Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

Nieniecierpliwa

Zamieszcza historie od: 30 kwietnia 2015 - 10:14
Ostatnio: 12 października 2021 - 21:25
O sobie:

Matka Polka, skoczek spadochronowy, niedoszły żołnierz o anielskiej cierpliwości.

  • Historii na głównej: 42 z 48
  • Punktów za historie: 12508
  • Komentarzy: 71
  • Punktów za komentarze: 412
 

#72955

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Z serii: "Po przeczytaniu historii przypomniała mi się moja".

Historia http://piekielni.pl/72513 przypomniała mi o pewnym nieprzyjemnym incydencie, który miał miejsce ładnych parę lat temu, kiedy miałam niecałe 18 lat.

Zdarzało mi się w weekendy jeździć pociągami na drugi koniec Polski (związek na odległość). Były to czasy pociągów pospiesznych, w których nie było czegoś takiego jak rezerwacja miejscówki.

Mój pociąg odjeżdżał dość późno, więc miałam nadzieję, że prześpię podróż. Nie było mi to dane... Znalazłam sobie prawie wolny przedział. Siedział w nim jedynie jakiś młody, normalnie wyglądający chłopak. Wrzuciłam plecak nad siedzenie, uchyliłam okno, coby wpuścić trochę świeżego powietrza. Chłopak się odezwał. Okazało się, że pochodzi z Kazachstanu. Zapaliła mi się w głowie żółta lampka ostrzegawcza. Nie jestem jakoś przesadnie nietolerancyjna, bo sama mam wschodnie korzenie, ale jak to mój dziadek zwykł mawiać o ludziach z terenów powstałych w wyniku rozpadu Związku Radzieckiego "z ruskiem możesz pić cały wieczór, ugości cię jak swojego, da ci miejsce do spania, a i tak wbije ci nóż w plecy, jak już zaśniesz". Chwilę z chłopakiem porozmawiałam, po czym on położył się na siedzeniach twarzą do oparcia i powiedział, że idzie spać. Uczyniłam to samo (również położyłam się twarzą do oparcia), jednak spać nie miałam zamiaru. Po chwili usłyszałam delikatne chrapanie, więc poczułam się nieco bezpieczniej. Po nieco dłuższej chwili do moich uszu zaczęły dochodzić następujące dźwięki: chłopak przewraca się na drugi bok albo siada (nie byłam pewna), następnie rozpina rozporek i coś tam majstruje. Przerażona odwróciłam się i ujrzałam kazachstańskie przyrodzenie masowane intensywnie przez właściciela. Pozbierałam z ziemi koparę, która opadła z hukiem, wzięłam mój plecak i zmieniłam przedział.

Do dziś chce mi się śmiać, jak sobie przypomnę, że w bocznej kieszeni plecaka miałam gaz pieprzowy i ciekawe czy chłopakowi byłoby przyjemnie, gdybym mu nim spryskała fujarę...

pkp

Skomentuj (8) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 191 (243)

#73023

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Jak już wspominałam we wcześniejszych historiach, jestem ofiarą przemocy domowej.

W październiku złożyłam wniosek o odebranie władzy rodzicielskiej ojcu mojej córki. Bardzo się stresowałam przed pierwszą rozprawą. Okazało się, że nie było wcale tak źle. Szanowny tatuś się nie pojawił, a przemiła pani sędzia starała się mnie uspokoić. Ciągle powtarzała, że nie mam czym się stresować i że mam się nie bać :-) Przed drugą rozprawą już się tak nie denerwowałam, bo pamiętałam o anielskiej atmosferze z pierwszej. Tym bardziej że ojciec ponownie nie przyjechał (na jego widok ciśnienie na pewno by mi podskoczyło).

Na wstępie sędzia nakrzyczała na mnie, że po pierwszej rozprawie złożyłam wniosek o ustalenie kontaktów. Gwoli wyjaśnienia, był to wniosek o zabezpieczenie kontaktów na czas trwania postępowania. Tatuś w okolicach pierwszej rozprawy przypomniał sobie o dziecku i groźbami próbował na mnie wymusić kontakt z córką (spokojnie mu wtedy tłumaczyłam, kiedy może ją odwiedzić, ale jemu to za bardzo nie pasowało, więc postraszył mnie policją i kuratorem). Prawnik doradził mi złożenie tego wniosku, żeby ojciec nie czuł się ponad prawem. Pani sędzia stwierdziła, że jestem nienormalna, bo nie wiem czego chcę, skoro na pierwszej rozprawie chciałam odebrać władzę rodzicielską, a teraz nagle wnoszę o kontakty.

Pytała, czy myślałam o samobójstwie. Zgodnie z prawdą powiedziałam, że tak. Nie wierzyłam, że mogę się uwolnić z tego patologicznego związku. Sędzia z kpiną powiedziała, że powinnam się leczyć psychiatrycznie, bo być może nie jestem zdolna do wychowywania dziecka.

Kolejne pytanie: "dlaczego się pani wcześniej nie wyprowadziła?" Bo się bałam... Zero zrozumienia z jej strony. Znowu podważała jedynie moją zdolność wychowawczą.

W końcu nie wytrzymałam i się popłakałam. A ona dalej rozdrapywała najbardziej bolesne rany, które najwyraźniej nie zdążyły się jeszcze zagoić. Po wysłuchaniu moich zeznań, zeznań wskazanego przeze mnie świadka i przejrzeniu dowodów kazała mi wyjść z sali i poczekać na korytarzu. Byłam roztrzęsiona. Właśnie czegoś takiego się obawiałam. Ogarnął mnie strach i byłam prawie pewna, że to mi zaraz zostanie odebrana władza rodzicielska.

