Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

Moloch

Zamieszcza historie od: 26 grudnia 2016 - 14:27
Ostatnio: 8 maja 2023 - 0:20
  • Historii na głównej: 5 z 5
  • Punktów za historie: 637
  • Komentarzy: 78
  • Punktów za komentarze: 444
 

#87996

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Rozmowa z kuzynką na temat dyskryminacji płci przypomniała mi pewne sytuacje życiowe. Miały one głównie miejsce, gdy za czasów studenckich pracowałem w pewnej restauracji szybkiej obsługi, mieszczącej się w centrum handlowym. Oto jakie przykłady dyskryminacji tam zauważyłem.

Koleżanki prawie zawsze dostawały poranne zmiany. Mężczyźni natomiast byli zmuszani do pracy często do 24:00. Dodam tylko, że centrum handlowe nie mieściło się w żadnej szemranej dzielnicy tylko przy obwodnicy miasta koło lasu, więc nie było żadnego ryzyka napaści. Problem jednak był z dojazdem. O ile ja miałem to szczęście, że droga do pracy zajmowała mi około trzydzieści minut pieszo, miałem kolegę, który dojeżdżał dosłownie z drugiego końca miasta. Do tego komunikacją miejską. Mimo próśb, pani kierownik nie chciała się zgodzić na to, by kolega mógł przychodzić na zmiany, które pozwoliłyby mu na normalny powrót. Za to koleżanka, którą przywoził tata już nie miała problemu z uzyskaniem komfortowych godzin.

Mężczyźni zawsze musieli zostawać po zamknięciu restauracji na sprzątanie. Panie sobie spokojnie szły wtedy do domków. Sprzątanie nie było proste, bo wymagało często rozkładania niektórych części osprzętowania. Raz zostałem skarcony dzień po sprzątaniu przez jedną koleżankę. Obwiniła mnie za niedokładnie umyty dozownik do keczupu. Gdy jej wspomniałem, że moim zadaniem, było sprzątanie innych rzeczy, a umycie dozownika gąbką i ciepłą wodą zajmie jej dosłownie minutę to doszło u niej do obrazy majestatu.

Dźwiganie czegokolwiek, nawet tego, co mieściło się w normach BHP dla kobiet, zawsze było zlecane męskiej części załogi. Raz, podczas obsługiwania wycieczki, wszyscy mężczyźni byli na kuchni i nie było nikogo do przyniesienia mięsa do kuchni. A kończyło się ono z oczywistych powodów. Menadżerka wyjątkowo zleciła zrobić to jednej koleżance, która nosząc niezbyt duży karton wydawała z siebie odgłosy podobne do zawodników programu Strongman podczas spaceru farmera. Gdy w końcu doczłapała się do zamrażalnika przy grillu ostentacyjnie westchnęła i powiedziała nam, że: "Od dziś wy macie to robić". Co było ironiczne, bo robiliśmy to codziennie.

Sprawy związane z wynoszeniem śmieci. Też zajmowali się tym tylko mężczyźni. Restauracja mieściła się w centrum handlowym dlatego nie posiadała ona własnego kompaktora. Śmieci należało zebrać na paleciaka, z górą śmieci za plecami odbyć tak zwany "marsz wstydu" przez cały parking, by następnie przekazać go panom obsługującym kompaktor.

Pewnego dnia przyszedłem na popołudniową zmianę, a tuż po wejściu zobaczyłem górę worków na śmieci. Na dzień dobry, jeszcze zanim się przebrałem podeszła do mnie menadżerka i bez owijania w bawełnę rzekła: "O dobrze, że w końcu jesteś, czekamy na ciebie jak na zbawienie. Od wczoraj nazbierało się śmieci i nie ma żadnego chłopaka na zmianie". Tak, koleżanki zamiast same pójść i pozbyć się walającej tuż przy wejściu do kuchni góry śmieci wolały poczekać, aż przybędzie książę na białym koniu i wybawi je z opresji. Bo same przecież nie tkną się plugastwa jakim są resztki jedzenia i opakowań. Dobrze, że nie było wtedy wizyty sanepidu.

