Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

MarMac

Zamieszcza historie od: 30 sierpnia 2011 - 21:32
Ostatnio: 8 maja 2018 - 7:26
  • Historii na głównej: 5 z 8
  • Punktów za historie: 723
  • Komentarzy: 32
  • Punktów za komentarze: 145
 

#82123

przez (PW) ·
| Do ulubionych
O naiwności i pazerności ludzkiej.

Rodzice moi mają działkę budowlaną pod miastem powiatowym, z planem, że kiedyś sobie tam dom postawią (jak na razie z planów nic nie wyszło i chyba rodzice porzucili już to marzenie). Działka kupiona naście, a może i 20 lat temu po okazyjnej cenie, w wiosce. Przez lata wioska mocno się rozbudowała i cena gruntu z pewnością wzrosła, bo powoli robi się z niej przedmieście, chociaż nadal jest oddalona od miasta o kilka kilometrów.

Do ojca zadzwonił jeden z dość majętnych ludzi z tego miasta. Nazwijmy go Stonka. Stonka już kilka razy rozmawiał z ojcem na temat kupna tej działki. Ojciec jednak cały czas odmawia. Zapytałem o powody. Ojciec wyjaśnił, że działka spora, że oni z mamą już raczej nic nie wybudują, ale kiedyś może się przyda dla mnie czy dla brata.
Wyjaśnił też, że na pewno nie sprzeda działki dla Stonki. I to właśnie o nim będzie historia. Ojciec podał mi dwa przykłady, dlaczego nie sprzeda gruntu temu człowiekowi. Wszelkie kwoty, które podam są wyssane z palca i służą jedynie zobrazowaniu historyjek.

1. Dwaj bracia - emeryci - mieli ojcowiznę - dom, trochę pola i jakieś budynki, ale że już nie gospodarzyli, to postanowili sprzedać. Zgłosił się do nich Stonka. Dogadali się co do ceny, Stonka załatwił notariusza i umówionego dnia cała trójka spotkała się pod drzwiami biura notarialnego. Stonka powiedział zdanie, które zaważyło na życiu emerytów.
- Panowie, ja już nie raz grunty kupowałem. Notariusz spyta się, czy my się już rozliczyliśmy finansowo. Powiedzcie, że tak, że gotówką, i podajcie kwotę 300 tysięcy złotych. Wtedy i ja, i wy zapłacimy podatek od tych 300 tysięcy, a jak tylko wyjdziemy, to ja wam dam te pół miliona w gotówce, na które się umówiliśmy. I ja, i wy zaoszczędzimy sporo.
Emeryci podumali i zrobili jak im Stonka radził. Gdy notariusz zapytał o sprawy finansowe, ci powiedzieli, że już się z kupcem rozliczyli i że gospodarkę sprzedali za 300 tysięcy.
Po wyjściu od notariusza emeryci domagają się swoich pieniędzy, a Stonka:
- Jakich pieniędzy? Przecież już się rozliczyliśmy! Mam akt notarialny, który to poświadcza.
Emeryci w te pędy to notariusza, ale ten rozłożył ręce. Podobno obaj bracia krótko potem powiesili się.

2. Małżeństwo chciało sprzedać dom. Stonka był podobno u nich kilkakrotnie. Razem z nimi imprezował - a to grilla zorganizował, a to jakąś domówkę u nich zrobił na swój koszt. W końcu dogadali się co do ceny domu. Tym razem Stonka zastosował inny myk. Również mieli rozliczyć się gotówką, a po załatwieniu spraw u notariusza Stonka ponownie urządził imprezę. Popili sobie we trójkę i gdy małżeństwo było już wstawione, zaczął im opowiadać o jakimś domu czy gospodarce, które jest do kupienia za niską kwotę. On nie może kupić, bo nie ma kasy, ale jak mu kasę przekażą, to on już jutro wszystko załatwi. Ma też już umówionego jakiegoś kupca na tę nieruchomość, który ma zapłacić o kilkaset tysięcy więcej. Biznes życia - małżeństwo inwestuje powiedzmy 300 tysięcy w zakup, a później Stonka przyjeżdża z kupcem, który płaci np. 600 tysięcy. Zysk miał być do podziału pomiędzy małżeństwo a Stonkę, po połowie. Małżeństwo pijane, to i dali kasę Stonce.
Rano, gdy się obudzili, Stonki już nie było. Gdy małżonkowie zorientowali się, że Stonka ich oszukał, wezwali policję, ale nie było świadków, umowy - nic. Kasa zniknęła, biznes życia się nie udał.

Skomentuj (18) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 129 (147)

#82070

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Będzie długo.

[na tyle długo, że historia była zbyt długa do akceptacji, w związku z czym została rozdzielona - ciąg dalszy tuż pod nią
~Ascara]

Jak MarMac został szwejem czyli o super pracodawcach prywatnych. Może być chaotycznie, bo ciężko mi to jakoś opisać ładnie i składnie.

3 lata temu byłem bezrobotny. Szukanie pracy przy granicy z obwodem Kaliningradzkim do łatwych nie należało, ale jakoś w maju trafiło się ogłoszenie. Miejscowa firma - sklep budowlany - szuka pracownika. Zadzwoniłem i umówiłem się na spotkanie. Rodzicielka nie była zadowolona, bo różne rzeczy słyszała o tej firmie. Małe miasteczko, więc wieści szybko krążą, ale i często ewoluują, więc stwierdziłem, że pewnie nie jest tak źle, a jak jest, to trudno - najwyżej się zwolnię.

Na rozmowie wszystko fajnie. Super, że mam uprawnienia na wózek widłowy. Super, że znam fakturowanie, że programy magazynowe ogarniam i studiuję, więc pewnie kulturalny jestem. Zostałem przyjęty i nawet powiedziano mi, że jak już poznam towar i to, jak widnieje w komputerze, to zostanę przeniesiony do biura, bo szef już nie wyrabia samemu. Na moje pytanie o umowę dostałem odpowiedź, że na razie krótki okres próbny, jak będzie dobrze, to szefowa pójdzie do PUP i weźmie na mnie dofinansowanie, bo nowy wózek widłowy się przyda.

No spoko. Mogę robić bez umowy - aby kasa się zgadzała. Tu szału nie było, miałem dostawać 1500 zł, a później minimalna + pod stołem tyle, żeby było 1500 zł, ale praca na miejscu, więc odpadają koszty dojazdu.

Zacząłem pracę 1 czerwca i trafiłem na magazyn. Oprócz wydawania towaru z magazynu, metkowałem i rozkładałem dostawy. W firmie co prawda był czytnik kodów, ale nigdy nie było czasu, by wprowadzić kody do programu, więc trzeba było wszystko ręcznie metkować.

Już po paru dniach roboty trafiłem za kasę, ale miałem też wspomagać magazyn. Byłem z tego zadowolony, bo robota na sklepie jest lżejsza fizycznie niż cały dzień na magazynie.

Pracować miałem po 9 godzin dziennie od poniedziałku do piątku i w soboty po 5. Połowa załogi przychodziła na otwarcie sklepu i wychodziła godzinę przed zamknięciem, a druga połowa przychodziła godzinę po otwarciu, w zamian zamykając biznes. Ja byłem w tej pierwszej grupie, ale przynajmniej 4 razy w tygodniu zostawałem do zamknięcia (o przyczynach za chwilę).

Nadgodziny bezpłatne. Na szczęście szefowa nadrabiała to w ten sposób, że dostawałem więcej, niż się wcześniej ugadałem - 1700 zł - i jeszcze właściwie w każdym miesiącu premia - stówka.

Tu szybko o organizacji firmy. Szef, szefowa, kierownik i dziewczyna na sklepie - to jedyne osoby o wąskich i w miarę stałych obowiązkach. Do tego dochodziło dwóch magazynierów i ja. Jeden magazynier stał też za ladą, jeździł z towarem i montować okna oraz drzwi. Drugi magazynier obsługiwał dowozy, serwis i montaże. Ja obsługiwałem i sklep i magazyn, a w końcowym okresie pracy również jeździłem z towarem oraz (rzadko) na montaże.

Dlaczego trzeba było zostawać? Bo kierownik był super organizatorem prac. To on ustalał terminy dowozów, zamawiał towar w hurtowniach itp. Zawsze w sklepie była przynajmniej jedna osoba do obsługi magazynu i jedna na sklep. Natomiast kierownik nie potrafił lub nie chciał przewidzieć, że jak wyśle transport o 15.45, to nikt nie będzie pilnował magazynu od 16 do 17 (bo wtedy wychodziła zmiana otwierająca, a magazynier z zamykającej jechał z towarem). Dlatego ja lub drugi magazynier, który przyszedł na rano klepaliśmy nadgodziny. Nadgorliwość kierownika była taka, że raz wysłał szefa z towarem do klienta (szef wspomagał nas w dowozach w okresie letnim, gdy był duży ruch) na 15 minut przed zamknięciem sklepu. Właściwie to wtedy mieliśmy zacząć ładować samochód. Szef wysyłanie go o tak późnych porach ukrócił, ale inni kierowcy nadal wyjeżdżali tak, że trzeba było zostawać.

Najgorsze było to, że mało kto chciał mieć towar o tak późnej porze (ekipy budowlane rzadko robią po godzinie 17) - klientom odpowiadałoby, gdyby towar dostali następnego dnia z samego rana i nawet sami się dziwili, że tak późno im go dowozimy, skoro zaznaczali, by przywieźć go jutro.