Po kilku minutach zostałam wezwana z powrotem na salę. Wysłuchałam postanowienia i wtedy wielki kamień spadł mi z serca... Mój były stracił władzę rodzicielską. Sędzia z uśmiechem na twarzy powiedziała na koniec, że celowo mnie tak "szczypała", żeby zobaczyć moją reakcję. Doradziła mi pójście do psychologa, ponieważ widać, że jeszcze się nie pozbierałam po tamtym związku, a terapia mogłaby mi pomóc.

Dopiero po paru dniach uświadomiłam sobie, że może i sędzia zachowała się ekstremalnie piekielnie w stosunku do mnie, ale dzięki tej piekielności wiem, że przede mną jeszcze daleka droga do wyleczenia się po tych wszystkich nieprzyjemnościach związanych z byłym.

sąd

Skomentuj (23) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 282 (332)

#72248

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Nasza przychodnia ma podpisaną od prawie roku umowę z Tauronem na zakup energii elektrycznej. Dystrybutorem jest nadal Energa, ponieważ to ona "zarządza" kabelkami w okolicy. W związku z tym dostajemy dwie faktury za jeden okres rozliczeniowy. Stało się to niezbyt wygodne, a cenowo wcale nie wyszliśmy jakoś dużo lepiej na takim rozwiązaniu, więc podjęliśmy z szefem decyzję o powrocie do starego systemu, czyli energia i dystrybucja od jednego operatora. No ale wiadomo, jesteśmy uwiązani z Tauronem umową, więc trzeba odczekać. O sprawie zapomniałam, bo do końca umowy jeszcze trochę czasu.

Zadzwoniła ostatnio konsultantka z Energi i spytała, czy nie chcielibyśmy do nich wrócić. Gwarantowała przy tym, że pewne opłaty związane z dystrybucją będziemy mieć stałe przez cały okres trwania umowy. Powiedziałam jej, że oczywiście jesteśmy zainteresowani takim rozwiązaniem. Zapewniała, że w momencie, kiedy będzie nam się kończyć umowa z Tauronem, to oni w naszym imieniu będą ją wypowiadać. Chodziło o to, żeby przeboleć obecną umowę do końca, a nie płacić niebotycznych kar za zerwanie umowy przed okresem wypowiedzenia. Zgodziłam się na to, by przyjechał kurier z umową.

No i przyjechał. Dzisiaj. Zanim zawitał w mym biurze oczywiście zadzwonił, żeby poinformować, w jakich godzinach mogę się go spodziewać.

[K] Dzień dobry, z tej strony kurier. Mam dla pani przesyłkę od AMC Promotion z dokumentami dotyczącymi energii.

Dalsza część dialogu jest nieistotna. Zapaliła mi się w głowie czerwona lampka. Jakie AMC Promotion, skoro miała być Energa? Wpisanie w wyszukiwarce nazwy tej firmy nic nie dało. Nie dowiedziałam się o niej absolutnie nic. Miałam jeszcze dobrą godzinę do przyjazdu kuriera, więc zadzwoniłam do Energi i opisałam im zaistniałą sytuację. Pani coś tam w systemie posprawdzała. Okazało się, że Energa nie ma na liście swoich ko-operatorów takowej firmy. Już wiedziałam, że dokumentów, które miały nadejść nie podpiszę, więc przygotowałam oficjalne pismo o odmowie podpisania dokumentów, żeby się zabezpieczyć na wypadek, gdyby AMC wpadło na pomysł uznania niepodpisanej umowy za wiążącą.

Kurier przyjechał. Położył na mym biurku gruby plik papierów. Popatrzyłam na papiery, a potem na niego. Spytałam grzecznie czy ma jeszcze jakieś miejsca do obskoczenia, bo chciałabym się zapoznać z tymi dokumentami. Odparł, że mam 10 minut na przeczytanie i spada. No dobrze. Oto, jakie kwiatki znalazłam:

- tabelka, w której powinna być taryfa, była pusta. Czyli każdy może sobie tam wpisać co chce;

- logo na umowie faktycznie należało do Energi, ale adres siedziby firmy kompletnie się nie zgadzał (trochę zdążyłam poczytać o firmie, więc pewne rzeczy zapamiętałam);

- nazwa firmy nie do końca się zgadzała. Do Grupy Energa należą tylko 2 spółki z ograniczoną odpowiedzialnością, reszta to spółki akcyjne. Na umowie było "Energa Sp. z o.o.", czyli kompletna bzdura;

- cennik podany w załączniku nie zgadzał się z tym, który widziałam na stronie prawdziwej Energi;

- dane przychodni wpisane były wszędzie ręcznie, przy czym były one niepełne. Prawdziwa Energa raczej by wiedziała, kto jest u nas osobą reprezentującą podmiot, tym bardziej, że mamy z nimi przecież umowę na dystrybucję, więc poprawne dane w systemie raczej mają. Poza tym w przypadku umów różnica między "Przychodnią w Piekiełkowie" a "Samodzielnym Publicznym Zakładem Opieki Zdrowotnej w Piekiełkowie" ma znaczenie. Tym bardziej, że w Piekiełkowie mamy dwie przychodnie, w tym jedną niepubliczną.

