Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

Nieniecierpliwa

Zamieszcza historie od: 30 kwietnia 2015 - 10:14
Ostatnio: 12 października 2021 - 21:25
O sobie:

Matka Polka, skoczek spadochronowy, niedoszły żołnierz o anielskiej cierpliwości.

  • Historii na głównej: 42 z 48
  • Punktów za historie: 12508
  • Komentarzy: 71
  • Punktów za komentarze: 412
 
zarchiwizowany

#75434

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Historia studencka. I tutaj chyba ja byłam piekielna.

Mieliśmy na roku pewnego kujona. Notatkami z nikim się nie dzielił, a jak robiliśmy jakieś grupowe opracowania zagadnień na egzaminy, nigdy nie pomagał. W pewnym momencie dostał ksywę "fifty złoty", bo jak tylko pojawiał się jakiś projekt do zrobienia, ogłaszał się z cennikiem na twarzoksiążce. I tak biznes mu się kręcił, bo klientów nie brakowało.

Zaczęło mnie to powoli irytować. Nigdy go o żadną pomoc nie prosiłam i sama sobie radziłam ze swoimi projektami, ale postawiłam się na miejscu osób, którym te zadania robił. Dodam tylko, że jesteśmy na kierunku dość ścisłym. Kto miał odpaść, ten dawno odpadł. Zostali ci, którym zależało na wykształceniu (ale niekoniecznie na robieniu zadań domowych). Poza tym typowych leni opuszczających wykłady u nas nie ma. Każdy dzielił się materiałami, jakie miał.

Trafiło nam się do zrobienia dość żmudne matematyczno-automatyczne zadanie. Było ono podzielone na dwie części, w każdej 10 podpunktów. Każdy dostał jakieś 2 podpunkty do zrobienia. Wiadomo, że przy tak małej ilości, zadania się powtarzały (jeden zestaw podpunktów mogły otrzymać 2-4 osoby). FZ ogłosił się oczywiście, że za piniondz wykona dowolne zadanie z pierwszej części. Drugiej nie kuma, więc nie tyka. Nosz kurka wodna... do inżyniera niedaleko i zamiast organizować wyścigi szczurów, moglibyśmy przecież się trzymać w kupie i sobie pomagać nawzajem. Drugą część zadania kumałam (transformata Laplace'a jest dla mnie naprawdę fascynującym zagadnieniem), więc jako dobra dusza zrobiłam wszystkie podpunkty i upubliczniłam, coby braci studenckiej dopomóc, a koledze przy okazji pokazać, że można sobie za darmo pomagać.

Przyniosło to taki efekt, że FZ stracił możliwości zarobkowe (zebrało się paru ogarniętych i idąc moim śladem zrobili pierwszą część dzieląc się nią z resztą) i później już się nie odważył wystawiać cennika za pomoc. Jak to wpłynęło na grupę? Ano tak, że teraz każdy dzieli się jeszcze bardziej tym co ma.

politechnika

Skomentuj (13) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 29 (141)
zarchiwizowany

#71914

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Ciąża nie zawsze taka piękna...

Na wstępie wyjaśnię ówczesną sytuację mieszkaniową. Ja i ojciec mojego dziecka (na potrzeby historii nazwijmy go Kamil) studiowaliśmy dziennie w mieście A (ja na kierunku cywilnym, on na wojskowym), przy czym mieszkaliśmy osobno. Moi rodzice mieszkali w mieście B oddalonego od miasta A o ok. 500 km, a matka Kamila w mieście C, które położone jest mniej więcej 400 km od A i podobnie od B. Taki trójkąt prawie równoboczny.