Kierownik był tak super, że nie raz zamówił nie takie okna, nie taką wannę czy kabinę prysznicową - brał to później do domu (oczywiście płacąc), a dla klienta zamawiał na cito właściwy towar. Raz tak obliczył powierzchnię dachową, że do klienta trafiło blachy (czy innych dachówek) na pół dachu…

Napisałem, że cieszyłem się z tego, iż trafiłem na sklep. Radość nie trwała długo. Robota na sklepie była mniej męcząca dla rąk i pleców (bo nie dźwigało się przez cały dzień ciężarów), ale nogi dostawały ostro w kość, bo na sklepie właściwie nie było możliwości siedzenia (na magazynie były worki, na których siadałem, gdy tylko była chwila wolnego).

To jednak pikuś, bo gorsze było zmęczenie psychiczne. Nie przez klientów - przez całe 5 miesięcy pracy tam chyba tylko 2 czy 3 klientów było piekielnych dla mnie. Gorsze było rozliczanie kasy.

Kasy były dwie, ale stało za nimi kilka osób - ja, koleżanka, kierownik, jeden z magazynierów, czasem córka szefostwa, czasem szefowa, okazjonalnie szef. Nie było kasetek oddzielnych dla każdego kasjera, jak chyba jest w Biedronce. Teoretycznie ja otwierałem kasę i o 16 ją zamykałem, więc ja za nią odpowiadałem. W praktyce na tej kasie w ciągu dnia pracowało czasem 5 osób.

Jak? Stoi kilka osób w kolejce. Klient chce farbę, więc idę pomóc mu dobrać. W tym czasie, żeby rozładować kolejkę, ktoś inny wskakiwał na kasę. Czasami, gdy ten ktoś szedł z klientem zważyć mu gwoździe, to jeszcze inna osoba nabijała dla kolejnego klienta towar, który właśnie mu dobrała. Czasem, gdy w jednej kasie brakowało drobnych do wydania reszty, pożyczało się z drugiej kasy i zostawiało karteczkę "kasa 1/2 winna 10 zł". Przy rozliczaniu było wiadomo, że trzeba wziąć z tej drugiej kasy ileś złotych. Jednak jedna osoba nie zostawiała takich kartek – kierownik.

Przez pierwsze dwa czy trzy tygodnie było to dla mnie katorgą psychiczną. Kończę pracę, rozliczam kasę i brakuje 50 zł do raportu (a zawsze zaczynaliśmy dzień ze stówą w kasie, więc do stanu, jaki faktycznie powinien być, brakowało 150 zł). 150 zł to prawie 10% wypłaty, a takie sytuacje zdarzały mi się przynajmniej raz w tygodniu. Największa kwota, jakiej brakowało to 250 zł.

Zawsze następnego dnia rano kierownik z uśmiechem mówił „MarMac, kasa się znalazła. Pożyczałem z twojej kasy i zapomniałem oddać”. Dlatego po jakichś 3 tygodniach byłem trochę spokojniejszy – pewnie znów kierownik o czymś zapomniał – ale mimo to tuż przed snem zawsze gdzieś kołatała myśl „a jak nie zapomniał? a jak ktoś sobie wziął dwieście złotych?”. Po jakimś miesiącu czy dwóch udało mi się wykręcić ze sklepu i wrócić na magazyn.

CDN.

sklepy praca

Skomentuj (8) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 63 (117)

#82164

przez (PW) ·
| Do ulubionych
CD. Z kasą wiąże się jeszcze jedna ciekawostka. Zawsze jak przychodził klient, który chciał złożyć większe zamówienie – na większą ilość okien, dach czy też wpłacić zaliczkę na poczet dużych wydatków związanych z generalnym remontem – był przechwytywany przez kierownika.

Dlaczego? Bo później jego raport kasowy wyglądał świetnie, a mój blado. U niego np. 15 tysięcy, a u mnie 6. U niego 25, a u mnie 8. Nie wiem, czy miał z tego jakieś dodatkowe premie, ale walczył o te wyniki jak lew, więc pewnie coś tam mu skapywało.

Wspomniałem, że mam uprawnienia na wózek widłowy, ale nie wspomniałem, że tylko raz nim jeździłem. Przejechałem zawrotne pół metra i bynajmniej nie dlatego, że coś uszkodziłem. Otóż zasada była taka, że za kierownicę nie mogę usiąść, póki nie dokonam jazdy pod okiem jednego z pozostałych uprawnionych – kierownika lub któregoś z pozostałych magazynierów. Ci jednak nigdy nie mieli czasu na pierdoły. Dla magazynierów sprawa była prosta – umiem, to mam wsiadać i jeździć (bo jak rozwalę to ja płacę, więc ich to nie obchodzi), ale kierownik zabraniał.

Dlatego gdy przyjeżdżała dostawa, którą trzeba było rozładować wózkiem, musiałem wołać kolegów. Jeśli był któryś z magazynierów, to sprawa była załatwiana w ciągu kilku minut – gość kończył obsługę klienta i rozładowywał towar. Gorzej jak magazynierzy byli np. na montażu. Wtedy trzeba było czekać na łaskę kierownika, a ten wyznawał zasadę, że klient w sklepie jest święty i nie ma takiej opcji, by on zostawił sklep bez nadzoru, jeśli jest jakikolwiek klient (nawet jeśli na sklepie mogły być dwie inne osoby). Któregoś razu ja i kierowca, który przyjechał z dostawą czekaliśmy pół godziny, a kierownik cały czas „zaraz przyjdę”. W końcu się, delikatnie mówiąc, zezłościłem (kierowca to już wyszedł z siebie, stanął obok, a potem znów wyszedł z siebie) i wsiadłem do wózka. Odpaliłem, ruszyłem powoli do tyłu i nie zdążyłem przejechać metra, a kierownik wpadł na magazyn z krzykiem. Kazał mi wysiąść i zaczął opierdzielać, że jakim prawem wsiadłem. On już przecież szedł, już był. Zgasiłem sprzęt, wysiadłem i zobaczyłem, jak kierownik wrócił na sklep. Czekanie się skończyło, jak kierowca poszedł i w krótkich żołnierskich słowach wyjaśnił kierownikowi, że nie ma czasu. Kierownik przyszedł i w tempie żółwia zaczął rozładowywać towar. Na kursie ludzie szybciej jeżdżą niż on i podejrzewam, że zdążyłbym w czasie, gdy on jechał po jedną paletę, drugą ręcznie, worek po worku, zrzucić na ziemię i stamtąd zabrać ręcznym paleciakiem.

Wspomniałem też o czytniku kodów. Kiedyś było trochę wolnego czasu więc postanowiłem, że sukcesywnie będę dodawał kody do programu, tak żeby nie trzeba było wyszukiwać towaru po nieintuicyjnych nazwach w komputerze. Przykładowo, biała farba firmy X, seria „miliony barw” nazywała się w komputerze „farb. X biala 5 l”, ale jej większe wiaderko miało nazwę „X 10 l”. Wersja kolorowa miała nazwę „farb. „miliony barw” zielona 5 l”. Jedyne sensowne szukanie to po pojemności, ale wtedy wyskoczy 50 kolorów, 3 różne firmy – i tak trzeba czytać każdą pozycję. Czasem jeden towar występował w komputerze pod dwiema nazwami, bo szef jak go wprowadzał na stan, to sam nie mógł znaleźć tej pozycji i dodawał nową. W ten sposób jedna pozycja miała cenę sprzed roku, druga aktualną. Obie wg komputera były na stanie, więc można było sprzedać klientowi towar po cenie, która czasem była nawet niższa niż cena zakupu, a szef tego bardzo nie lubił. Jak człowiek to poznał, to już jako-tako się orientował, ale na szukanie towaru w komputerze traciło się mnóstwo czasu. Więc chciałem ułatwić wszystkim pracę. Nie spodobało się to kierownikowi – niemal każda próba dodania kodu kończyła się tym, że miałem iść wytrzeć półkę czy pozamiatać magazyn. Po dwóch dniach prób i dodaniu może 4 pozycji zrezygnowałem.

CDN.

Skomentuj Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 16 (34)

#82165

przez (PW) ·
| Do ulubionych
CD.

Jednostki magazynowe też czasem były zaskakujące. Styropian generalnie sprzedawaliśmy na metry sześcienne, ale jeden rodzaj (konkretna grubość i twardość) na metry kwadratowe. Płyty KG zwykłe i ognioodporne na metry kwadratowe (jedna płyta = 3,12 m kwadratowego), ale płyty wodoodporne na sztuki. Węże ogrodowe – na sztuki, ale jeden rodzaj na metry…

W ogóle w tamtym czasie (teraz nie ma tam już szefowej, a sporo obowiązków przejęła córka szefostwa i jej mąż, więc sporo się zmieniło) firma była mocno zacofana. Teoretycznie mieliśmy program sprzedażowo-magazynowy, który potrafił wiele. Pewnie nawet więcej niż potrzebne było do efektywnej pracy. Praktycznie jednak program służył jedynie do wprowadzania faktur (towaru) do systemu, sprzedaży (paragon) i wystawiania faktur. Dokument „wydanie z magazynu” czyli WZ – na co to komu? Jest zeszyt. Jak przyjeżdżał fachowiec, który rozliczał się co miesiąc czy na koniec danej roboty na podstawie faktury, to najpierw wpisywaliśmy towar w zeszyt, a na koniec miesiąca to wszystko trzeba było przepisać na komputer w celu wystawienia faktury. Pal licho, jak w zeszycie było wszystko ładnie napisane, ale czasem zdarzały się kwiatki. Mieliśmy cement w dwóch rodzajach (1 i 2), sprzedawany na tony (jeżeli ktoś chciał worek, to w komputerze wpisywaliśmy 0,025, ale niektórzy wpisywali w zeszyt ilość worków…). Pozycja „cement x 1,5” w zeszycie to półtora tony cementu 1 czy 2? Różnica w cenie to parę złotych na worku. 1,5 tony to 60 worków, więc strata firmy mogła być spora.