Dałam panu kurierowi wcześniej przygotowany kwitek i odesłałam go z tym plikiem makulatury. Na odchodne, tak "między nami", powiedział, że jest to jakaś dziwna firma, bo raz przesyłają klientom umowy z Tauronem, a innym razem z Energą.

Nazwę firmy podałam oczywiście z premedytacją, bo może w ten sposób uchronię kogoś przed podpisaniem cyrografu.

energa

Skomentuj (14) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 526 (534)

#71929

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Czytając historie o psach, wzięło mnie na wspominki.

Miałam kiedyś psa rasy American Staffordshire Terier, potocznie zwanego amstaffem :-) Na potrzeby historii niech będzie Brutus. Do stereotypowej agresywności było mu bardzo daleko. W stosunku do osób, które znał, miał charakter wiecznie wesołego i przyjacielskiego labradora, jednak cechował go brak wyczucia własnej siły (z radości skakał na ludzi z takim impetem, że ich przewracał). Do obcych miał neutralny stosunek przez pierwsze 10 minut, potem traktował ich tak samo jak członków rodziny.

Kiedy był szczeniakiem, chętnie bawił się z innymi zwierzętami, jednak z czasem z tego wyrósł i akceptował jedynie nasz folwark. Jedyne przejawy agresji okazywał w stosunku do osób pijanych (ale tylko obcych) i w późniejszym czasie również do psów, w tym również suk. ZAWSZE wychodząc z nim na spacer zakładałam mu kaganiec. Ze smyczy spuszczałam go jedynie nad jeziorem, żeby popływał. Miałam świadomość, że może i jest przyjacielski, ale to jednak pies. Nigdy nie wiadomo, co zwierzakowi do łba strzeli, nieważne, czy to amstaff czy spaniel.

Sytuacja 1:
Działo się to, kiedy Brutus miał 2-3 miesiące. Poszłam z nim na spacer do parku. Małe to było i pocieszne, skakało dookoła moich nóg, przeganiało gołębie potykając się o własne łapy. W pewnym momencie dostrzegłam zbliżającą się kobietę z dorosłym owczarkiem niemieckim na smyczy. Wzięłam moją kulkę na ręce z obawy, że podbiegnie do psa, a ten zrobi mu krzywdę (w końcu był 4 razy większy od niego). Kobieta z uśmiechem powiedziała, że mogą się pobawić, bo jej Fafik lubi szczeniaki. Puściłam więc małego. Pozaczepiał nowego kolegę, pobiegał za jego ogonem. Był to całkiem wesoły obrazek. :-) Między mną [J] a kobietą [K] wywiązał się dialog:

[K] Jaki słodki piesek! Jak ma na imię?
[J] Brutus.
[K] A ile ma lat?
[J] To dopiero szczeniak, ma niecałe 3 miesiące.
[K] Kundelek czy rasowy?
[J] Rasowy. Amstaff.

Kobieta wstała z ławki niczym porażona piorunem, podbiegła do swojego owczarka, w sekundę podpięła smycz do jego obroży i uciekła rzucając mi jeszcze przez ramię przerażone spojrzenie. Ach, te stereotypy...

Sytuacja 2:
Zdarzyło mi się mieszkać w większym mieście. Jak zawsze po pracy wyszłam z Brutusem na spacer po osiedlu. Było już ciemno, więc liczyłam na spokojną przechadzkę. Pies miał oczywiście kaganiec. Szliśmy sobie spokojnie między blokami, kiedy w oddali ujrzałam dwóch rozmawiających ze sobą panów. Przy nodze jednego z nich siedział collie (taki Lessie). Skróciłam Brutusowi smycz, bo widziałam, że mu się przełączyły trybiki w mózgu i szykuje się do ataku. No i oczywiście w tył zwrot, coby nie kusić losu. W momencie jak się odwróciłam ciągnąc Brutusa w stronę domu, collie podbiegł do nas i zaatakował. Okazało się, że nawet nie był na smyczy. Wszystko działo się bardzo szybko. Obcy pies atakuje mojego, w całej tej szamotaninie ściąga mu kaganiec, a ten chwyta go zębami za futro. Właściciel przybiegł i kopnął Brutusa wrzeszcząc, że takie agresywne psy powinno się usypiać. Próbowałam mu na spokojnie wytłumaczyć, że jego pupil rzucił się na mojego, poza tym powinien być w kagańcu i na smyczy, a nie latać luzem. Nie dotarło. Absolutnie nie widział w tej całej sytuacji swojej winy. Kiedy przy okazji zaczął mnie wyzywać od gówniar i nie wiadomo kogo, stwierdziłam, że dalsza dyskusja nie ma sensu i po prostu sobie poszłam.

Sytuacja 3:
O psie, który jeździł koleją :-) Brutus był przyzwyczajony do podróży pociągiem. Zawsze szukałam wolnego przedziału, żebyśmy mieli spokój. Kiedy ktoś chciał się dosiąść, informowałam, że mam psa i w większości przypadków nie stanowiło to problemu ani dla współpasażerów, ani dla psa. Najczęściej wciskał się pod kanapę i przesypiał całą podróż, więc niektórzy go zauważali dopiero jak stamtąd wyłaził. Był oczywiście na smyczy. Kaganiec mu ściągałam dopiero jak współpasażerowie się na to godzili, a zazwyczaj sami wychodzili z taką propozycją, bo widzieli, że zwierzak śpi, nikomu nie wadzi, jest spokojny, to po co ma się męczyć 6 godzin w metalowym kloszu. Potrzeb swoich nigdy w przedziale nie załatwiał. Jak się zdarzały dłuższe postoje, to z nim wychodziłam z pociągu, żeby mógł się wysikać.