Cykl miałam zawsze tak regularny, że mogłabym wg niego nastawiać zegarek. Coś tam się spóźniało, więc poszłam do apteki po test, a potem po jeszcze 3 kolejne dla pewności. Miałam wtedy 22 lata. Ani się nie załamałam, ani nie ucieszyłam. Zero jakichkolwiek emocji. Zaczęłam jedynie układać w głowie plan: dziecko powinno się urodzić w maju/czerwcu, więc trzeba będzie do tego czasu kupić wózek, łóżeczko, przewijak, pampersy, ubranka itd., zmienić mieszkanie, wziąć dziekankę... Naprawdę, nawet przez sekundę nie poczułam stresu i nie myślałam: "O Boże! Co ja teraz zrobię?!"


Pierwszy trymestr:
Kamil dowiedziawszy się o ciąży zwyzywał mnie od panien lekkich obyczajów, bo to na pewno nie jego. Po czasie pomyślał, że to jednak może jego, to się warto coś tam zainteresować. Ale dopiero po tym, jak po kolejnych wyzwiskach i groźbach zestresowałam się na tyle, że wylądowałam w szpitalu. Głupia Nieniecierpliwa, wszystko jest w stanie przebaczyć i dać kolejną szansę, bo przecież ma na uwadze to, że Kamilek pochodzi z rozbitej rodziny, a sama nie chce takiego losu dla swojego płodu - wtedy jeszcze nie nazywałam tego dzieckiem.

Coraz więcej pił, brał narkotyki, imprezował, znikał na kilka dni. Potem wracał i przez chwilę było dobrze. Kolejna kłótnia powodowała, że znowu zataczał to błędne koło. Pewnego dnia nie wrócił z przepustki, więc jego dowódca zaczął mnie wypytywać czy wiem, co się z nim dzieje. Zgodnie z prawdą mówię, że nie mam bladego pojęcia. Próbowałam się z nim skontaktować, ale ma wyłączony telefon. Tego samego dnia Kamil zapukał do mych drzwi, widać było po oczach, że coś brał. Powiedziałam mu, że jego dowódca się o niego pytał, na co on zaczął się wydzierać, przeklinając przy tym co pół słowa, że był u znajomego, ktoś tam go pobił, ktoś inny ukradł telefon, a mi zaraz przy***doli w brzuch za to, że działam na jego szkodę (nie wiem, co było szkodliwego w rozmowie z dowódcą). Ale i to głupia Nieniecierpliwa potrafiła wybaczyć...

Rodziców poinformowałam o ciąży pod koniec trymestru. Załamali się, bo są wierzący-praktykujący, ale nie jakoś do przesady. Z czasem dopiero przyszła radość. Gorzej było z niedoszłą teściową, która jest prawą ręką Boga. Jej reakcja mnie zaskoczyła, bo się ucieszyła, ale później miałam z nią niemałe piekło. Opowiadała mi o tym, że nieślubne dzieci rodzą się niepełnosprawne, więc jeszcze przed rozwiązaniem należałoby zawrzeć związek małżeński, by z bożą pomocą wychowywać ten dar boży.

Drugi trymestr:
Popsuła mi się cera, wskazówka wagi znowu przesunęła się o parę kresek w prawo, puchną mi stopy, cycki nie mieszczą się w ubraniach. Ciężarówkowy standard, którego ja nie byłam w stanie przeboleć. Było to dla mnie coś upokarzającego. Zastanawiałam się, jak to możliwe, że kobiety cieszą się z tego stanu. Moje fatalne samopoczucie było spowodowane głównie zachowaniem Kamila. Kiedy dowiedział się, że to dziewczynka, wpadł w szał i znów zaczął mnie wyzywać od puszczalskich, ponieważ w jego rodzinie są sami chłopcy (on ma braci, jego ojciec ma braci), więc gdyby dziecko było jego, musiałoby być chłopcem. Miałam żal do siebie (!), że urodzę córkę, a nie syna. Kolejny stres zakończył się dla mnie wizytą w szpitalu, więc Kamil znów na chwilę się uspokoił.