Moja pierwsza spina z klientem – wypisuję fakturę na postawie zeszytu, kobieta stoi obok i rozmawia z kierownikiem. Jedna pozycja w zeszycie „siatka zbrojeniowa x 50 szt” – taka siatka ma wymiary zdaje się metr na dwa, czyli 50 sztuk to 100 metrów kwadratowych powierzchni. Kolejna pozycja wypisana tym samym długopisem i charakterem pisma (wnioskuję, że towar brany w tym samym momencie) „cement 1 x 1” czyli pewnie tona, bo z jednego worka nie zrobi się betonu na sto metrów posadzki. Jednak wiem, że ktoś mógł też wpisać jeden worek. Pytam więc:
- Przepraszam, a tu była brana tona cementu czy worek?
- Oczywiście, że worek.
- Jest pani pewna? Bo siatki brali państwo dużo, a tylko jeden worek cementu?

Baba uznała, że nazwałem ją złodziejką, chociaż sam kierownik przyznał, że to rzeczywiście podejrzane. Później miałem rozmowę wychowawczą z szefową, bo, jak się okazało, klientka i szefowa to koleżaneczki, a ja bardzo źle potraktowałem klientkę.

Brak wypisywania wuzetek implikował jeszcze dwa problemy. Po pierwsze stan faktyczny za cholerę nie zgadzał się ze stanem w komputerze – towaru w komputerze niemal zawsze było dużo więcej niż faktycznie. Więc jak przychodził klient i pytał, czy mamy jakiś klej do płytek, to musiałem lecieć na magazyn i szukać.

Drugi problem – nie mogliśmy korzystać z cwanej opcji jaką dawał program – informowanie o niskich stanach magazynowych. Program mogliśmy tak skonfigurować, by „wyrzucał” alarm, że trzeba zamówić towar, bo jest go tylko ileś tam sztuk. U nas to nie miało prawa działać, bo komputer myślał, że towaru mamy pod dostatkiem, a w rzeczywistości nie było go w ogóle, bo poszedł „w zeszyt”.

Nie drukowaliśmy też kwitów „kasa przyjmie” czy „kasa wyda”. Wszelkie zaliczki były zapisywane w przynajmniej dwóch miejscach. Pierwsza to kartka dla klienta – dowód dla niego, że wzięliśmy zaliczkę. Drugie to zeszycik, który pomagał w rozliczaniu kasy (forsa z zaliczki trafiała do kasy, ale nie widniała w raporcie drukowanym w komputerze, odwrotnie było w przypadku wystawionych faktur - zwiększały kwotę w raporcie, ale płatne były w ciągu dwóch tygodni). W tym zeszyciku wpisywaliśmy też płatność za towar z dostawy, gdy towar przyjechał kurierem płatnym przy odbiorze. Trzecie – jeżeli klient brał towar na zeszyt, to właśnie wspomniany wcześniej zeszyt. Ktoś zapłacił za dostawę, ale nie wpisał tego w zeszycik? Przy rozliczaniu kasy masz za mało w kasie? Lataj, pytaj, szukaj i licz na to, że się znajdzie, a nie ktoś podwędził sobie kilka stówek.

Przysłowiowym gwoździem do trumny był jednak brak umowy i związane z tym kłamstwa szefowej. Na początku pracy usłyszałem, że „umowę podpiszemy, jak tylko PUP będzie miał pieniądze na dofinansowanie mojego stanowiska”. Po jakimś miesiącu pracy miałem stawić się w PUP w celu „odhaczenia”. Szefowa poinformowana, przebrałem się i poszedłem. Po wejściu przed oblicze pani urzędnik usłyszałem, że mogą mnie wysłać na kurs. W głowie szybka kalkulacja: kurs = kwit, ale prawdopodobnie brak pracy. No to nakłamałem, że już mam pracę ugadaną, że ktoś tam ma wyjechać za granicę i w sklepie budowlanym będę pracował. Co usłyszałem? „Jak już będzie to wolne miejsce, to niech szefowa przyjdzie, to dofinansujemy pana stanowisko”. Szefowa natomiast po jakichś dwóch tygodniach powiedziała mi, że była w PUP, ale nadal nie mają kasy.

Dlatego gdy (po prawie 5 miesiącach pracy tam bez umowy) zadzwonił mjr z WKU, proponując mi odbycie służby przygotowawczej, nie zastanawiałem się długo. Wiedziałem, że ryzykuję bezrobocie i gorszą sytuację w domu (na przygotowawczej płacili wtedy jakieś 800-900 zł miesięcznie, a gwarancji służby zawodowej nie było), ale zaryzykowałem i udało się. Szefowa natomiast zdziwiona, że uciekam do MON-u.

Dziś jestem szwejem zawodowym. Pracę lubię, zarabiam więcej – może 3100 zł to nie szczyt marzeń, ale jest lepiej niż 1700 bez umowy.

PS. Obiecano mi pracę w biurze. Do tej pory nie zatrudniono osoby do pracy w biurze, bo na to miejsce wskoczyła córka szefostwa i jej mąż.

Skomentuj (1) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 27 (43)
zarchiwizowany