Pewnego razu jechałam z nim w dłuższą trasę. W większym mieście do przedziału dosiadło się parę sympatycznych osób. Jedna nawet poczęstowała Brutusa jakimś ciastkiem. Na kolejnej stacji dosiadł się do nas jeszcze jeden mężczyzna [M]. Dopiero jak zajął miejsce obok mnie, wyczułam od niego alkohol. Przeczulona założyłam psu kaganiec i cały czas trzymałam go między kolanami. Siedział spokojnie, ale widać było, że zachowuje czujność.

[M] Jaaakhi ffajnyy piesss - wybełkotał mężczyzna. - A mooszna pogłaskhać?
[J] Nie. Czuć od pana alkohol, a on się robi agresywny przy pijanych ludziach.
[M] Ale ja tyylko pogłaskhać chcem.
[J] Proszę go nie dotykać.

Taka przepychanka słowna trwała dobrych parę minut i nic nie dawała, bo facet w końcu wyciągnął łapy w stronę psa. W naszej obronie stanął mężczyzna [M2] siedzący naprzeciwko mnie.

[M2] Proszę zostawić tego psa w spokoju! Dziewczyna panu powiedziała, że może pana ugryźć, wiec niech się pan odczepi.
[M] A cooo panu dooo teegho? Se mogę pogłaskhać.
[M2] Nie, nie może pan.

Pies już mniej spokojny, atmosfera napięta. Na szczęście w tym momencie do przedziału wszedł konduktor. Okazało się, że pijak ani nie miał biletu, ani pieniędzy, żeby go zakupić, więc został w trybie natychmiastowym wywalony z przedziału, a na najbliższej stacji również z pociągu. Okazało się, że mężczyzna, który stanął w mojej obronie, jest policjantem. Pomarudził przez chwilę, że w pracy musi się co chwilę z takimi egzemplarzami użerać. Dalsza podróż przebiegła bezproblemowo.


Na zakończenie dodam, że Brutus przez cały swój żywot nigdy nikogo nie skrzywdził. Była to pewnie w jakimś stopniu zasługa mojego ograniczonego zaufania do niego. Uważam, że każdego psa można wychować, tylko trzeba mieć cierpliwość i być odpowiedzialnym.

pies

Skomentuj (21) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 282 (308)
zarchiwizowany

#71914

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Ciąża nie zawsze taka piękna...

Na wstępie wyjaśnię ówczesną sytuację mieszkaniową. Ja i ojciec mojego dziecka (na potrzeby historii nazwijmy go Kamil) studiowaliśmy dziennie w mieście A (ja na kierunku cywilnym, on na wojskowym), przy czym mieszkaliśmy osobno. Moi rodzice mieszkali w mieście B oddalonego od miasta A o ok. 500 km, a matka Kamila w mieście C, które położone jest mniej więcej 400 km od A i podobnie od B. Taki trójkąt prawie równoboczny.

Cykl miałam zawsze tak regularny, że mogłabym wg niego nastawiać zegarek. Coś tam się spóźniało, więc poszłam do apteki po test, a potem po jeszcze 3 kolejne dla pewności. Miałam wtedy 22 lata. Ani się nie załamałam, ani nie ucieszyłam. Zero jakichkolwiek emocji. Zaczęłam jedynie układać w głowie plan: dziecko powinno się urodzić w maju/czerwcu, więc trzeba będzie do tego czasu kupić wózek, łóżeczko, przewijak, pampersy, ubranka itd., zmienić mieszkanie, wziąć dziekankę... Naprawdę, nawet przez sekundę nie poczułam stresu i nie myślałam: "O Boże! Co ja teraz zrobię?!"


Pierwszy trymestr:
Kamil dowiedziawszy się o ciąży zwyzywał mnie od panien lekkich obyczajów, bo to na pewno nie jego. Po czasie pomyślał, że to jednak może jego, to się warto coś tam zainteresować. Ale dopiero po tym, jak po kolejnych wyzwiskach i groźbach zestresowałam się na tyle, że wylądowałam w szpitalu. Głupia Nieniecierpliwa, wszystko jest w stanie przebaczyć i dać kolejną szansę, bo przecież ma na uwadze to, że Kamilek pochodzi z rozbitej rodziny, a sama nie chce takiego losu dla swojego płodu - wtedy jeszcze nie nazywałam tego dzieckiem.

Coraz więcej pił, brał narkotyki, imprezował, znikał na kilka dni. Potem wracał i przez chwilę było dobrze. Kolejna kłótnia powodowała, że znowu zataczał to błędne koło. Pewnego dnia nie wrócił z przepustki, więc jego dowódca zaczął mnie wypytywać czy wiem, co się z nim dzieje. Zgodnie z prawdą mówię, że nie mam bladego pojęcia. Próbowałam się z nim skontaktować, ale ma wyłączony telefon. Tego samego dnia Kamil zapukał do mych drzwi, widać było po oczach, że coś brał. Powiedziałam mu, że jego dowódca się o niego pytał, na co on zaczął się wydzierać, przeklinając przy tym co pół słowa, że był u znajomego, ktoś tam go pobił, ktoś inny ukradł telefon, a mi zaraz przy***doli w brzuch za to, że działam na jego szkodę (nie wiem, co było szkodliwego w rozmowie z dowódcą). Ale i to głupia Nieniecierpliwa potrafiła wybaczyć...