Trzeci trymestr:
Rodziców nie widziałam od momentu, kiedy powiedziałam im o ciąży. Wstydziłam się swojego wyglądu. Kamil dowiedział się, że zostanie wyrzucony ze szkoły. Jego zachowanie mimo wszystko odrobinę się poprawiło, chociaż cały czas powtarzał, że ma depresję i że muszę być dla niego wyrozumiała. Nawet zaczęłam mieć nadzieję, że się zupełnie zmieni i jeszcze będzie dobrze. Miesiąc przed porodem rozmawiałam z jego bratem. Powiedział, że Kamil kupił pierścionek zaręczynowy. Moja wiara w jego "psychiczne uzdrowienie" wzrosła jeszcze bardziej. Ale nie na długo. Pewnego dnia poprosiłam go, żeby mi pomógł poskładać łóżeczko i wózek, bo tylko to mi zostało z przygotowań przedporodowych. Był akurat na imprezie, więc nie miał do mnie po drodze, ale po moich błaganiach przyszedł. Oznajmił, że ma tego wszystkiego dość. Będzie mi płacił alimenty, a dziecka nawet nie musi widzieć, po czym wyszedł. Byłam w ciężkim szoku. Nigdy tego nie zapomnę, jak zrezygnowana, zapłakana siedziałam na podłodze próbując złożyć to zakichane łóżeczko. Zasnęłam wciąż płacząc, a rano obudziłam się w mokrym łóżku. Najwyraźniej stres podziałał na mnie jako wywoływacz porodu. Termin miałam wyznaczony na 2 tygodnie później. Popełniłam kolejny błąd, bo Kamil przyjechał do mnie do szpitala i zaczął opowiadać jak będzie nam razem cudownie, a ja mu uwierzyłam. Dalszy cyrk jaki mi zapewnił to już temat na osobną historię.


Dlaczego wybaczałam? Dlaczego dawałam kolejne szanse? Psycholog określił to jako uzależnienie. Sama sobie zgotowałam ten los. Mogłam odejść, mogłam posłuchać rodziny i go zostawić. Bycie z nim sprawiło, że nienawidziłam swojego stanu. Bałam się, że nie będę potrafiła pokochać tego czegoś, co ze mnie wyjdzie. Jedyny rozsądek, jaki miałam, pakowałam w odpowiedzialność za człowieka, który ma przyjść na świat. Akceptowałam je, przez co wiedziałam, że jeśli nie będę kochać dziecka, to przynajmniej się postaram jakoś z nim żyć i żeby miało jak najlepiej. Na szczęście kilka dni po porodzie zaczęły się we mnie odzywać jakieś instynkty, z czasem pokochałam córkę, a nawet zapomniałam o piekle, jakie przeszłam przez te niecałe 9 miesięcy. Może gdybym jednak nie zapominała, moje życie potoczyłoby się zupełnie inaczej.

tatuś_roku

Skomentuj (16) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 76 (196)
zarchiwizowany

#69671

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Jestem oazą spokoju... albo przynajmniej byłam do dzisiaj.

Mamy w przychodni kilka pielęgniarek i położną [A]. W dniach, kiedy pobierany jest materiał do badań (krew i inne wydzieliny), położna siedzi w gabinecie zabiegowym, coby dopomóc koleżankom. Jest to złota kobieta, która zawsze dba o swoich pacjentów (najczęściej pacjentki). Przez cały okres mojej pracy w przychodni nie miałam z nią absolutnie żadnych zatargów, czego nie można powiedzieć o pielęgniarkach. Poznałam ją na tyle, żeby móc stwierdzić, że ma powołanie do zawodu, który wykonuje.