#82122

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Druga z trzech historyjek, które dziś napisałem.
Nie wiem czy powinienem to tu opisywać. Będzie o rodzinie mojej Dziewczyny (dalej: D).
D nie miała w życiu lekko. Gdy była malutka jej rodzice się rozwiedli, a ona i jej brat zostali z matką. Matką, która prowadziła się dość frywolnie, a wszelką złość wyładowywała na dzieciach. Głównie na D. Z ojcem i jego rodziną D miała bardzo słaby kontakt - wszelkie próby utrudniała matka. Dość powiedzieć, że gdy babka od strony ojca (dalej: babka) chciała dać dla D prezent na komunie to zrobiła to na szybko pod kościołem. Prezent został natychmiastowo skontrolowany przez matkę. Matka miała kilku partnerów i jeden kiedyś dobierał się do D, ta poszła do matki, a matka stwierdziła, że D jest winna i chciała jej odbić faceta. W pewnym momencie życia, gdy D już była w liceum stwierdziła, że z matką żyć nie będzie. Udało jej się skontaktować z ojcem, ten założył sprawę i wygrał - D trafiła do ojca.
Tam jednak też lekko nie miała. Ojca więcej nie było niż był (prowadził biznes, który kiepsko prządł, a później wyjeżdżał do Niemiec do roboty), a macocha wykorzystywała D do opieki nad domem i dwójką dzieci. Były też jakieś machlojki finansowe (wzięcie na D kredytu pod groźbą "jak nie podpiszesz to wypad"). Ojciec bardziej wierzył żonie niż D dlatego D postanowiła uciec z tego toksycznego środowiska. Zamieszkaliśmy razem i sobie skromnie żyliśmy. Po zachowaniu D było widać to, co przeszła w życiu. Rozmowy z kimś obcym sprawiały jej trudność. Nawet zadzwonienie do urzędu w jakiejś sprawie było problemem, bo "a co jeśli będą krzyczeć?" - tak ją matka z macochą stłamsiły i zaszczuły. W pewnym momencie życia los rzucił nas do jej rodzinnej miejscowości. Tam D odnowiła kontakt z babką i ciotką - siostrą ojca (dalej: ciotka). Przez kilka lat to była właściwie jej jedyna rodzina. To u nich się żaliła, szukała porady, ale w zamian i my im pomagaliśmy - a to jakieś zakupy się zrobiło, a to drzewo przewiozło czy zawiozło do większego miasta (ani babka ani ciotka - rozwódka - nie miały samochodu). D załatwiła dla syna ciotki pracę wakacyjną w Holandii. Tu warto zaznaczyć, że ze względu na jakieś dawne zaszłości ojciec D nie utrzymywał kontaktu ze swoją matką, a z rodzeństwem jedynie okazjonalny (i to raczej z braćmi niż siostrami).
W międzyczasie my się przeprowadziliśmy na własne mieszkanie i chcieliśmy w nim wymienić lodówkę, ale, że ja chwilowo byłem bez pracy (zaraz miałem rozpocząć nisko płatną służbę przygotowawczą), a D zarabiała minimalną to nie było nas stać. Raty nie wchodziły w grę, bo dla D nikt ich nie chciał dać, a nie chcieliśmy ładować się w jakieś czaple, podskoki czy inne parabanki. Moi rodzice dali mi darowiznę na mieszkanie i remont więc ich nie chcieliśmy prosić, ale babka się zgodziła - ona weźmie raty na siebie, a my mamy je spłacać. Dla nas bomba. Babka była też tak miła, że spłaciła pierwszą ratę w ramach prezentu. Raty na 36 miesięcy udało nam się spłacić w nieco ponad rok.
Babka żaliła się niejednokrotnie dla nas - mnie i D - że ciotka ją kiedyś oszukała. Mieszkali wtedy na wsi w domu, którego właścicielką była babka. Babka postanowiła dom przepisać na ciotkę, a ta wraz z mężem go sprzedała kupując dla babki jakąś kawalerkę. Dla babki było to nie na rękę, bo została sama, ma trudności z poruszaniem się, a tu trzeba palić w piecu i jeszcze się samemu ze skromnej renty utrzymać. Dom zaś był piękny z sadem, chyba też jakimiś pomieszczeniami czy budynkami gospodarczymi. Widać było, że starszej kobiecie było przykro i czuła się oszukana przez córkę - przecież miały tam nadal mieszkać. Ciotka z rodzeństwem była dogadana tak, że ze sprzedaży każdy miał dostać trochę kasy (bo gdyby babka umarła to przecież wszyscy byliby spadkobiercami). Nie wiem, kto dostał kasę, ale wiem, że ojciec D nie dostał ani grosza.
Wszystko zmieniło się trochę ponad rok temu. Do Polski przyjechał ojciec D. Przez ciotkę zaproponował spotkanie. Widziałem ile D nerwów kosztuje podjęcie decyzji o spotkaniu. Wiedziałem też, że tęskni za ojcem, ale i boi się spotkania. Zgodziła się. Na spotkaniu było emocjonalnie. Ojciec przeprosił i w ramach przeprosin dał sporą ilość kasy - "masz córcia, chociaż tak ci mogę wynagrodzić te lata, gdy nic ci nie dawałem". Było tego kilka tysięcy złotych. Proponował też, że znajdzie córce samochód w Niemczech (bo tam osiadł już na stale i ma nową partnerkę), że na prawo jazdy da dla D. Na urlop zaprasza. Ciotka również dostała propozycje "siostra, jak chcesz to i tobie auta poszukam - prawko masz, samochód ci niedrogi znajdę", ale ciotka nie chciała, bo jej nie stać ani na kupno ani na paliwo, ubezpieczenie czy części jakby się zepsuł. Ona pracuje za trochę ponad minimalną i jej nie stać.
Po paru dniach D dostała zdjęcia samochodu i wiadomość "ładny?". Jak przyszły teść dowiedział się, że ładny to napisał "to dobrze, bo kupiłem go dla ciebie. Kiedy przyjedziecie? Wystarczy, że umowę z Niemką podpiszecie, bo już zapłacone". Więc wybraliśmy się do Niemiec na kilka dni i stamtąd wróciliśmy Focusem. Może i nastoletnim, ale zadbanym z małym przebiegiem sprawdzanym w ASO (bo tylko tam Ford był serwisowany) i kilkoma płytkimi ryskami, które była właścicielka spowodowała na parkingu. Samochód w Polsce zarejestrowany na mnie jako właściciela i na D jako współwłaścicielkę - byłby tylko na D, ale ona nie ma prawka i przez to OC byłoby horrendalnie drogie. Na dwutygodniowy urlop do ojca D pojechaliśmy Fordem. Po powrocie i babka i ciotka przepytywały D: a z kim ojciec żyje? A skąd ona? A dzieci mają? A ona pracuje? A ojciec pracuje? A czym jeździ? A gdzie mieszka? A dużo zarabia? D za dużo nie mówiła, bo i generalnie nie rozpowiada takich rzeczy, a i ojciec prosił, by za dużo nie mówić.
Na jesieni pokłóciliśmy się z D i to ostro. Wzięła najpotrzebniejsze rzeczy i wyjechała do babci. Następnego dnia przyjechała busem z ciotką i zabrały samochód i prawie wszystkie rzeczy. Zabierając samochód ciotka chciała żebym napisał jej upoważnienie, że ona może poruszać się nie swoim samochodem - pierwszy raz o takim kwicie słyszałem i wkurzył mnie. Dla mnie był jak stwierdzenie "uważam, że zgłosisz, że ukradłam samochód", ale cóż - de facto samochód nie był mój, a D - niech ma ten kwit. Zaproponowałem, że samochód odkupie, ale uzyskałem odmowę, bo ciotce się przyda. Któregoś dnia dostałem od D informacje, że ciotka przyjedzie po resztę rzeczy, a ona jedzie do ojca, bo tam robotę znajdzie lepszą. Trudno, nadal próbowałem walczyć o jej powrót, ale nie dała się przekonać i wyjechała. Nadal miałem z nią kontakt, nadal próbowaliśmy dojść do porozumienia, ale każda rozmowa kończyła się kłótnią o to samo. W międzyczasie przyjeżdża ciotka i daje mi umowę kupna sprzedaży samochodu. D już podpisała, widzę, że jej podpis jest autentyczny więc i ja podpisuję. Ciotka w międzyczasie mówi, że ona się z D dogadała, że żeby nie robić mi problemu (jakby gdzieś przywaliła to moje zniżki idą się paść) to ona na razie Forda odkupuje, a później jak coś to samochód wróci do D. No okej - ich sprawa.
Po niecałych dwóch miesiącach D wraca do mnie - udało się pogodzić. Dowiaduje się, że babka sprawiła D sporą przykrość, bo jak po dwóch tygodniach pobytu w Niemczech i całkowitym braku kontaktu D odezwała się do niej to babki nie interesowało nic poza informacjami o zarobkach i życiu prywatnym ojca D, a jak ta nic nie chciała mówić to babka walnęła focha. D mówi, że będąc u ojca sobie trochę pomyślała i ma pomysł na biznes - dokończy kurs na prawko i samochód w biznesie jej się bardzo przyda. Zadzwoniła więc do ciotki i pyta o zwrot samochodu. Co usłyszała "jaki zwrot? Przecież nic takiego nigdy nie mówiłam". Oczywiście kasy żadnej też dla D nie przekaże, bo przecież jest umowa, a wg niej jest już zapłacone. No i ciotka włożyła sporo kasy w samochód - OC, opony zimowe, sprzątanie (sama nie odkurzyła - ja przed przekazaniem nie miałem czasu - tylko musiała wynająć firmę, bo podobno taki był zasyfiony, co nie jest prawdą, bo jakbym zabrudził wnętrze to D by mi łeb urwała) i musiała go oddać do malowania (pamiętacie jak mówiła, że jej nie stać?). Cóż, prawo jest po jej stronie i to głupota D, że kasy nie wzięła. D próbowała interweniować u ojca i u babki. Ojciec rozmawiał, namawiał, ale nic nie zrobił, a babka? Babka, która wielokrotnie żaliła się na oszustwo związane z domem stwierdziła, że ciotka nic złego nie zrobiła, a poza tym "twojego ojca stać, niech ci drugi kupi". D to strasznie zabolało. Nie dość, że ciotka zabrała jej jedyny prezent jaki dostała od ojca to jeszcze jej ukochana babcia trzyma stronę ciotki.
Kilka tygodni temu spotkaliśmy inną krewną D - tym razem ze strony matki. Ta nas zaprosiła, bo lata już się z D nie widziały więc pojechaliśmy. Tam krewna mówi, że słyszała, że samochód dla ciotki sprzedaliśmy więc opowiedzieliśmy jak to było. Dwa czy trzy tygodnie temu ojciec D był w Polsce na ślubie chrześniaka i tam też swojemu bratu opowiedział jak to było z tym samochodem, a że żona tego brata pracuje z ciotką (i się nie lubią) to na firmie opowiedziała jak to było.
Ciotkę to chyba wkurzyło, bo teraz rozpowiada, że D jest jej winna kasę. Za co? Za lodówkę, którą rzekomo ciotka spłaciła, a nie my. D chciała z nią o tym pogadać - ciotka zablokowała jej numer telefonu i wszelkie fejsbuki czy inne podobne komunikatory. D chciała zadzwonić do babki - ta nie odbiera.
No i teraz D jest rozstrojona psychicznie. Że sobie ciotka wzięła samochód to już prawie przebolała, ale boi się, że ciotka z babką narobią jej złej opinii (mieszkają na tyle blisko, że sporo ludzi ode mnie z miasta pracuje u nich w mieście), a ona właśnie otwiera biznes. Wiadomo jak zła opinia wpływa na biznes, szczególnie nowy biznes bez bazy klientów.

Rodzina

Skomentuj (15) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 0 (58)
zarchiwizowany