Kobiety mogły chodzić na przerwy kiedy chcą, w tym pięciominutowe na papierosa. Mężczyźni mieli z góry ustalane przerwy bez możliwości ich przestawienia. Czasami podczas zmian trwających od 14:30 do 24:00 pani menadżer chciała nas wysyłać na przerwę już po godzinie pracy, byśmy następnie musieli pracować bez odpoczynku przez około osiem godzin. Dodam, że podczas pracy nie wolno było siadać, nawet na minutę. Po jakimś czasie się zbuntowaliśmy i powiedzieliśmy co o tym myślimy oraz, że żądamy bardziej komfortowych godzin odbywania przerwy. Menadżerstwo w końcu przystało na to, ale w magiczny sposób przestaliśmy wtedy dostawać premię. Panie oczywiście mimo mniejszej wydajności ją zachowały.

Przeprowadzanie dostaw składników deficytowych. Jak to wyglądało? Kupowało się bilet na komunikację, za który później zwracała restauracja. Następnie jechało się do innej części miasta do przybytku gastronomicznego z tej samej franczyzy. Tam informowano kierownika zmiany, że przyjechało się po brakujące składniki. Składnikami były przykładowo bułki, sałata, worki z "szejkami", czy puszki z napojami.

Po ich odebraniu zawoziło się je z powrotem do restauracji macierzystej. Jakie były problemy? Składniki często były pakowane w worki na śmieci, dlatego jadąc autobusem wyglądało się jak "menel", któremu udało się zebrać wystarczający zapas puszek i butelek, by po ich oddaniu do skupu, zrobić niemałą libację w pobliskim parku.

Drugim problemem było to, że autobusy niestety nie podjeżdżały bezpośrednio pod centrum handlowe. By dostać się z powrotem do restauracji należało przejść przez ulicę, a następnie udać się pieszo pod górkę chodnikiem przez około dwadzieścia minut. Z lżejszymi towarami nie był to aż taki problem. Napoje niestety często ważyły tyle, że niosąc zgrzewki czekałem tylko, aż moje plecy przemówią ludzkim głosem błagając o litość.

Wózków niestety restauracja nie przewidywała. Koleżanki nie tylko nie wykonywały tej pracy, ale jeszcze narzekały dlaczego musiały tak długo czekać na składniki. Dodatkowo byłem krytykowany, że kupuje za drogie bilety. Przepraszam, ale jeśli mam jechać w korkach do restauracji w zupełnie innej części miasta, odebrać towar, poczekać na następny autobus i nim wrócić, to jeden bilet trzydziestominutowy niestety nie wystarcza.

Część załogi zgłaszała problemy gdzie trzeba, ale niestety nie przynosiło to żadnych skutków. Kilkoro z nich się tym nie przejmowało, bo i tak planowali popracować tam tylko przez krótki czas. Pozostałe osoby po prostu tego nie zgłaszały, bo zależało im na pracy, a akcja działa się w czasach, kiedy bezrobocie było realnym zagrożeniem. Ja, na szczęście po rozpoczęciu nowego roku akademickiego zrezygnowałem z pracy w tamtym miejscu. Jako, że posiadałem umowę o pracę, wykorzystałem swój urlop na kilka ostatnich tygodni pracy.

Zastanawia mnie tylko, czy po tylu latach dalej są tam prowadzane opisane wyżej praktyki.

gastronomia

Skomentuj (15) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 155 (203)

#87728

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Sytuacja zdarzyła się mojemu bratu.

Brat mieszka ze swoją żoną w bloku na czwartym piętrze. Piętro niżej mieszka rodzina z małymi dzieci. Jednak to nie o nich będzie ta historia.

Historia dotyczy starszego małżeństwa mieszkającego piętro pod opisywanymi wcześniej sąsiadami. Uznali oni, że skoro dzieci sąsiadów piętro wyżej hałasują, to oni, w akcie zemsty, będą puszczać głośno muzykę. Oczywiście w ten sposób stali się piekielni nie tylko wobec sąsiadów na górze, ale również wobec sąsiadów w całym bloku.