Przyszła dzisiaj do mojego biura Piekielna Pacjentka [PP] z odręcznie napisaną skargą i żądaniem, żebym jej potwierdziła owe pismo. Powiedziałam, że muszę wiedzieć, co podpisuję. No więc czytam i oczom nie wierzę: "Składam skarge na pielęgniarke A, jej karygodny sposób pobierania krwi u mojego dziecka Jana Piekielnego.(...)" Z dalszej treści dowiedziałam się, że położna nie założyła rękawiczek do pobierania krwi dziecku Piekielnej. Skarga napisana w dwóch egzemplarzach: jeden dla naszej przychodni, drugi dla organu założycielskiego. Próbowałam jakoś na spokojnie z babą porozmawiać, ale się nie dało.
[N] Ale o co pani właściwie chodzi? - spytałam grzecznie.
[PP] No bo pielęgniarka nie założyła rękawiczek!
[N] Ale przecież była pani przy pobieraniu krwi. Skoro uznała pani to zachowanie za karygodne, dlaczego w trakcie nie zwróciła pani uwagi położnej?
[PP] Bo o tym wtedy nie pomyślałam! - darła się. - A pani by od razu zwróciła uwagę?!
[N] Tak. Gdyby coś mi nie pasowało, od razu zwróciłabym uwagę.
[PP] Ale ja wtedy nie pomyślałam!!!
[N] No dobrze. A co chce pani osiągnąć tą skargą?
[PP] Żeby zostały wyciągnięte konsekwencje w stosunku do personelu! Tak nie może być, że pielęgniarka nie zakłada rękawiczek do pobierania krwi!
[N] Dzieci mają trochę mniejsze ręce niż dorośli i podejrzewam, że położna nie była w stanie wyczuć żyły mając rękawiczki.
[PP] Ale ona na pewno dotykała wcześniej innych probówek i moje dziecko mogło się czymś zarazić!
[N] No i na co pani liczy? Że zwolnimy pracownika, dzięki pani skardze? Akurat pani A jest najbardziej doświadczona, jeśli chodzi o pobieranie krwi i ma również najlepsze podejście do pacjentów.
[PP] Żądam wyciągnięcia konsekwencji!
Żadne tłumaczenia do baby nie docierały. Wciąż się darła, jakby to od niej miało zależeć czy dostaniemy kontrakt na przyszły rok. W końcu nie wytrzymałam.
[N] Przepraszam, ale nie da się z panią rozmawiać. Jest pani zbyt agresywna.

Wyszła oburzona. Chwilę później przyszła do mnie położna i wyjaśniła jak sytuacja wyglądała. Otóż faktycznie, zdjęła rękawiczki, ponieważ gdyby miała się wkłuwać "na oko", to by baba pewnie złożyła skargę, że nie udało się pobrać krwi za pierwszym wkłuciem. Kiedy skończyła pobierać krew PP spytała, czemu A nie założyła rękawiczek. Wytłumaczyła jej więc grzecznie, że nie chciała, żeby dziecko cierpiało etc. Dodała, że tak, powinna mieć rękawiczki, ale z dziećmi po prostu jest trudniej. Jednocześnie grzecznie przeprosiła pacjentkę. PP wyszła z zabiegowego i wróciła po 10 minutach drąc japę przy otwartych drzwiach na oczach pacjentów, że napisze skargę i żąda podania nazwiska położnej. Ta spokojnie je podała i powiedziała PP, że ma takie prawo. Opowiadając mi o tym prawie się popłakała.
[A] 30 lat pracuję, różne sytuacje były, ale jeszcze nigdy nie było na mnie żadnej skargi. Całe życie się starałam, czasem właziłam w d... pacjentom, żeby było im jak najlepiej, a tu takie coś. Wiem, że głupia jestem i błąd popełniłam. Chciałam dobrze i teraz mam za swoje.

Cóż... trzeba będzie powiedzieć pielęgniarkom, że od dzisiaj mają nakaz noszenia rękawiczek bez względu na wiek pacjenta. Niech dzieci cierpią podczas pobierania krwi.

PS.: Uprzedzając hejty, doskonale wiem, że położna powinna mieć rękawiczki, ale skoro wiedziała, że sprawi dziecku ból nie wiedząc gdzie się wkłuwa, to chyba jednak lepiej, że je zdjęła.

służba zdrowia

Skomentuj (54) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 83 (277)
zarchiwizowany

#66448

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Będąc jeszcze w liceum zdarzyło mi się w wakacje dorabiać w barze pewnego ośrodka wczasowego. Piekielnych sytuacji było sporo, jednak przytoczę te, które najbardziej utkwiły mi w pamięci.

