględny faworyt. Pewnej niedzieli o godzinie 22:53 od pewnej pani doktor będącej na zwolnieniu, przyszedł mail o takiej treści:
"Szanowni Państwo,
Nasze jutrzejsze zajęcia odbędą się zgodnie z planem. Pozdrawiam i do jutra!"
Poniedziałkowe zajęcia były przewidziane na godzinę ósmą. Z całego roku przyszły wtedy 4 osoby, które - widać, tknięte jakimś niejasnym przeczuciem - sprawdziły skrzynkę przed pójściem do łóżka. Oczywiście reszta dostała pełnoprawne nieobecności.

I człowiekowi się czasem odechciewa tej całej techniki...

uniwersytet

Skomentuj (12) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 145 (201)
zarchiwizowany

#16849

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Zaczął się rok szkolny, zaczął się i sezon na piekielnych rodziców. Historia zasłyszana od cioci nauczycielki (nauczanie początkowe, czyli klasy 1-3).

Dwa dni temu dzwoni do cioci pewna mama i mówi, że jej synek nie przyjdzie na rozpoczęcie roku szkolnego i będzie nieobecny również następnego dnia. Powód? Zmarł mu ojciec (notabene - z przepicia). Warto wspomnieć, że chłopczyk z rodziny mocno patologicznej, ojca być może znał, na co dzień jednak mieszkał z matką i jej konkubentem.
Tak czy siak, wiadomość przykra i powód dosyć zrozumiały. Ale te dwa pierwsze dni szkoły ponoć najważniejsze, bo trzeba na ich podstawie ustalić stan klasy czy coś, więc ciocia, znając realia, próbuje łagodnie przekonać kobietę, że lepiej dla wszystkich byłoby, gdyby syn jednak przyszedł. I tu moi drodzy, pod postacią odpowiedzi pani matki, pointa!
- Hm... nie, pani, on jednak nie przyjdzie. My w sobotę na wesele idziemy i tak będzie wygodniej.

Szkoła podstawowa

Skomentuj (1) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 173 (221)

#12372

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Dzisiejsze święto przypomniało mi sytuację sprzed pewnie już kilkunastu lat, kiedy sama byłam dziewczynką sypiącą kwiatki w procesji. Otóż było u nas w kościele tak, że jeśli dziewczynka uczestniczyła w całej oktawie Bożego Ciała, to ostatniego dnia do koszyczka po kwiatkach sypano cukierki, w ramach nagrody i podziękowania. Uważam, że był to przemiły gest, bo nie dość, że dzieciaki cieszyły się z czegoś słodkiego, to przy okazji czuły się docenione. I właśnie z takiego ostatniego "cukierkowego" dnia pamiętam tę sytuację: w zakrystii ogólne zamieszanie, jak to po mszy, w dodatku pełno dzieci żądnych nagrody ;) Jedna z dziewczynek, z koszyczkiem już pełnym słodkości, podbiega z powrotem do matki, na co ta, korzystając z zamieszania, zręcznym ruchem przejmuje koszyczek, przesypuje jego zawartość do torebki, po czym oddaje go córeczce, mówiąc:
- Leć jeszcze raz.

Chciwość, jeden z siedmiu grzechów głównych; nie dziwota, że czasem się go popełnia. Ale żeby przez cukierki?!

kościół

Skomentuj (14) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 545 (621)
zarchiwizowany

#12368

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Historia tragikomiczna. Nie przedstawia relacji klient - sprzedawca, tylko logikę biurokracji. Mimo wszystko, zdecydowałam się ją wrzucić.

Otóż w zeszłym roku rozpoczęłam studia i starałam się o akademik, a to oznaczało, że przed końcem wakacji musiałam zebrać i przynieść stertę zaświadczeń, oświadczeń i innego papierowego cholerstwa, żeby udowodnić, żem miejsca w akademiku godna. Jednym z wymaganych dokumentów było zaświadczenie o tym, że mój młodszy brat jest uczniem. Tylko że ten mój brat w tym samym roku dopiero miał rozpocząć gimnazjum.
I tu zagadka. Gdzie, w tych okolicznościach, zdobyć taki papierek? W szkole, gdzie brat uczniem nie był JUŻ, czy w tej, gdzie nie był JESZCZE. Zgodnie z papierową logiką wychodziło, że mój brat uczniem po prostu nie był i kropka.
Ale trzeba było stawić czoła zagadce. Razem z mamą ustaliłyśmy, że należy wziąć pod uwagę czas rozpoczęcia roku akademickiego i iść tym tropem. W końcu w październiku braciszek już gimnazjalistą będzie, prawda?
Ruszamy do gimnazjum. Prosimy panią sekretarkę o papierek. Dowiadujemy się, że tak się nie da, bo przecież rok szkolny się jeszcze nie zaczął, więc brat uczniem nie jest (tylko, że podanie na uniwersytet trzeba dostarczyć do połowy sierpnia, więc czekać nie można). Odsyła nas do podstawówki, ale nam się wydaje, że skoro podstawówka wszystkie dokumenty już wydała, to raczej nie ma już w tym temacie nic do powiedzenia. Dyskusja trwa. Pani jest nieugięta. Czuć już naszą porażkę. Ale nagle, niczym anioł, zjawia się druga sekretarka, która mówi, że zna problem i zaraz coś poradzi. Dała nam zaświadczenie (raptem pół karteczki z podpisem i pieczątką), na którym napisano, że mój brat "został przyjęty" do tego gimnazjum. Niby to samo i problem rozwiązany. I nie można było tak od razu?

Placówka oświatowa

Skomentuj (9) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 126 (152)