Bratowa jest w ciąży i to w takiej fazie, że potrzebuje dużo odpoczynku, a hałas, który można usłyszeć z dwóch pięter niżej raczej na to nie pozwala. Brat zszedł na dół i poprosił hałasujące małżeństwo o ściszenie muzyki. Państwo się zgodzili i brat myślał, że sprawa została pomyślnie załatwiona. Niestety chwilę potem państwo znowu puścili muzykę, i to nawet jeszcze głośniej niż wcześniej. Brat poszedł kolejny raz porozmawiać z sąsiadami. Wywiązał się dialog:

Brat: Proszę pana, obiecał pan ściszyć muzykę, a wciąż ją pan gra. Mógłbym ponownie poprosić o jej wyłączenie?
Sąsiad: Nie. I co pan zrobi?
Brat: Jeśli pan nie ściszy muzyki będę zmuszony wezwać policję.
Sąsiad: A niech pan sobie wzywa.

Brat nie ma zwyczaju rzucać słów na wiatr, dlatego jak wrócił od razu zadzwonił na 112. Oczywiście jak tylko radiowóz podjechał pod blok, starsi państwo natychmiast wyłączyło muzykę. Brat na szczęście jest inteligentnym człowiekiem, dlatego szybko podszedł do policjantów, by zaprowadzić ich do sąsiadów mieszkających tuż nad hałasującymi. Sąsiedzi potwierdzili zeznania brata. Dodatkowo zostało przesłuchane hałaśliwe małżeństwo. Niestety ponieważ muzyka była wyłączona i nic nie wskazywało na zakłócanie spokoju, policjanci odjechali nie wypisując żadnego mandatu.

Jak za machnięciem czarodziejskiej różdżki znowu zaczęła grać głośna muzyka. Brat oczywiście przewidział coś takiego i wezwał policję ponownie, zaś państwo piekielni ponownie wyłączyli muzykę na widok podjeżdżającego radiowozu. Niestety tym razem policja również zapukała do mieszkania brata. Między nim, a policjantem wywiązał się owy dialog:

Policjant: Proszę pana, wzywał ponownie policję zgłaszając zakłócanie miru domowego.
Brat: Tak, zgadza się.
Policjant: Ponownie nie stwierdziliśmy tego typu zdarzenia. Czy rozumie pan, że może być pan wzięty do odpowiedzialności za fałszywe oskarżenie?

Tutaj brat miał bardzo dobrą ripostę:

Brat: Proszę pana, jak byli tu panowie ostatnio to zaprowadziłem panów do sąsiadów mieszkających piętro niżej. Jak dobrze panowie pamiętają, potwierdzili oni moje doniesienia.

Tu policjant się nieco zmieszał:

Policjant: No tak... ale rozumie pan, ponownie nie znaleźliśmy powodu do interwencji. Prosiłbym to mieć na uwadze, przy ponownym wzywaniu.

Policjanci, przed odjazdem, jeszcze raz poszli do sąsiadów odpowiadających za całe zamieszanie.

A jakie jest zakończenie? Starsi państwo chyba stwierdzili, że nie ma co się bawić w hałasowanie, skoro za każdym razem będą musieli tłumaczyć się przed policją. Na całe szczęście dali za wygraną.

Dodam, że piekielnymi nie było tylko puszczające głośną muzykę małżeństwo, czy policjanci, którzy niechętnie chcieli podejmować interwencję, ale również inni sąsiedzi, którzy widzieli, a właściwie słyszeli problem i nic z tym nie robili.

sąsiedzi policja

Skomentuj (8) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 135 (151)

#87554

przez (PW) ·
| Do ulubionych
W połowie września postanowiłem wynająć fachowców do zaprojektowania i zamontowania szafek do swojej sypialni. Dotychczas używałem starych mebli po babci bratowej i uznałem, że nadszedł najwyższy czas na ich wymianę.