1. Szef. Mężczyzna po czterdziestce, rozwodnik. Miałam pracować od 14:00 do ostatniego klienta. Jeśli ostatni klient wychodził np. o 23:00, szef prosił o nalanie mu piwa i siadał przed barem, którego zamknąć oczywiście nie mogłam. I tak sobie siedział i popijał, a ja do domu wracałam grubo po północy.

2. Znów szef. Jako że kończyłam czasem bardzo późno, wielokrotnie proponował mi, żebym została u niego na noc, bo ma akurat wolny pokój w swoim apartamencie. Za każdym razem dziękowałam. Tym bardziej, że często komentował mój wygląd tekstami w stylu: "Fajnie wyglądasz z tyłu", więc nie wiedziałam, czego się po nim spodziewać.

3. Zarobki. Na widok pierwszej wypłaty popłakałam się ze śmiechu. 400 zł za miesiąc pracy po 12-14 godzin dziennie. Cóż, wiedziałam, że kokosów nie zarobię, ale to był śmiech na sali...

4. Sama musiałam przyjmować zamówienia, gotować, sprzątać salę, sprzątać drugą salę, gdzie stał stół bilardowy, sprzątać toalety. Bardzo często było tak, że z ubikacji szłam prosto do kuchni.

5. Większość dań była mrożona, więc klienci płacili spore pieniądze za odgrzewane w mikrofalówce flaczki czy pomidorową.

6. Miałam komórkę na zapasy słodyczy i napojów. Wszystko, co się w niej znajdowało było przeterminowane o co najmniej kilka miesięcy. Ale szef kazał sprzedawać i nie dyskutować. Wielokrotnie było tak, że jak ktoś kupował np. Kubusia, to siedząc w komórce jedną ręką mieszałam soczek, żeby woda połączyła się z miąższem, a drugą robiłam hałas, coby klient myślał, że szukam owego napoju.

7. Na początku pracy pewien klient, który co roku bywał w tym ośrodku wczasowym, poradził mi bym nigdy nie chwaliła się napiwkami, bo szef je potem potrąca z pensji.

8. Zawsze, kiedy zaczynałam pracę, źle się czułam. Bolała mnie głowa i zbierało mi się na wymioty. Po ok. dwóch tygodniach wyjaśniło się, skąd u mnie taka reakcja. Otóż mój genialny szef chwilę przed 14 dzień w dzień calusieńki bar odmuszał - pryskał jakimś muchozolem po wszystkich pomieszczeniach. Było to niezbyt mądre, bo podejrzewam, że coś tam osiadało na szkle czy produktach żywnościowych.

9. Mamusia szefa. Potrafiła wpaść na kuchnię, kiedy miałam największy ruch i zwracać mi uwagę na każdy brud, jaki zauważyła. Tłumaczenie, że właśnie przygotowuję posiłki i jak skończę, to posprzątam, nie pomagały, bo "Jak tu sanepid przyjdzie, to ty będziesz płacić karę!" Ale przeterminowane jedzenie już nie leżało w obrębie jej zainteresowań.

10. Mamusia bardzo kochała swojego synusia. Z czułością patrzyła jak się wyleguje na słońcu i komentowała: "Mój Krzysiu jest taki zapracowany" po czym goniła mnie do roboty, więc generalnie prawa do przerwy nie miałam.