#82120

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Korzystając z dnia wolnego napisałem 3 historie. Oto pierwsza i najdłuższa z nich.
Historia Bartkkka (82033) przypomniała mi jak to się stało, że nie przyjaźnie ani nawet nie koleguję się już z jednym z przyjaciół z dawnych lat. Historia Bartkkka jest o podwożeniu, moja bardziej o alkoholizmie i ogólnym lenistwie, ale i podwózki stanowią w niej ważną rolę.
Nazwijmy gościa Grecki. Greckiego poznałem na boisku - uczył się z moim innym kumplem w jednej klasie i kiedyś, jeszcze w gimnazjum kilka razy graliśmy razem w nożną. Później w czasach licealnych zaprzyjaźniliśmy się i razem chodziliśmy na jakieś piwko, potem jeździliśmy razem na podryw i tak to sobie trwało. Grecki pochodził z biednej rodziny (samotna matka) i nie był geniuszem. Miewał dziwne, nieżyciowe wręcz pomysły, ale za to lubił historie i fajnie się z nim o tym rozmawiało. Może Daviesa nie czytał, ale Wołoszańskiego czy książki o historii regionalnej już tak. Dodatkowo połączyła nas wspólna pasja - airsoft.
Jak już wspomniałem pochodził z rozbitej rodziny. Jego matka nigdy nie mogła znaleźć pracy. Kiedyś (a wiem to od mojej mamy - wtedy dyrektorki miejscowej szkoły podstawowej) przyszła do lokalnej podstawówki zapytać o pracę. Moja mama powiedziała jej, że może jej zaoferować pracę sprzątaczki z późniejszym (ewentualnym) awansem na pracę w kuchni. Niestety matka Greckiego miała problemy z kręgosłupem, ale jak sama stwierdziła ma kurs komputerowy więc ona chciałaby być sekretarką. Sekretarka jednak już w szkole była i to z wieloletnim doświadczeniem. Co powiedziała matka Greckiego? "Niech pani ją zwolni, a zatrudni mnie". Pracy o dziwo nie dostała. Innym razem poszła do lokalnego rolnika (to wiem z opowieści babci innego kolegi - też kumplował się z Greckim - która tam pracuje), ale jak się dowiedziała, że pracy w biurze nie dostanie, a jedynie może pomagać przy żniwach i stróżować to stwierdziła, że ona tak nisko nie upadła (lub podobnie). Matka Greckiego wielokrotnie mi się żaliła, że nie może pracy znaleźć, a co dostawała szansę od losu to los z niej drwił i coś nie wychodziło.
Grecki w międzyczasie zrobił zawodówkę i zaczął technikum, ja wtedy studiowałem i w rodzinnym mieście bywałem tylko co drugi, trzeci weekend. Szykował się do matury. Poprosił mnie o korepetycje z matematyki. Korepetycje jednak toczyły się bardzo opornie, bo co parę minut przerwa - a to papierosek, a to on chce opowiedzieć, co ostatnio wyczytał o historii, miejscowe plotki itp. (mała dygresja, zawsze jak brałem kasę za korepetycje to w ciągu godziny może 5 minut traciło się na pierdoły. Jak robiłem to za darmo lub za piwo to niemal zawsze uczeń (niemal, bo tylko jeden taki uczeń wziął się serio za naukę) wychodził z inicjatywami przerw - "może piwko?", "zapalmy" - i w godzinie nauki było może 30 minut). Z prezentacją na ustny polski pomóc mu miała koleżanka kolegi. Podobno (osobiście nie widziałem, ale kolega tak mówił) praca była primo sorta - sporo źródeł, zdjęcia, filmy i wszystko elegancko napisane. Niestety Grecki maturę uwalił. Na jeden egzamin nie pojechał, bo dzień wcześniej zachlał i miał kaca. Na ustny polski nie pojechał, bo "to już nie ma sensu, przecież i tak już nie zdałem". Tłumaczenie, że jak obleje jeden egzamin to we wrześniu ma poprawkę z jednego przedmiotu, a nie z kilku nic nie dało.
W technikum miał też praktyki w prywatnym warsztacie samochodowym. Właściciel powiedział, że jednego, a może nawet dwóch (z trzech) praktykantów będzie mógł zatrudnić. Grecki więc się zawziął (tak przynajmniej twierdził), ale roboty nie dostał. Po praktykach żalił mi się, że dawali mu robotę do której trzeba dwóch ludzi, a on miał to robić samemu. Celowo tak robili, bo pozostali dwaj praktykanci mieli tam znajomości. Inną wersję przedstawił mi kolega, który dobrze zna się z właścicielem warsztatu. Ten kolega również kumplował się z Greckim więc wątpię, by coś ściemniał na jego niekorzyść. Właściciel warsztatu powiedział, że początkowo dawano wszystkim praktykantom podobne zadania, ale później zauważono, że Grecki nie ogarnia roboty i dostawał tylko najprostsze rzeczy, które robił powolutku.
W związku z tym, że oboje z matką nie pracowali zaczęła wisieć nad nimi groźba eksmisji - to wtedy Grecki zaczął pić więcej. Początkowo mało kto z naszej paczki to dostrzegał - w rodzimym mieście na stałe mieszkał tylko Grecki i jeszcze jeden kolega, ale ten miał czas na spotkania tylko w weekendy. Spotykaliśmy się więc tylko w weekendy przy piwku czy wódce - jak chyba większość chłopaków w wieku 20-25 lat - albo na airsoftowym polu bitwy. Powoli jednak dostrzegaliśmy, że niemal każda opowieść Greckiego o innych znajomych zaczyna się od "piliśmy z Bartkiem", "nawaliłem się w środę". Jak ktoś oglądał przyjaciół i pamięta postać Zabawnego Bobbiego (Fun Bobby) to wie o czym piszę. Co ciekawe Grecki bardzo rzadko miał kasę, ale zawsze znalazł kogoś, kto postawił.
Grecki kilka razy chwalił się, że zna dobrze jednego policjanta. Policjant ten był wtedy (jak mnie pamięć nie myli) kierownikiem jednego z wydziałów komendy powiatowej policji. Kilka razy mówiliśmy Greckiemu - zagadaj z nim, może szepnie gdzieś słówko, złóż papiery i może z jego poparciem się dostaniesz. Greckiemu niby się ten pomysł podobał, bo kasa dobra, ale był z tych ludzi, którzy słuchają hip-hopu czy innego rapu, wychowała go ulica i bycie "psem" to dla niego ujma – on miałby kolegów spisywać? Tłumaczyliśmy, znajdziesz etat w innym powiecie i pewnie nikogo znajomego nie spotkasz służbowo. Skończyło się jak dostał zawiasy za kradzież czy paserstwo. Już nie pamiętam. Sam Grecki tłumaczył się, że to jego kumpel coś komuś ukradł o czym Grecki nie wiedział, a w dodatku kumpel go "sprzedał". Złodziej chciał sprzedać towar, a Grecki znalazł kupca i miał zawieźć towar od złodzieja do kupca. W zamian miał dostać jakiś procent ze sprzedaży. Do targu nie doszło, bo obaj zostali zawinięci na komendę. Osobiście nie wierzę w to, że Grecki nie wiedział, że towar nie był lewy. Sprzęt miał być sprzedany za 1/4 wartości rynkowej, a sprzedającym był gość, który podobno znany był z lepkich łapek - nawet Grecki nie był tak głupi, by nie domyślić się, że coś jest nie tak. Trzeba jednak przyznać, że to był jego jednorazowy konflikt z prawem (pomijając mandaty).
Grecki by ratować sytuacje rodzinną postanowił pójść do wspomnianego już rolnika (gość to materiał na osobną historię) szukać pracy. Nazywam faceta rolnikiem, ale oprócz przemysłu typowo rolniczego ma jeszcze inne biznesy. Jednym z nich jest utrzymanie dróg - zimą odśnieżanie, latem koszenie rowów. Właśnie do koszenia rowów trafił Grecki - zawrotne 5zł/h. Sytuacja w domu niewiele się poprawiła ponieważ początkujący alkoholik trafił do ekipy zaawansowanej. Szybko więc zdobywał nowe poziomy wtajemniczenia. Do pracy czteropaczek, bo przecież latem przy drodze jest bardzo gorąco. Usłyszałem kiedyś "najgorzej jak do pracy wiezie nas Wiesiek, bo Wiesiek nie pozwala na picie".
W końcu Greckiemu wyłączono prąd, a niedługo później przyszło pismo z terminem eksmisji. Matka Greckiego załatwiła transport części rzeczy i wywiozła je do swojej matki - w mieszkaniu komunalnym wszystkie ich rzeczy nie zmieściłyby się. Tam też miała posiedzieć kilka dni. Grecki zaprosił naszą paczkę na "pożegnanie mieszkania". Odbywało się przy świeczkach. Gdy wychodziłem było tam trochę syfu. Wiadomo jak to po imprezie - trochę pustych butelek, pełna popielniczka, ale generalnie jednak względny porządek. Pożegnanie się przeciągnęło - drugi wieczór imprezy na którym też byłem. Po nim również był względny porządek, bo Grecki posprzątał po pierwszej imprezie. Na obu byli sami moi znajomi więc towarzystwo raczej normalne i spokojnie. Później ja wróciłem na studia, a Grecki podobno imprezował przez cały tydzień. Na ostatniej imprezie był wspólny kolega, który chyba nawet tam nocował. Opowiedział mi co widział - wszędzie, dosłownie wszędzie chipsy, pety, butelki i puszki. Stół był aż lepki od rozlanych napojów. Dywan poplamiony i miejscami przypalony. Grecki w ciągu tygodnia nie miał z kim ani za co pić więc pospraszał ludzi najgorszego sortu – miejscowych meneli, którzy w dupie mieli porządek, ale mieli alkohol, a Grecki dawał możliwość ukrycia się przed matkami czy żonami. Gdy rankiem po imprezie obaj (Grecki i wspólny kolega) pili kawę po tygodniowej nieobecności przyszła matka Greckiego. Z bezsilności jedyne co zrobiła to wylała kawę na głowę Greckiego. Kilka dni później wywieźli ich na wioskę.
Eksmisja zadziałała na matkę Greckiego mobilizująco - wyjechała do Olsztyna i tam zaczęła szukać roboty. Nie pamiętam czy jakąkolwiek znalazła, ale posiedziała tam kilka miesięcy (nie wiem skąd miała kasę na lokum). Grecki też zaczął rozglądać się za czymś lepszym. Po jakimś czasie udało mu się załapać do jednej z ekip, która miała budować Galerie Warmińską w Olsztynie - roboty na kilka czy nawet kilkanaście miesięcy tylko przy tym obiekcie. Kariera Greckiego w budowlance trwała 4 dni. Czwartego dnia zadzwonił do mnie i zapytał (w tym czasie wróciłem już do rodzinnego miasta i jedynie w weekendy studiowałem zaocznie) czy bym go nie podwiózł do babki na wioskę, bo wrócił z Olsztyna, ma torby z rzeczami, jakieś zakupy, a autobusu już nie ma. Zawiozłem go i usłyszałem opowieść o "oszustach" (to najłagodniejsze określenie jakie usłyszałem, a jakim opisywał pracodawców). Otóż pierwszego dnia kariery Grecki zrobił badania lekarskie i podpisał umowę - pensja 13zł/h na rękę jeśli dobrze pamiętam, mogło to być jednak nawet więcej. Dla Greckiego taka kwota to mega podwyżka - 2,5 razy więcej niż dostawał na koszeniu. Drugiego dnia stawił się na miejscu budowy. Przyjechał jakiś kierownik i zaczął opowiadać czym będą się zajmować teraz, czym później. Całość zakończył "na razie jednak nic nie będziecie robić, bo jeszcze materiały nie dojechały. Nie wiemy czy będą dziś czy jutro. Może nawet za parę dni. Tu macie barak, w środku jest woda, czajnik. Na razie przychodźcie i czekajcie. Jak tylko materiały dojadą ruszamy z pracą." Towar nie dojechał ani tego dnia, ani następnego. Czwartego dnia również nic nie przywieźli i Grecki stwierdził, że on tam traci czas więc postanowił wrócić. Zapytałem się go czy na pewno ma umowę. Ma, z podpisem jakiegoś prezesa czy innego szefa. Tłumaczę mu, że jest coś takiego jak postojowe, że pracodawca musi mu zapłacić nawet jeśli nic nie robił, bo pracodawca nie zapewnił materiałów, ale był gotów do pracy i w miejscu pracy. Co prawda tylko 50 czy 60%, ale w końcu robota ruszy i będzie dostawał 100%. Mówię mu "wracaj do Olsztyna, jak chcesz to rano cię podwiozę na busa, zadzwoń, że się spóźnisz, ale, że będziesz". Powiedział, że pomyśli i tak pomyślał, że nie pojechał. I tak skończył karierę budowlańca. Osobiście uważam, że ściemniał, i że poważna firma zakazała picia na budowie.