W centrum handlowym niedaleko mojego miejsca zamieszkania znajdowało się biuro firmy, która zajmowała się projektowaniem i budowaniem mebli zarówno do kuchni jak i sypialni. Poszedłem tam i z pomocą fachowca umówiliśmy się jak mają wyglądać zamawiane przeze mnie meble. Projekt zakładał ruchome szuflady, przesuwane drzwi, drewnianą ściankę z półką, szafkę nocną, lustro przy łóżku, wnękę z kontaktem na drukarkę oraz dodatkowe lampki. Podczas czytania umowy, zauważyłem, że zakładała ona nie tylko zaliczkę, ale również całkowitą zapłatę na parę dni przed planowanym montażem. Uznałem, że firma, która ma swoje biuro w centrum handlowym, raczej jest porządna i wywiąże się z każdej części umowy. Niestety srogo się pomyliłem.

Umowa zakładała, że prace zostaną wykonane się w ciągu trzech tygodni. Zapewniono mnie jednak, że fachowcy przyjdą już w ciągu dwóch. Minęły dwa tygodnie. Potem trzy. A następnie cztery. Zdenerwowany zadzwoniłem i zapytałem dlaczego nie otrzymuje żadnej informacji odnośnie planowanej daty montażu. Zostało mi obiecane, że prace rozpoczną za cztery dni w poniedziałek. Zdałem sobie sprawię, że umówili się dopiero po moim telefonie. Sprawiło to, że zapaliła mi się w głowie czerwona lampka. Zastanowiło mnie również ile bym czekał, gdybym o sobie nie przypomniał.

W niedziele wieczorem, rozłożyłem stare szafy, a mniejsze meble przeniosłem do salonu. Swoje ubrania niestety musiałem poukładać na krzesłach, kanapie i w każdym wolnym kącie z uwagi na oczywisty brak miejsca, gdzie mógłbym je schować. Nagle wieczorem dostaje telefon, że jednak nie przyjdą w poniedziałek, tylko we wtorek. Zszokowany tłumaczę sytuację, że mam już wszystko przygotowane i rozłożone i czy może jednak nie mogliby przyjść terminowo. Dostałem serię wymówek, że po prostu nie da rady. Pomyślałem, że jeden dzień chyba wytrzymam żyć w takim bałaganie. Oj, gdyby to był tylko jeden dzień.

W poniedziałek wieczorem dzwoni telefon i znowu otrzymuję informację, że nie dadzą rady i planują przyjść w... czwartek. Tu się zdenerwowałem i zapytałem ile jeszcze razy zamierzają przekładać wizytę, bo żyjąc w mieszkaniu z takim bałaganem czuję się jakbym rezydował w zwykłej melinie. Obiecali, że to ostatni raz i punkt ósma w czwartek zmontują szafki. Pomyślałem, że po tylu potknięciach z ich strony, nie będą już sprawiać problemów. A jednak.

Rzeczywiście ekipa fachowców przyszła w czwartek. Ale nie o godzinie ósmej, a... czternastej. Szczęście, że mogę pracować zdalnie, inaczej byłbym jeszcze mniej zadowolony z powodu takiego zmarnowania mojego czasu. Niestety państwo fachowcy, po wniesieniu materiałów i narzędzi, poinformowali mnie, że nie zdążą zakończyć prac, tak jak się umawialiśmy, w ciągu jednego dnia. Specjalnie mnie to nie zdziwiło patrząc na ich niemałe spóźnienie. Zapewnili natomiast, że jutro na sto procent wszystko będzie skończone. Spoiler: nie było.

Następnego dnia, państwo fachowcy, co uznałem za cudowne, przyszli równo o ósmej do mieszkania. Po całym cyrku z umawianiem się nie sądziłem, że jest to możliwe. Bardzo prawdopodobne, że miało to związek z tym, że zostawili w moim mieszkaniu swoje narzędzia. Ewentualnie bali się, że coś z nimi zrobię jak nie przyjdą na czas. W ciągu wykonywania prac pan fachowiec podszedł do mnie i zapytał ile centymetrów wysokości miała mieć pewna część szafki. Zdziwiony odpowiedziałem, zgodnie z prawdą, że nie mam pojęcia i takie pytania powinny być kierowane do osoby, która to projektowała. Zapaliła mi się kolejna czerwona lampka. Odkryłem, że szafki projektowała inna osoba niż ta, która je buduje. No to będzie ciekawie.

Po wielu godzinach pracy, państwo fachowcy powiedzieli, że zakończyli pracę. Jaki był efekt?