Rodziców poinformowałam o ciąży pod koniec trymestru. Załamali się, bo są wierzący-praktykujący, ale nie jakoś do przesady. Z czasem dopiero przyszła radość. Gorzej było z niedoszłą teściową, która jest prawą ręką Boga. Jej reakcja mnie zaskoczyła, bo się ucieszyła, ale później miałam z nią niemałe piekło. Opowiadała mi o tym, że nieślubne dzieci rodzą się niepełnosprawne, więc jeszcze przed rozwiązaniem należałoby zawrzeć związek małżeński, by z bożą pomocą wychowywać ten dar boży.

Drugi trymestr:
Popsuła mi się cera, wskazówka wagi znowu przesunęła się o parę kresek w prawo, puchną mi stopy, cycki nie mieszczą się w ubraniach. Ciężarówkowy standard, którego ja nie byłam w stanie przeboleć. Było to dla mnie coś upokarzającego. Zastanawiałam się, jak to możliwe, że kobiety cieszą się z tego stanu. Moje fatalne samopoczucie było spowodowane głównie zachowaniem Kamila. Kiedy dowiedział się, że to dziewczynka, wpadł w szał i znów zaczął mnie wyzywać od puszczalskich, ponieważ w jego rodzinie są sami chłopcy (on ma braci, jego ojciec ma braci), więc gdyby dziecko było jego, musiałoby być chłopcem. Miałam żal do siebie (!), że urodzę córkę, a nie syna. Kolejny stres zakończył się dla mnie wizytą w szpitalu, więc Kamil znów na chwilę się uspokoił.

Trzeci trymestr:
Rodziców nie widziałam od momentu, kiedy powiedziałam im o ciąży. Wstydziłam się swojego wyglądu. Kamil dowiedział się, że zostanie wyrzucony ze szkoły. Jego zachowanie mimo wszystko odrobinę się poprawiło, chociaż cały czas powtarzał, że ma depresję i że muszę być dla niego wyrozumiała. Nawet zaczęłam mieć nadzieję, że się zupełnie zmieni i jeszcze będzie dobrze. Miesiąc przed porodem rozmawiałam z jego bratem. Powiedział, że Kamil kupił pierścionek zaręczynowy. Moja wiara w jego "psychiczne uzdrowienie" wzrosła jeszcze bardziej. Ale nie na długo. Pewnego dnia poprosiłam go, żeby mi pomógł poskładać łóżeczko i wózek, bo tylko to mi zostało z przygotowań przedporodowych. Był akurat na imprezie, więc nie miał do mnie po drodze, ale po moich błaganiach przyszedł. Oznajmił, że ma tego wszystkiego dość. Będzie mi płacił alimenty, a dziecka nawet nie musi widzieć, po czym wyszedł. Byłam w ciężkim szoku. Nigdy tego nie zapomnę, jak zrezygnowana, zapłakana siedziałam na podłodze próbując złożyć to zakichane łóżeczko. Zasnęłam wciąż płacząc, a rano obudziłam się w mokrym łóżku. Najwyraźniej stres podziałał na mnie jako wywoływacz porodu. Termin miałam wyznaczony na 2 tygodnie później. Popełniłam kolejny błąd, bo Kamil przyjechał do mnie do szpitala i zaczął opowiadać jak będzie nam razem cudownie, a ja mu uwierzyłam. Dalszy cyrk jaki mi zapewnił to już temat na osobną historię.


Dlaczego wybaczałam? Dlaczego dawałam kolejne szanse? Psycholog określił to jako uzależnienie. Sama sobie zgotowałam ten los. Mogłam odejść, mogłam posłuchać rodziny i go zostawić. Bycie z nim sprawiło, że nienawidziłam swojego stanu. Bałam się, że nie będę potrafiła pokochać tego czegoś, co ze mnie wyjdzie. Jedyny rozsądek, jaki miałam, pakowałam w odpowiedzialność za człowieka, który ma przyjść na świat. Akceptowałam je, przez co wiedziałam, że jeśli nie będę kochać dziecka, to przynajmniej się postaram jakoś z nim żyć i żeby miało jak najlepiej. Na szczęście kilka dni po porodzie zaczęły się we mnie odzywać jakieś instynkty, z czasem pokochałam córkę, a nawet zapomniałam o piekle, jakie przeszłam przez te niecałe 9 miesięcy. Może gdybym jednak nie zapominała, moje życie potoczyłoby się zupełnie inaczej.

tatuś_roku

Skomentuj (16) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 76 (196)

#71089

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Wiele się nasłuchałam/naczytałam historii o biednych ojcach, którzy po rozwodzie/rozstaniu z partnerką mają problem z kontaktem z dziećmi. Złe i niedobre matki zabraniają im spotykać się z pociechami, więc muszą wzywać policję, nagrywają takie akcje, a później upubliczniają, robiąc przy tym niemałą aferę, jednocześnie oczerniają rodzicielki, przedstawiając niezbite dowody na to, jakie są okrutne. Coś czuję, że i mnie to czeka...

We wcześniejszych historiach już wspominałam, że odeszłam od ojca mojej córki, ponieważ się nade mną znęcał. Przez dwa lata miał naprawdę niewielki kontakt z dzieckiem, ale to było na własne życzenie. Zapowiadał się, że przyjedzie, po czym nie przyjeżdżał, nawet nie uprzedzając, że mu się plany zmieniły. Takich sytuacji było multum. Ostatni raz widział dziecko w maju.