I wtedy się zaczęło to, co mnie do niego zraziło. Już wcześniej prosił o podwózki, ale były to okazjonalne sytuacje. Później jednak przynajmniej dwa razy w tygodniu pytał czy bym go nie podwiózł z lub na wioskę. Początkowo woziłem - bo to zakupy ma do przewiezienia, a to chce jechać na rozmowę o pracę. Później dzwonił też w godzinach wieczornych, że mu autobus uciekł, a w efekcie musiał iść się napić i takiego al dente lub jeszcze bardziej wiotkiego wiozłem (autobus około 15-16, a dzwonił około 20). Powoli więc zacząłem odmawiać podwożenia - mogę pomóc w szukaniu pracy, ale nie uśmiecha mi się wożenie go pijanego. Grecki rozpoczął jakieś liceum zaoczne czy podobną szkołę. Dogadałem się z nim, że jeżeli zjazdy będą się nam pokrywały to będziemy jeździć razem. Rano jechałem po niego na wioskę, a po południu odwoziłem. W zamian dorzucał się do paliwa - dla mnie to było na rękę, bo samodzielne dojazdy samochodem były drogie, a we dwójkę wynosiło mnie to podobnie do busów, ale było dużo wygodniej. Niemal za każdym razem rano zajeżdżaliśmy do sklepu, bo Grecki "zapomniał długopisu". W sklepie nigdy nie mieli długopisów, ale za to mieli Harnasie. Dwa były opróżniane w trasie, dwa brał ze sobą. Po południu niemal zawsze Grecki wsiadał podpity i oświadczał, że jego zajęcia się nie odbyły z jakiegoś powodu - budynek zamknięty, innym razem budynek otwarty, ale w środku nikogo nie było (!?), a to wykładowca nie przyszedł. Szybko zorientowałem się że jeździ tam tylko po to by dostawać rentę czy inne alimenty po ojcu. Kasę na dojazdy miał, pić mógł - ani babka ani matka mu nie zrzędziły, a w domu zapewne mówił, że na zajęcia chodzi. Po jednym semestrze zmienił szkołę na inną, bo z pierwszej go wywalili.
Któregoś razu w ciągu zajęć zadzwonił do mnie, że część zajęć mu odwołali, i że on będzie u wspólnego kolegi. Spoko i tak miałem tam zajechać, bo kolega nogę zwichnął i potrzebował kuli. Kula była u jego matki i ta poprosiła mnie bym mu ją zawiózł. Zastrzegłem jednak, że dziś wyjątkowo mi się spieszy więc przyjeżdżam, daję kulę i spadamy. Po zajęciach pojechałem do kumpla. Zaszedłem na moment, by chwilę zagadać. Grecki leży, rozwalony, piwerko w łapie. Rzucam hasło - jedziemy. On zaraz piwo skończy, bo ma na dwa łyki więc minutka i ruszamy. Dwa łyki zamieniły się w dziesięć, a minutka w piętnaście.
Jakiś czas później rozpocząłem praktyki na miejscowym posterunku policji. W tym właśnie okresie Grecki zadzwonił, że ma w weekend zjazd i czy będzie mógł ze mną jechać. Nie widziałem problemu. W piątek po południu zadzwonił do mnie i zapytał się czy bym go mógł zawieźć na wioskę, bo wrócił z większego miasta i ma sporo zakupów. Byłem wtedy poza domem i powiedziałem, że nie dam rady. Grecki powiedział, że on poszuka kogoś innego, ale jak nie znajdzie to pójdzie do jakiegoś znajomego i tam poczeka. Po dwóch czy trzech godzinach zadzwonił i ponowił pytanie. Akurat wracałem, była zima i choć już miałem go tak nie wozić uznałem, że mu pomogę. Nie chciałem, by kolega, a nawet przyjaciel szedł zimą, po ciemku kilka kilometrów. Umówiliśmy się, że jak już wjadę do miasta to zadzwonię, a on wyjdzie w ustalone miejsce. Zadzwoniłem, on już wychodzi. Zajechałem i stoję, czekam już 10 minut więc ponawiam telefon. "Już buty włożyłem i idę". Mija kolejne pięć minut więc dzwonię jeszcze raz. Tym razem mówię, że ma minutę, bo jak nie przyjdzie to spadam. Przylazł, przywitał się, przeprosił, bo musiał z kumplem rozchodniaczka wypić. Odpaliłem silnik i słyszę "urwa, czekaj! Torby zapomniałem". Poleciał. Znów go nie było kilka minut, bo trzeba walnąć kielicha.
Następnego dnia mieliśmy jechać na Olsztyn, ale mój brat potrzebował samochodu w ciągu dnia. Mówię więc Greckiemu, że rano po niego przyjadę, zostawimy samochód u mnie i pójdziemy na busa. Wrócić mieliśmy jednym busem i wtedy (auto byłoby już dostępne) odwiózłbym go na wioskę. Tylko, że ze względu na to, że musimy zdążyć na busa to czy on będzie czy nie będzie to o określonej godzinie ruszam. Dodatkowo miałem mu dać 2 sygnały telefonem. Pierwszy - gdy wyjadę z garażu, to dawało mu jakieś 15 minut na przyszykowanie się. Drugi - gdy wjadę do wioski, to dawało mu minutę czy dwie na założenie kurtki i butów. To miała być jego ostatnia szansa (o czym mu powiedziałem), bo już nie raz się spóźniał i delikatnie mówiąc wkurzało mnie to mocno. Zagwarantował, że nie spóźni się, i że rozumie ultimatum.
Rano po umówionych sygnałach dojeżdżam pod dom jego babki, a tam ciemno. Mam jeszcze kilka minut więc czekam. Zbliża się godzina odjazdu, wszystko wyliczone tak, że mam mały zapas na dotarcie na busa, a jest zima - na trasie nie nadrobię spóźnienia. Dzwonię, nie odbiera. Jeszcze raz i jeszcze. Trudno - ruszam. Przejechałem ze dwieście metrów gdy zadzwonił Grecki. "Sorry, telefonu nie słyszałem, ale zawracaj, już na ulicy stoję". Zatrzymałem się, obejrzałem do tyłu i nikogo nie widać. Ulica prosta, oświetlona, ale widać tylko żółty od blasku latarni śnieg. Poczekałem chwilę, a go nadal nie było więc pojechałem.
W ciągu dnia dzwonił kilka razy. Słał smsy z przeprosinami. Powiedziałem, że jak chce to możemy się spotykać czy na strzelanki airsoftowe czy przy innych sytuacjach, ale nie będę go woził. Stracił w ten sposób ostatnią "taksówkę", bo inni koledzy już dawno mu odmówili ze względu na spóźnienia itp. akcje. Raz np. przyszedł do kumpla i na bezczela odpalił papierosa w pokoju (w domu, gdzie jedynie w łazience się pali), on oczywiście problemu nie widział. Innemu zarzygał samochód. Później smsy przestały być przepraszające, a zaczęły się wyzwiska, a w końcu nawet groźby. Co kilka dni zmiana nastroju - raz przeprasza, za dwa dni grozi i wyzywa, po trzech dnia znów przeprasza.
To jednak nie koniec piekielności. Wspomniałem, że miałem w tamtym okresie praktyki na policji. Akurat wtedy wybuchła u mnie w gminie "afera" narkotykowa. Policjanci z KPP złapali kilku gówniarzy z zielskiem. Przeszukali domy i trafili też kilka krzaczków. Wiedziałem, że wśród osób, które są zamieszane w sprawę są też znajomi Greckiego. Wiedziałem też, że Grecki okazjonalnie popala. Przy którymś spotkaniu pytał mnie czy wiem coś w tej sprawie. Generalnie wiedziałem tylko, że sprawa się rozwija (sprawy nie prowadził lokalny posterunek, gdzie praktykowałem, a KPP więc nawet miejscowi policjanci niewiele wiedzieli) więc nawet jakbym bardzo chciał coś zdradzić to nie miałem co powiedzieć, ale dałem mu jedną radę "uważaj z kim rozmawiasz na takie tematy". Taką radę mu dałem, bo na mieście słyszałem, że złapani sypią nazwiskami - kto sprzedaje, kto pali, kto coś ukradł. Jakieś dwa tygodnie po ostatniej podwózce i chyba ze trzy tygodnie po zakończeniu praktyk spotkałem na mieście jednego z lokalnych policjantów. Ten naskoczył na mnie, że podobno rozpowiadałem szczegóły sprawy, dla policjantów z KPP ktoś tak doniósł (pamiętacie jak wspominałem o policjancie - koledze Greckiego?). Musiałem iść do kierownika posterunku i pokazać smsy z groźbami. Sprawa dla mnie ucichła, ale nerwów się najadłem, bo jeszcze nie miałem podpisanej opinii z praktyk, a co to za praktykant, co rozpowiada wewnętrzne sprawy "firmy"?
Przez pewien czas widywałem Greckiego pod sklepem monopolowym. Co jakiś czas dzwonił czy wysyłał smsy aż w końcu przestał. Generalnie nie rozmawiałem z nim już ze 4 lata, ale jakoś na jesieni znów się pojawił w moim życiu. Na szczęście tylko na 5 minut. Zadzwoniła do mnie moja mama (choć nadal mieszkam w rodzinnej miejscowości to już nie z rodzicami) i powiedziała, że jakiś kolega chce ze mną rozmawiać i czy go podać do telefonu. Na słowo "jakiś" pomyślałem o znajomych z dawnych lat, których moja mama nie widziała w ogóle albo tylko ze dwa razy, a którzy nie wiedzieli o przeprowadzce. Okazało się, że to Grecki - od razu poznałem po głosie. Pytał się kiedy będę w domu, bo ma sprawę. Powiedziałem, że jestem na wyjeździe, i że dziś mnie nie będzie, a poza tym to albo niech mówi teraz o co chodzi albo niech spada z radością i w podskokach. "To nie na telefon" i się rozłączył. Kilka minut później znów zadzwoniła mama i powiedziała, że z początku nie poznała, że to Grecki, bo się strasznie zmienił na twarzy, ale miał ze sobą jakieś torby, tłumaczył, że przyjechał na weekend do babci, bo pracuje gdzieś hen daleko. Wtedy już się upewniłem, że ważna sprawa to podwózka.
Wiem, że po części piekielni byliśmy my - ja i reszta kolegów - bo piliśmy z nim, gdy już wiedzieliśmy, że przesadza. Jednakże początkowo nie zdawaliśmy sobie sprawy z problemu, później staraliśmy się pomóc (rzadsze spotkania przy alkoholu, podwózki itp.), a w zamian zostaliśmy potraktowani jak szoferzy.