- Szafka nocna była w złym rozmiarze. Była tak szeroka, że stojące przy niej łóżko wystawało poza drewnianą ściankę.
- Sama drewniana ścianka była pobryzgana markerem. Państwo fachowcy uznali, że druga strona jest ładniejsza, a napisy mogę sobie zmyć acetonem. Ledwo z pomocą mojego ojca udało nam się to zrobić.
- Brak lustra. Zamontują, kiedy będzie.
- Pęknięta jedna z szuflad.
- Kontakt elektryczny we wnęce dla drukarki został zamontowany w złym miejscu. A konkretnie zamiast w lewym dolnym rogu, nie był ani na dole ani w rogu.
- Jedna z szuflad była tak słabo zamontowana, że czasami sama się otwierała.
- Listwy przyścienne nie zostały pocięte i przyklejone w miejsca gdzie zostały odklejone. Była na ich miejscu goła ściana z śladami kleju.
- I najlepsze. Zamontowanych lampek w szafkach nie dało się wyłączyć. Jak w końcu same się wyłączyły, to nie chciały się ponownie włączyć.

Zaczęły się kolejne telefony, umawianie się i przekładanie dzień przed, albo w dniu planowanej wizyty. Wymówek jakie słyszałem nie powstydziłby się notorycznie spóźniający student. A to nie ma kto przyjść, a to dziecko znowu zachorowało, a to żona miała sprawę, a to mają za dużo wizyt, a to kierownik wciągnął nosem dziwny proszek i kazał pracownikom grać w Twistera o to, kto dostanie podwyżkę. To ostatnie akurat wymyśliłem. Jednak przyznam się, że gdybym usłyszał to jako powód nie odbycia wizyty, to by mnie to specjalnie nie zdziwiło. Możliwe, że gdyby wszystko robili dobrze od razu, to nie musieliby do każdego ponownie przychodzić. Przypominam, biuro znajdowało się w centrum handlowym, z którego podróż trwała do mojego bloku kilkanaście minut spacerem. Więc na pewno nie był to problem logistyczny. W końcu, łaskawi panowie fachowcy przyszli i zamontowali brakujące lustro. Jednak uznali, że nie wiedzą jak naprawić lampki, bo fachowiec, który je montował nie pojawił się w pracy. Może odszedł, bo firma widocznie leci w kulki nie tylko z klientami, ale też pracownikami i zwyczajnie stracił cierpliwość.

Po wielu telefonach przypominających o moim istnieniu, umawianiu się tylko po to by tego samego dnia otrzymać informację, że jednak znowu nikt nie przyjdzie, w końcu doszło do wizyty panów fachowców. Została wymieniona szafka nocna na taką pasującą, a potem zostały odpowiednio przycięte i przyklejone listwy. Coś próbowali też naprawić światło, ale stwierdzili, że nie wiedzą jak.

Mamy już koniec listopada. Została jedynie szuflada do wymiany i światło do naprawy. Myślałem, że ten koszmar już wkrótce się zakończy. O nie. Umówiłem się na wizytę na poniedziałek na godzinę dwunastą w celu ostatecznego dokończenia prac. Znowu siedzę i czekam nie wiedząc kiedy dojdzie do wizyty. Jak pacjent, który wpadł na genialny pomysł by przyjść z bolącym od kilku tygodni palcem na SOR. Ale tutaj nastąpił szczyt bezczelności. Pan fachowiec zarzekał się na wszystko, że przyjdzie o umówionej porze. W skrócie nie tylko nie przyszedł, ale również zaczął ignorować moje telefony. Nie odezwał się ani tego samego dnia, ani następnego, ani w ogóle. Na głównego kierownika też nie miałem co liczyć. Z jego strony było samo obiecywanie i obiecywanie, a efektów żadnych.

W końcu uznałem, że przestanę o sobie przypominać. Ciągłe przekładanie wizyt to jedno, ale umawianie się i kompletne ignorowanie drugiej strony to przekroczenie pewnej granicy. Z racji, że sprawa zaszła tak daleko, postanowiłem poradzić się znajomego prawnika. Wysłałem mu skan umowy gdzie było wszystko jasno rozpisane oraz jaki był planowany zakres usług. Znajomy obiecał, że napisze na początku skierowane do nich pismo, a potem się zobaczy co dalej. Pismo zostało wysłane. Pozostało teraz poczekać.