Kiedy dostał wezwanie do sądu (złożyłam wniosek o ograniczenie mu władzy rodzicielskiej), przypomniał sobie, że ma dziecko i już teraz zaraz musi się z nim spotkać. Nikt mu pod górkę nie robi. Powiedziałam, kiedy może przyjechać i zastrzegłam, że będę przy córce, bo się boi obcych (po prawie 9 miesiącach młoda go nie poznaje na zdjęciach). Zaczął mnie straszyć policją, kuratorem i sądami, bo on ma konstytucyjne prawo do zabrania dziecka i bawienia się z nim bez mojej obecności. Na spokojnie próbowałam mu wytłumaczyć, że nie zabraniam mu spotykania się z córką, zastrzegam jedynie, że muszę przy niej być, bo go nie zna i się boi. Każda matka powinna rozumieć moje obawy. To tak samo, jakbym zostawiła młodą pod opieką pierwszego lepszego przechodnia... On się jednak upiera, zarzuca paragrafami, które rzekomo łamię i grozi pójściem do prokuratury. Ale za to o paragrafie dotyczącym obowiązku finansowego utrzymywania dziecka już nie pamięta, bo pieniędzy od niego nie widziałam już bardzo długo.

Cały czas mi powtarza, że jestem chora psychicznie i on to w sądzie udowodni. Straszy mnie, grozi, szantażuje. Nerwy mam przez to w strzępach. Pisze do mnie, że Ania cierpi przez to, że go nie widzi i że za nim tęskni (nie mam pojęcia na jakiej podstawie takie wnioski wysnuwa, skoro tyle czasu się z nią nie widział).

Nie jestem w stanie sobie wyobrazić w tej chwili jego spotkania z dzieckiem nawet przy mnie, bo po prostu trzęsę się, jak pomyślę o tych wszystkich groźbach. Sam siebie przedstawia jako porządnego człowieka. Biednego, pokrzywdzonego tatusia, któremu zła, wyrodna matka zabroniła przebywać z dzieckiem. Może to krzywdzące, ale w tej chwili wszystkich takich "biednych tatusiów" wrzucam do jednego worka.

Na początku sama zabiegałam o to, żeby były widywał się z młodą, jednak jakoś nigdy nie miał czasu na spotkania. Później stwierdziłam, że to jemu powinno zależeć. No i najwyraźniej zależy... jak sobie przypomni raz na pół roku. Gdyby na spokojnie powiedział, że przyjedzie, że rozumie, że nie chce robić problemów, naprawdę inaczej by nasze relacje wyglądały. Ale powiedzcie szczerze, jak mam reagować, kiedy ktoś mnie ciągle zastrasza?

"wspaniały" ojciec

Skomentuj (20) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 265 (307)

#71347

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Pracuję w przychodni w administracji. Główną siedzibę mamy w miejscowości gminnej Piekiełkowie, w okolicznych wioskach posiadamy również filie zwane punktami dojazdowymi. W większości poza lekarzami POZ pracują dentyści.

Z nowym rokiem postanowiliśmy zrobić małą podmiankę tzn. zamieniliśmy dwóch dentystów miejscami (u nas - w tej głównej siedzibie - pacjentów jest sporo, a tam w Diabełkowie mniej). Stało się tak głównie dlatego, że z Piekiełkowa ludzie i tak jeździli do tamtego stomatologa, ponieważ miał same dobre opinie. Facet jest naprawdę świetnym lekarzem. Od dziecka panicznie bałam się otwierania paszczy na fotelu dentystycznym, a nie chciałam, żeby moja córka na starcie zraziła się do grzebania w zębach. Dziecię moje (lat: prawie 4) tak polubiło nowego dentystę, że co jakiś czas mi się żali, że ma nowego próchniaczka i trzeba iść go wyleczyć :-)

Na tym całym przeniesieniu oprócz paru niezadowolonych pacjentów, ucierpiałam ja i w sumie nadal cierpię. Dlaczego? Najpierw kilka słów wyjaśnienia.

Stomatolog [S1], którego do nas przeniesiono, jest totalnym antybiurokratą, ale mimo wszystko da się go czasem zmusić do papierologii. Swoje świadczenia sam wpisuje w kartę pacjenta, sam również każdą wizytę nanosi na tzw. kupon, a także wprowadza wizytę do systemu i ją rozlicza. Sam w komputerze i papierowym kalendarzu prowadzi swoje kolejki pacjentów ("zwykłą" i protetyczną). W niczym nie trzeba mu pomagać, czasem tylko zadzwoni, jak mu się zawiesi komputer albo nie zadziała drukarka.

Stomatolog [S2], którego przeniesiono od nas do Diabełkowa, znany jest z tego, że np. nie wyrywa zębów. Świadczenia wpisuje w kartę i na kupon, a potem pod koniec miesiąca daje mi kopertę z tymi kuponami i ja muszę wprowadzić wizyty do systemu oraz je rozliczyć. Udało mi się go zmusić, żeby sam się zajmował swoimi kolejkami, bo ja zwyczajnie nie mam na to czasu, ale ile biadolenia przy tym było...