alkohol podwózki

Skomentuj (7) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 0 (50)

#78947

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Rozpisałem się. Półtora roku temu wprowadziliśmy się z Dziewczyną (D) do własnego mieszkania. Mieszkanie w małym bloku, takim na cztery rodziny. Oprócz nas mieszka tam jedna emerytka oraz dwie rodziny z dziećmi. O ile z Emerytką mamy normalny kontakt, z jedną z rodzin dobry (ich nazwijmy Anielskimi) to z drugą rodziną kontakt jest... Niby dobry - bo kotów na co dzień nie drzemy - ale zawsze coś wyskoczy. Piekielnymi w tej historii są nie tylko członkowie tej rodziny (nazwijmy ich Piekielnymi), ale też gminna spółdzielnia (w skrócie nazwijmy ich Gminą), która zarządza naszą wspólnotą. Zacznijmy jednak od początku.

1. Gdy się wprowadzaliśmy nie mieliśmy garażu. Parkowaliśmy więc pod blokiem. Mieszkamy na końcu ulicy i swobodnie można postawić dwa samochody (jeden obok drugiego równolegle) lub trzy jeśli dwa postawi się po skosie. W związku z tym, że tylko ja i Piekielni posiadamy samochody to teoretycznie problemów z parkowaniem nie powinno być. Teoretycznie, bo Piekielna (Piekielny rzadziej) uwielbiała ustawić się tuż za mną. Sytuacja wyglądała następująco: 10cm w przód - krawężnik, za nim trawa, 10cm w prawo - też, 50cm w tył - samochód Piekielnych. Wjeżdżając lekko na trawnik udawało mi się wyjechać. Skończyło się jak kilka razy z premedytacją zastawiłem Piekielną.

2. Niedaleko bloku mamy z Lubą działeczkę na warzywa. W zeszłym roku stwierdziliśmy, że trzeba te warzywa podlewać. Z boku bloku i w piwnicy z drugiej jego strony były (dlaczego były? O tym później) dwa krany z licznika ogólnego. Anielska już dawno nam powiedziała, że można z nich brać wodę do działki czy mycia auta i nikt z tym problemu nie robi. Nie mieliśmy jednak węża więc wodę nosiłem z domu w wiadrach. Podczas jednego z podlewań Piekielny zwrócił się do Dziewczyny "sąsiadko, następnym razem powiedzcie to ja wam węża pożyczę - jakieś piwko kiedyś postawicie i będzie git", a Piekielna dodała "a za wodę się rozliczymy". Jakoś przy rozmowie z Anielską wspomnieliśmy o tym, co mówili Piekielni. Ta się oburzyła "jakie rozliczanie za wodę - wszyscy z tego biorą i solidarnie płacimy opłacając główny licznik. Nikt się od metra nie rozlicza". Kupiłem więc wąż i stwierdziłem, że nie będę już dźwigał wiader czy pożyczał węża od Piekielnego (bo o ile na piwko za użyczenie węża mogę się zgodzić tak dwa razy za wodę płacił nie będę).

Pierwsze podpięcie węża do kranu. Odkręciłem kran - jest woda. Podpiąłem węża, odkręciłem wodę - zabulgotało. Zacząłem rozwijać wąż. W tym czasie Piekielni wychodzą na spacer, następuje wymiana uprzejmości, odchodzą może z 15 metrów i Piekielny wraca, a Piekielna idzie sobie z dziećmi dalej. Minute później Piekielny goni za nią. Rozwinąłem, dałem Lubej pistolet i z miną bohatera domu mówię "podlewaj". Nie leci. "Poczekaj chwile, masz tu 50 metrów węża, które dopiero musi się zapełnić wodą". Nie leci. Poszedłem sprawdzić - może gdzieś zagięcie, może zakręciłem kran przez pomyłkę. Nie, wszystko jest ok, ale z węża nie poleci nawet kropelka. Odpinam wąż - z kranu też nie leci...

Okazało się, że kranik pod który byłem podpięty przechodzi przez piwnicę Piekielnych i mają tam do niego jeszcze zawór. Ciekawe po co cofnął się Piekielny skoro zanim wyszli woda w kranie była, a po chwili już nie? Musiałem dokupić kolejny wąż żeby sięgał z kranu w piwnicy z drugiej strony bloku.

3. W naszym bloczku każda rodzina ogrzewa wodę użytkową i CO sama. Tylko dwa mieszkania mają piece na drewno-węgiel. My i Piekielni. Jakoś zimą mieliśmy gości. Przed imprezą naniosłem do piwnicy (co ważne piec mam w otwartej piwnicy, która de facto jest przestrzenią wspólną, jest tam m.in. główny zawór i licznik wody więc nie zamykam tego żeby był do tego dostęp) drewna. Normalnie taki zapas starczałby na dwa, trzy dni palenia. W dzień imprezy napalone. Następnego dnia Luba poszła rozpalić pod wieczór. Po minucie wraca i pyta się ile ja wczoraj paliłem, że już drzewa nie ma. Jako, że z całego zapasu nie zużyłem nawet 1/3 to ktoś musiał "pożyczyć". Z pewnością zrobiła to Emerytka, która ma ogrzewanie elektryczne...

4. Fundusz remontowy. Oprócz jednej sytuacji kryzysowej 90% funduszu przejadają Piekielni i ich wymysły. Zanim ja wprowadziłem się do tego bloku mieszkała w moim mieszkaniu Starsza Pani. Na spotkania wspólnoty niemal zawsze przychodzili Anielska, Starsza Pani, Emerytka i Piekielni. Starsza Pani i Emerytka bały się wrzasków Piekielnej więc dla świętego spokoju podpisywały wszystko. Anielska nie miała szans na konfrontację z Piekielnymi i w ten sposób krzykiem wywalczali sobie wszystko. Teraz ja trzymam z Anielską, a Emerytka chyba widzi, że nawiązał się jakiś sojusz antypiekielny i zaczęła coś więcej mówić na spotkaniach wspólnoty niż tylko "gdzie podpisać?"