Na zakończenie dodam, że mamy styczeń, a szafki wciąż nie są skończone.

uslugi

Skomentuj (15) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 160 (174)

#87509

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Ostatnio było tutaj trochę historii związanych z użytkowaniem aplikacji randkowych. Sam trochę swojego czasu ich używałem i niestety również doświadczyłem kilku piekielności. Opisane sytuacje spotkały mnie podczas użytkowania aplikacji "Tinder".

Działanie aplikacji jest bardzo proste. Jeśli dwie osoby polubią swoje profile mogą do siebie nawzajem wysyłać wiadomości. W czym jest problem? Bardzo rzadko sparowane kobiety odpisują na jakąkolwiek wiadomość. Często można otrzymać powiadomienie, że kobieta zaktualizowała swój profil, jednak odpowiedzi próżno się doczekać. Możliwe, że się czepiam, ale z mojej perspektywy wygląda to trochę lekceważąco. W bardziej ekstremalnym przypadku, na moją wiadomość o treści "Cześć co słychać", dostałem soczyste "spi*rdalaj". Dlaczego te kobiety lubią czyjeś profile, by następnie dawać takie odpowiedzi jest dla mnie tajemnicą.

Prawie połowa profili brzmi jak ogłoszenie o pracę. Najczęstszymi wymaganiami stawianymi mężczyźnie są wzrost, zarobki i sylwetka. W niektórych przypadkach jest to nawet posiadanie własnego samochodu, mieszkania, czy biznesu. Część żeńskich profili ma nawet wytyczną jak powinno się z nimi witać. Przykładowo: "Zapomnij o "Cześć", albo "Jak leci", jak chcesz do mnie zagadać, elo". Możliwe, że należy w takiej sytuacji napisać autorską fraszkę, lub ewentualnie jakiś poemat. Opisu co taka kobieta sobą reprezentuje najczęściej próżno szukać. Możliwe, że nie reprezentuje nic, poza arogancją.

Czasami wymagania nie są pisane, ale wychodzą one w czasie rozmów. Podczas jednej wymiany wiadomości, gdy pewna kobieta doczytała na moim profilu, że pracuję jako inżynier oprogramowania, od razu zapytała mnie o zarobki. Dlaczego? Przecież z plebsem nie będzie się spotykać! Inna gdy dowiedziała się, że mam własne mieszkanie zaczęła wyzywać wszystkich, którzy ich nie mają od frajerów. Pokusiła się również o bardziej wulgarne określenia. Na moją uwagę, że nie każdy może sobie pozwolić na kredyt hipoteczny oraz tym, że ludzie mogą mieć różne sytuacje w życiu, zareagowała dosyć mocną agresją. Dodatkowo wyraziła swoje święte oburzenie związane z kwestionowaniem jej poglądów. Ciekawostką jest fakt, że sama wcześniej przyznała, że należące to niej mieszkanie dostała w prezencie od taty.

Inna sparowana kobieta doczytała na moim profilu, że interesuje się gotowaniem. Niestety spowodowało to, że już na samym początku rozmowy napisała, jakiego typu dania mam jej przygotowywać. Między innymi bez mięsa, bo jest ona weganką. No chyba, że chodzi przykładowo o świeże filety z rybki, delikatnie zapiekaną cielęcinkę, czy ewentualnie wiejskie jajeczka. Wydaje mi się, że taka dieta nieco zaprzecza definicji słowa "weganin". Gdy zapytałem ją, czy w gościach też tak wybrzydza, to odpowiedziała, że gdy jest gościem to ona nigdy tego nie robi. Przez chwilę pomyślałem, że może nie jest tak źle, ale zaraz dodała, że będąc moim gościem sytuacja będzie zupełnie inna. Muszę wtedy niestety sprostać jej wymaganiom kulinarnym, bo inaczej będzie niezwykle niezadowolona. Gdy po jej wykładzie odpisałem, że chyba jest niepoważna, obraziła się, po czym usunęła parę. Może to lepiej, bo sam planowałem to w końcu zrobić.