Na podstawie świadczeń wprowadzonych do systemu mam obliczoną ilość wyrobionych przez nich punktów. Liczę kwotę, jaką muszą wpisać na faktury (są na kontrakcie). Mnożę po prostu kwotę i wyrobione punkty. Łatwo wywnioskować, że im więcej punktów, tym więcej pieniędzy.

Kilka sytuacji, które wyprowadziły mnie z równowagi:

1. Kiedy S1 i S2 się już poprzenosili z całymi swoimi majdanami i zaczęli pracę, S1 dzwonił do mnie kilka razy dziennie, że brakuje mu kart pacjentów. Wyglądało to tak, jakby się rozpłynęły w powietrzu. Przyszła do niego pacjentka z dzieckiem - karty oczywiście brak. W systemie info, że dzieciaczek był na 5 wizytach za czasów poprzedniego dentysty. Pyta więc matkę, czy widziała, żeby S2 wpisywał coś w kartę, może zwróciła uwagę, gdzie ją odkłada. Kobieta zdziwiona: "Jakie 5 wizyt? Tylko na jednej z synem byłam..."

2. Miesiąc przed przeprowadzkami zadzwoniła do mnie babka z firmy, która zajmuje się u nas comiesięczną kontrolą rentgenów i poinformowała mnie, że RTG w gabinecie S2 jest zepsuty. Nic mi o tym nie było wiadomo, więc porozmawiałam z S2, twierdził, że na ostatniej kontroli była jakaś nowa kobieta i pewnie nawet nie potrafiła tej kontroli prawidłowo przeprowadzić. Znów telefon do firmy i wszystko staje się jasne. RTG nie działa od 4 miesięcy, a nie od ostatniej kontroli, wszyscy zdziwieni, że stomatolog mnie nie poinformował, choć nie raz się zarzekał, że to zrobi. I najśmieszniejsze w tym wszystkim jest to, że przez te miesiące nie raz wprowadziłam do systemu świadczenie związane z rentgenodiagnostyką. Jak on to robił z niesprawnym aparatem? Do dziś się zastanawiam.

3. S2, kiedy już się wyniósł, zostawił po sobie taki syf, że S1 przez kilka dni musiał szorować szafki. Pacjentów nie miał zamiaru przyjmować w brudzie.

4. Pewnego dnia zadzwonił do mnie pacjent, że on by chciał swoją kartę z Diabełkowa do Piekiełkowa przenieść. Ja zdziwiona, bo z jakiej racji do mnie dzwoni w tej sprawie. Okazało się, że S2 wszystkim chcącym karty mówił, że mają się kontaktować ze mną, bo ja się teraz zajmuję ich kserowaniem. WTF? Już wsiadam w auto i jadę te 10 km, żeby skserować papier... Do przeprowadzki jakoś S2 nie miał problemu z tym, żeby to robić, nie mam pojęcia, co się zmieniło od tamtej pory. Może to jakaś forma zemsty.

5. S2 postanowił zrobić psikusa mi i S1, i wszystkich swoich pacjentów zapisał do kolejki S1. "A bo mi się pomyliło". I przez jego "mi się pomyliło" musiałam przez 3 godziny robić porządek w kolejkach.

6. S1 się wściekł, bo dzień w dzień odtwarza karty przynajmniej 3 pacjentów, przez co czasu na resztę biurokracji ma mniej. Jak przyszedł do mnie pewnego dnia i powiedział, że on to rozliczanie pier...i, bo odtwarza karty, to się prawie popłakałam. Nie wyrabiam się przy moim nawale obowiązków, ale też go rozumiałam. Zostawił po sobie porządek, a przyszedł do kompletnego burdelu.

7. Robiłam roczne sprawozdanie z wykonanych świadczeń. Po wielu mozolnych obliczeniach wyszło mi, że S2 przyjął załóżmy 2000 pacjentów, a S1 1500, co było dla mnie dziwne, bo nigdy nie widziałam tłumów przed gabinetem S2 (czego już nie można powiedzieć o S1 - tam zawsze były długie kolejki). Pokazałam S1 parę kuponów przekazanych mi przez S2 (nie jest to naruszenie ochrony danych osobowych, te same dane są w systemie i są widoczne dla określonych pracowników). Zaśmiał się. "Jak on mógł wykonać to świadczenie z tym, skoro ich się razem nie wykonuje, bo lek z tego wypłucze lek z tamtego?" Powoli wszystko zaczynało się stawać jasne.

I teraz przejdę do meritum. Okazało się, że S2 zbyt wielu pacjentów nie miał, więc w wolnej chwili wpisywał w karty i na kupony wykonanie świadczeń, których w rzeczywistości nie wykonał. Nikt mu przecież nie udowodni takiego wałka, no chyba że pacjent sam przyjdzie i powie, że czegoś nie miał, ale skąd ma o tym wiedzieć. Zaginione karty były prawdopodobnie dowodami zbrodni. Szkoda, że nie pomyślał, że w systemie mam to samo, co było w kartach. Brakuje głównie kart dzieci. Ponoć częsta praktyka wśród dentystów, to wyrywanie mleczaków (tylko na papierze) - bo i tak wypadnie, więc w razie jakiejś kontroli NFZ, dziecko już dawno może tego zęba nie mieć. Wpisuje się wtedy w kartę wyrwanie zęba i dostaje się za to punkty (mimo iż w rzeczywistości pacjenta na wizycie nawet nie było).