5. Piekielni mają piec (z dmuchawą, pompką i chyba też z elektrycznym bojlerem) podpięty pod główny licznik prądu, a nie pod własny. Tak samo wodę do centralnego biorą z ogólnego - nie jestem pewien czy ciepłej użytkowej też nie biorą z blokowego licznika. Dowiedziałem się o tym jakoś w lutym czy w marcu na spotkaniu wspólnoty rozliczającym poprzedni rok. Przez ten ich piec rachunki zimą za prąd wzrastały kilkukrotnie. No, ale dla nas Piekielna oddała (co prawda raczej za mało, ale nie miałem czasu wnikać, a i różnica 20zł mnie nie zbawi). Z miesiąc temu wybuchła awantura - Piekielna nie odkręciła kranu (o którym pisałem wcześniej) gdy Anielska chciała coś tam opłukać (znów sytuacje ratował mój wąż). Dzień później przyszła do nas Anielska z pismem do Gminy. W piśmie chciała żeby Gmina:
- usunęła "publiczny" kran, z którego korzystać mogą tylko Piekielni,
- zmusiła Piekielnych do odcięcia prądu i wody do ogrzewania Piekielnych (czyt. niech Gmina odetnie).

Dodatkowo przypominała o tym, że kominiarz nakazał Piekielnym wstawienie wkładu kominowego, gdyż ceglany komin jest już popękany i grozi zaczadzeniem (a przewód przebiega przez mieszkanie Anielskiej więc jej szczególnie na tym zależy).

I tu dochodzimy do piekielności Gminy, a może do znajomości Piekielnej. Pisma nie podpisała tylko Piekielna i poszło do Gminy. Gmina zareagowała bardzo szybko, bo już po dwóch tygodniach zjawili się smutni panowie, którzy odcięli dwa krany ogólne. I to wszystko. Gdy byłem w Gminie pytać czemu Gmina spełniła tylko jedną prośbę z pisma i to w nadmiarze dowiedziałem się, że elektryk nie ma czasu, kominiarz chyba też nie ma czasu ustosunkować się do pisma (czy inne pieprzenie, chodziło o to, że Gmina ma to gdzieś - wiem, że Anielska nie odpuści i pewnie skończy się donosem do instytucji, które za takie zaniedbania mogą karać), a odcięli dwa krany, bo - uwaga - "to niesprawiedliwe żeby odcinać tylko Piekielnym". Zapytałem czy sprawiedliwe jest, że Piekielni regulują, kto może korzystać z kranu, który jest dla wszystkich. Odpowiedź: "jak zabierać to wszystkim, bo inaczej jest nie fair".

Wisienka na torciku - gdy Gmina będzie chciała robić jakiś remont czy z jakiejś innej przyczyny jej pracownicy będą potrzebować wody (a zdarza się) to już jej nie dostaną - nie ma kranów ogólnych, a z prywatnych nikt im nie da.

Sąsiedzi

Skomentuj (8) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 192 (198)
zarchiwizowany

#16768

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Będzie o piekielnej sąsiadce - babci [B] mieszkającej obok mieszkania, które wynajmowałem razem z dziewczyną i znajomymi. W sumie dla Was może wydawać się mało piekielna ale dla nas było momentami nieciekawie. Mieszkanie wynajmowaliśmy w kamienicy - dwie klatki, każda po zdaje się 16 mieszkań. Wynajmować zaczęliśmy w ostatnich dniach września 2010 więc od niektórych historii minęło sporo czasu. Dialogi z pamięci ale sens utrzymany.
Pierwszy raz do czynienia z babcią mieliśmy już w pierwszym tygodniu mieszkania. Pewnego pięknego dnia odezwał się dzwonek do drzwi. Otworzyła moja dziewczyna [MD] a ja [j] stałem tuż obok.
[B] Dzień dobry. Ja przyszłam poinformować, że jutro przyjdę do was i podpiszemy umowę.
Ja i dziewczyna wielkie WTF?
[MD] Ale jaką umowę?
[B] No o wynajem.
My całkowicie zdziwieni, bo mieszkanie wynajmowaliśmy od kobiety mieszkającej bezpośrednio nad wynajmowanym mieszkaniem.
[MD] No ale my już mamy umowę z panią co mieszka na górze
[B] Ta umowa jest nieważna, bo cały budynek jest mój. Jutro przyjdę i podpiszemy nową umowę.
I poszła. Jak tylko usłyszałem, że jej drzwi się zamykają pobiegłem na górę by spytać kobiety z którą umowę już mieliśmy podpisaną o co chodzi. Dowiedziałem się, że babcia ma chyba "żółte papiery" i, że chyba jej się właśnie leki skończyły i, że mamy się nie przejmować. Następnego dnia nie przyszła podpisać umowy. Przez pewien czas był spokój.
Spokój jednak nie trwał długo. Babcia zrobiła trochę hałasu na klatce - niegroźne wykrzykiwania o tym jacy to wszyscy źli (ku**y leciały gęsto). Pokrzyczała parę minut i polazła do siebie. Do około 22 był spokój.
My wszyscy leżymy w łóżkach i naglę ktoś (domyśliliśmy się, że piekielna babcia) zaczyna ciągnąć za klamkę od drzwi wejściowych. Na szczęście drzwi zawsze zamykaliśmy. Potłukła się naszymi drzwiami i dała spokój. Naszym drzwiom. Zaczęła atakować drzwi sąsiadów mieszkających z drugiej strony jej mieszkania. Z nimi zadawała się dłużej - jakieś 15-20 minut. Potem zamknęła się we własnym mieszkańcu. Na klatce znów zagościł spokój. Nie na długo bo sąsiedzi wezwali policję, która zaczęła się dobijać do piekielnej. Nie otworzyła więc mundurowi dali spokój. Stwierdzili, że następnego dnia przyjdzie do niej dzielnicowy. My zaś dowiedzieliśmy się, że drzwi sąsiadów zostały zaatakowane przez babcię młotkiem.
Znów na klatce zapanował spokój. Przerywany był co kilka dni (z nasileniem około godziny o 18, szczególnie pod koniec miesiąca). Babcia potrafiła miotać ku**ami i innymi przekleństwami na każdego kto wtedy przechodził koło jej drzwi. Swoją drogą lubiła mieć je otwarte więc słyszała/widziała wszystkich.
Jeszcze w 2010 roku babcia zawitała do nas ponownie tym razem z pytaniem:
[B] Czy ktoś tu cierpi?
[J] Eeee... Nie
[B] Na pewno? Bo ja słyszałam jakby ktoś cierpiał.
Chwilę się jeszcze podopytywała i poszła. W owym czasie w naszym mieszkaniu było dość cicho. Włączone były tylko dwa telewizory w pomieszczeniach nie sąsiadujących z mieszkaniem babci. Doszliśmy do wniosku, że babcia słyszy głosy.
Potwierdzeniem "teorii głosów" były hałasy jakie słyszeliśmy w łazience i kuchni - pomieszczeniach, które były przez ścianę z mieszkaniem piekielnej. Wielokrotnie było słychać wyklinania na wszelkie możliwe zło tego świata (zazwyczaj niesprecyzowane, tylko okrzyki typu "ja tego ch**a zabije"), dostało się kościołowi (ale sama była raczej religijną osobą bo kilka razy słyszałem jak śpiewała pieśni religijne). Babcia nie lubiła też "lewackiego wojska" bo i na nie wyklinała. Była chyba patriotką bo kiedyś gdy nie było żadnego państwowego święta śpiewała „Mazurek Dąbrowskiego”
Jednak najbardziej babcia zalazła mi za skórę mniej więcej w marcu. Wieczorem, około 23, postanowiłem skoczyć po piwko na pobliską stacje benzynową. Założyłem buty, wyszedłem na klatkę. Minąłem drzwi babci i zacząłem schodzić po schodach. Będąc na półpiętrze usłyszałem jak otwierają się drzwi. Oczywiście piekielnej. Warto zaznaczyć, że jej drzwi były tak ustawione, że stojąc w nich można było widzieć prawie całe schody. Liczyłem na to, że po prostu była ciekawa kto po nocy chodzi. Gdy nie świrowała była naprawdę miłą osobą*.
[J] Dobry wieczór.
[B] Dobry...
I w tym momencie widzę jak ręka babci wykonuje zamach
[B] ... Wieczór
Powiedziała i w tym samym momencie rzuciła we mnie czymś. Najpierw nie wiedziałem czym. Zasłoniłem rękoma twarz. Usłyszałem dźwięk tłuczonego szkła, które uderzyło o poręcz (do mnie doleciały tylko niegroźne odłamki). Gdy tylko to usłyszałem zbiegłem na dół do wyjścia. Na schodach widziałem pełno szkła i zakrętkę od słoika. Na szczęście szybko uciekłem więc nie zostałem obrzucony niczym innym. Wyszedłem na dwór, postałem chwilę. Gdy ochłonąłem poszedłem po piwo. Na szczęście powrót na stancje odbył się już bez przygód. Ale następnego dnia koleżanka, która razem ze mną wynajmowała mieszkanie spóźniła się na zajęcia (albo w ogóle nie poszła, nie pamiętam) bo babcia miała otwarte drzwi od mieszkania i ona się po prostu bała obok nich przejść.
Jakiś miesiąc po incydencie słoikowym hałasy ustały. Babcia gdzieś zniknęła - prawdopodobnie została zabrana do jakiegoś szpitala bo do końca czerwca już ani razu jej nie widziałem i nie słyszałem.

* W pierwszym miesiącu mieszkania tam dała mi 20zł za to, że zaniosłem jej pod drzwi dwie lekkie torby. Na pierwsze piętro.

Kamienica w stolicy Warmii

Skomentuj (16) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 184 (218)

1