Raz udało mi się sparować z kobietą, która normalnie odpowiadała na moje wiadomości. Nie było z jej strony żadnych obelg, czy wymagań z kosmosu. Wręcz odniosłem wrażenie, że rozmawiam z bardzo pogodną i ciepłą osobą. Po paru dniach rozmów zaproponowałem jej spotkanie w kawiarni. Na początku naszego spotkania nic nie zwiastowało jakichkolwiek problemów. Prowadziliśmy zwykłą rozmowę o życiowych sprawach, pracy, czy planach na przyszłość. Dopiero pod koniec naszej pogawędki kobieta przyznała, że jest samotną matką i czy mógłbym zwrócić jej pieniądze za opiekunkę do dziecka. Na początku myślałem, że to jakiś żart, ale kobieta szybko podała - zapewne zaokrągloną w górę - kwotę. Następnie oczekiwała, że zaraz wyciągnę banknoty z portfela i jej zapłacę. Według niej, to był mój "męski" obowiązek, ponieważ specjalnie poświęciła swój czas, by się ze mną spotkać. Dodatkowo powinienem być jej wdzięczny za to, że w ogóle się mną zainteresowała, bo wszak normalnie nie byłbym godzien jej towarzystwa. Nie tylko zakomunikowałem jej, że nie zamierzam płacić za żadną opiekunkę, ale również poprosiłem kelnerkę o dwa rachunki. Po rozejściu się zablokowałem jej numer.

Trudno było mi znaleźć kogoś wartościowego w tego typu aplikacji i ostatecznie postanowiłem skończyć z jej użytkowaniem. Naprawdę nie polecam.

tinder randki

Skomentuj (38) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 152 (180)

#76455

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Idę sobie przez pewne osiedle domów. Nagle drogę zagradza mi stojący na całej szerokości chodnika samochód. Według prawa o ruchu drogowym tak zaparkowany samochód powinien pozostawiać półtora metra wolnej przestrzeni na chodniku, by umożliwić swobodne przejście. Jednak myślę sobie, "w porządku, przejdę po prostu po drugiej stronie, nie sądzę by więcej było tutaj takich kierowców". Niestety, po spojrzeniu na przeciwną stronę ulicy, zauważyłem, że tam również, stoi identycznie zaparkowane auto. Jedyne co mi pozostało to przejść przez ulicę, starając się trzymać jak najbliżej krawężnika.

Dosłownie po pięciu sekundach po tym jak się rozejrzałem i wszedłem na drogę, za moimi plecami, zza zakrętu nagle rozbrzmiał dźwięk wściekle naciskanego klaksonu. Kierowca trąbiącego samochodu omal mnie nie potrącając pojechał w siną dal. Sprawił również, że serce podskoczyło mi do gardła. Pan niestety, który siedział za kółkiem nie zauważył, że nie miałem zbyt możliwości wybrania innej drogi przejścia, a sam nie zachował dozwolonej prędkości. Jednakże, nie on był tutaj głównym bohaterem piekielności. Idąc, już po bezpiecznym chodniku, zgadnijcie, co po przejściu około pięćdziesięciu metrów i skręceniu w lewo ukazało mi się przed oczami. Tak, był to prawie pusty parking.

Naprawdę trudno mi uwierzyć, że aż tyle kierowców ma tak ciężkie miejsca, gdzie plecy tracą swą szlachetną nazwę, że muszą blokować pieszym drogę i narażać ich na niebezpieczeństwo. Naprawdę te pięć minut drogi robi im taką wielką różnicę? Sam jestem kierowcą i zdarzało mi się parkować nawet piętnaście minut drogi pieszej od mojego celu podróży, dzięki czemu nie blokowałem nikomu niepotrzebnie przejścia. A co gdyby wtedy chodnikiem szedł rodzic z dzieckiem w wózku? Albo osoba niepełnosprawna ruchowo? Niektórym widać wciąż brakuje wyobraźni.

ulica chodnik kierowca

Skomentuj (17) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 223 (259)

1