Ostatecznie z pracy zrezygnowałam. Szef zaczął komentować mój biust i podchodzić do mnie niekomfortowo blisko, kiedy stałam za barem nie mając za bardzo możliwości "ucieczki", a to już przelało czarę goryczy.

gastronomia

Skomentuj (25) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 74 (306)
zarchiwizowany

#66070

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Jestem osobą o anielskiej cierpliwości. Czasem mam wrażenie, że ta moja cierpliwość nie ma żadnych granic i być może przez to raczej nie doświadczam piekielności (najwyraźniej moja łagodność jest zaraźliwa i nawet "szatan" rozmawiając ze mną staje się łagodnym barankiem). I pewnie nie widać po mnie, że przez cztery lata byłam w związku z psychopatą, który znęcał się nade mną psychicznie i fizycznie. Przeszłam piekło, którego nikomu nie życzę. Ale udało mi się z niego uciec i mam nadzieję, że moje historie pomogą jakiejś ofierze przemocy domowej w uwolnieniu się od tyrana.

Na początku może pokrótce wyjaśnię w jaki sposób takie związki funkcjonują i dlaczego kobiety są na tyle głupie, żeby godzić się na złe traktowanie. Otóż na początku jest zauroczenie. Nic nie wskazuje na to, że w obiekcie westchnień siedzi diabeł. Później pojawiają się drobne kłótnie, z czasem przeradzające się w wymuszanie określonych zachowań, manipulacje. Kobieta uważa, że kocha swojego tyrana i nie potrafi od niego odejść. Jest dla niej czymś w rodzaju narkotyku - raz na jakiś czas jest dobrze i myśli tylko o tym, czeka na dobre momenty. Mój były partner do perfekcji opanował sztukę manipulacji. Rodzina próbowała mnie "ratować", ale nikogo nie słuchałam. Za bardzo byłam zaślepiona miłością.

Pół roku przed moim odejściem zachorowałam na coś neurologicznego bliżej nieokreślonego. Początkowo lekarz rodzinny podejrzewał, że może to być zapalenie błędnika, ponieważ chodziłam przy ścianach, żeby się nie przewrócić. Po tygodniu leczenia do zawrotów głowy doszły kolejne objawy: ból prawego ucha, sparaliżowana prawa połowa twarzy. Przestraszona poszłam prywatnie do laryngologa (było to w piątek). Stwierdził zapalenie nerwu trójdzielnego i rozwijające się zapalenie opon mózgowych.
- Ma pani młody, silny organizm, więc zaatakujemy chorobę agresywnie, dopóki jeszcze się nie rozwinęła - powiedział i przepisał bardzo silne leki w tym steroidowe. Głupotą moją było, że nie wspomniałam o niedomykalności zastawki mitralnej. Wada ta nie wpływa znacząco na moje życie i jest na tyle niewielka, że po prostu o niej zapominam.
Wróciłam do domu z siatką leków, powiedziałam partnerowi jak wygląda sytuacja. Po pierwszej porcji chemii nie byłam w stanie się poruszać, czułam się fatalnie. Dodam jeszcze, że moja córka była wtedy na etapie stawania przy meblach, a nawet włażenia na te niższe. Zakomunikowałam, że nie jestem w stanie opiekować się dzieckiem, wręcz sama potrzebuję opieki. Ale partner miał już plany... Umówił się ze swoim bratem, który mieszkał w mieście oddalonym o 10 km od naszego mieszkania. Poszedł mi jednak na rękę: wykąpał dziecko, pomógł uśpić i pojechał dopiero jak córka zasnęła. Miał wrócić wczesnym rankiem. Zgodziłam się na to, bo i tak niewiele miałam do gadania. Poza tym skoro miał wrócić rano, to jakoś się za bardzo nie zamartwiałam.
Nie wrócił. Udało mi się do niego dodzwonić koło południa. Powiedział, że będzie za 3-4 godziny. Przeraziłam się, bo naprawdę problematyczne dla mnie było zrobienie dziecku jedzenia czy pilnowanie go. No ale postanowiłam, że jakoś wytrzymam. Kiedy po pięciu godzinach wciąż byłam z córką sama, zaczęłam się bać. Dzwonię do partnera - wyłączony telefon. A ze mną jest coraz gorzej. Ledwo przeżyłam dzień. Położyłam się spać z kołaczącym sercem i bólem każdej części ciała. W niedzielę już nie byłam w stanie się poruszać. Do dziś jak sobie przypomnę tamte chwile, ogarnia mnie jakieś dziwne uczucie lęku... Pamiętam jak leżałam na łóżku i skupiałam się na swoim oddechu, bo bałam się, że jeśli nie będę myśleć o oddychaniu, to się uduszę. Widziałam jak córka wspina się na szafę, a ja nie potrafiłam wstać i jej ściągnąć, żeby sobie nie zrobiła krzywdy. Wiedziałam, że jest coraz gorzej. Idąc dosłownie na czworakach doczłapałam się do mieszkania sąsiadki. Jak przez mgłę pamiętam, że dzwoniła po karetkę. Skończyło się to tak, że przyjechał lekarz, zbadał, dał skierowanie do szpitala (nie była to najwyraźniej szpitalna karetka, tylko jakaś świąteczna pomoc) i powiedział, że muszę koniecznie znaleźć kogoś, kto zaopiekuje się dzieckiem, bo z małą mnie nie zabiorą. Pojechał, a ja znów zostałam sama. Zadzwoniłam do moich rodziców, którzy mieszkali 350 km ode mnie, tata i siostra mieli przyjechać pociągiem następnego dnia rano. Oczywiście nie powiedziałam im, że nie mam seledynowego pojęcia, gdzie znajduje się ojciec mojego dziecka. Wymyśliłam, że pojechał na jakieś szkolenie. Niedzielę przeżyłam, chociaż ledwo.
W poniedziałek rano obudziłam się z nieopisanie wielkim uczuciem niepokoju. Na samo wspomnienie drżą mi ręce... Przeżywałam horror. Około 8 partner wrócił, a jego stan wskazywał na coś grubszego niż alkohol. Zaczęłam na niego krzyczeć, że zachował się jak gówniarz zostawiając mnie z małym dzieckiem, a on w odwecie wydarł się, że w mieszkaniu jest burdel - wszędzie leżały zabawki, a ze śmietnika wysypywały się śmieci. Nie dotarł do niego fakt, że nie mogłam się poruszać, a co dopiero sprzątać. Nie pamiętam, co działo się potem. Wiem tylko, że w końcu trafiłam do szpitala, a w międzyczasie przyjechał mój tata z siostrą, żeby zabrać dziecko do siebie, skoro nie jestem w stanie zapewnić mu właściwej opieki przez chorobę (i chwała im za to, że potrafili przejechać 350 km, zabrać małą i jeszcze tego samego dnia wrócić do domu). W szpitalu nafaszerowano mnie jakąś chemią przeciwzawałową, bo na podstawie wykonanych na szybko badań okazało się, że z sercem coś złego się działo przez to całe neurologiczne leczenie. Połowę leków musiałam odstawić, bo okazały się zbyt agresywne.

Jak po tym wszystkim zachował się partner? Otóż okazało się, że wcale nie pojechał do brata, tylko na Woodstock. Nie widział w swoim zachowaniu niczego złego. JA zachowałam się źle krzycząc na niego, wypominając mu, że jest egoistą. Przeraził się wprawdzie jak straciłam przytomność (to on wezwał karetkę), więc był w miarę spokojny i równie spokojnie tłumaczył mi, co go zraniło.

Nic nie mówiłam, chociaż rzucały mi się na usta panie lekkich obyczajów i inne przekleństwa. W tamtym momencie już wiedziałam, że go zostawię, ale jako że jestem jak już wspomniałam wybitnie cierpliwą osobą, jeszcze przez pół roku się z nim męczyłam, bo po prostu czekałam, aż nie wytrzymam nerwowo.

Może dla niektórych moja historia nie wydaje się piekielna, ale dla mnie to było piekło w najpiekielniejszej postaci. I przyznaję się bez bicia, że byłam głupia nie odchodząc od razu.

Skomentuj (29) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 163 (387)

1