A ja jak totalna idiotka siedzę i wprowadzam do systemu świadczenia, których nie wykonano...

służba zdrowia

Skomentuj (11) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 375 (393)

#70712

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Byłam z psychopatą. Wyprowadziłam się od niego dwa lata temu wraz z moją obecnie 3,5-letnią córką. Było to kilka dni przed Bożym Narodzeniem. Nie będę się na ten temat zbytnio rozwlekać, zainteresowanych zapraszam do jednej z poprzednich historii: http://piekielni.pl/69360.

Kilka miesięcy temu złożyłam do sądu wniosek o ograniczenie mu praw rodzicielskich, zmianę nazwiska i adresu zameldowania dziecka. Przed świętami przyszło do mnie wezwanie na rozprawę. Po kilku dniach on również odebrał swoje wezwanie. Skąd wiem? Ano napisał mi na popularnym portalu społecznościowym wiadomość z groźbami i wyzwiskami. No bo przecież on bardzo kocha dziecko, więc jak śmiałam zrobić mu coś takiego. Czytając tę wiadomość zrobiło mi się niedobrze. Przypomniały mi się te wszystkie upokorzenia, które znosiłam. Przypomniało mi się, jak mnie psychicznie niszczył. Po jej przeczytaniu przestałam się dziwić, że mało która kobieta jest w stanie się wyrwać z takiego patologicznego związku, ponieważ gdybym była słabsza, pewnie bym do niego wróciła ze strachu.

Zagroził mi, że pójdzie do prokuratury i oskarży mnie o składanie fałszywych zeznań. Chwilę po narodzinach córki zdarzyło się, że mnie pobił. Składałam wtedy przeciwko niemu zeznania na policji. Miałam robioną obdukcję, jak to zazwyczaj bywa w takich sytuacjach. Ponadto nie tylko ja byłam na komisariacie. W owej sprawie przesłuchiwane były też dwie inne osoby, w tym jedna, której się oberwało, kiedy innym razem stanęła w mojej obronie.

Kiedyś mi powiedział, że bez niego jestem nikim. Wierzyłam w to i ciężko mi było odbudować wiarę w siebie. W chwili obecnej mam świetną pracę, od 1,5 roku jestem w szczęśliwym związku, zdałam egzamin na prawo jazdy (uwierzcie, było to dla mnie ogromne osiągnięcie), kupiłam wymarzony samochód, kończę studia zaoczne, córka dobrze się rozwija, chodzi do przedszkola, moja rodzina daje jej dużo ciepła i miłości... Z mojego punktu widzenia osiągnęłam więcej, niż bym pomyślała jeszcze 2 lata temu. A ex myśli, że się poddam, zostawię to wszystko i wrócę do niego, żeby dalej budować patologiczną rodzinę.

Dziewczyny, otwórzcie oczy. Uciekając od tyrana na początku jest strach, ale z czasem słabnie. Musicie tylko uwierzyć, że jesteście w stanie żyć i być szczęśliwe.

patologia

Skomentuj (14) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 386 (434)

#70111

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Przeglądając z nudów losowe historie trafiłam na opowieść Sniezki: http://piekielni.pl/28235. Zaraz po maturze wyprowadziłam się z domu do miasta odległego o 500 km. Pierwsze, co zrobiłam, to kupiłam lokalną gazetę w celu przejrzenia ofert pracy. Doświadczenia nie miałam żadnego, więc bardzo się ucieszyłam, kiedy zadzwonił telefon i pani przemiłym głosem zaprosiła mnie na rozmowę kwalifikacyjną. Bardzo mi zależało na usamodzielnieniu się, nie chciałam brać pieniędzy od rodziców. Podobnie jak autorka historii, pomyślnie przeszłam rekrutację z tą różnicą, że ofertę pracy przyjęłam. Wytrzymałam 7 miesięcy. Dopiero po latach uświadomiłam sobie, że byłam członkiem sekty ekonomicznej.

Najpierw może w skrócie opiszę jak wygląda proces rekrutacji od strony "psychologicznej". Biura takich firm zawsze są elegancko urządzone. Na poczekalni za biurkiem siedzi uśmiechnięta sekretarka. Wszystko ma wyglądać profesjonalnie. Kandydat widzi, że ta praca może dać mu spore pieniądze. Twój trener ma obowiązek zabrać Cię na obiad pokazując przy tym, jak dużo pieniędzy ma w portfelu. Szef, początkowo poważny, pozwala mówić do siebie po imieniu po dniu próbnym. Masz się poczuć ważny. Masz się ucieszyć, że SZEF - osoba nad Tobą - wyraził zgodę, byś mówił do niego na ty. Zazwyczaj ma piękny luksusowy samochód, który zdobył oczywiście dzięki swojej ciężkiej pracy w firmie.

Firmy tego typu działają na zasadzie piramidy (kiedyś zwróciłam na to uwagę szefowi, a on prawie mnie zabił wzrokiem za używanie tak brzydkich słów jak "piramida finansowa"). Początkowo jesteś zwykłym sprzedawcą. Jeśli wyrobisz określony obrót w ciągu tygodnia, awansujesz na trenera, dzięki czemu możesz szkolić nowe nabytki. Jeśli określona liczba Twoich podopiecznych awansuje na trenera, stajesz się menedżerem. Twój menedżer ma obowiązek na swój koszt otworzyć Ci biuro w dowolnym miejscu w Polsce. Jak już sam uzbierasz kilku menedżerów, awansujesz jeszcze wyżej i stajesz się bogiem. Piekielności, które pamiętam, postanowiłam opisać w punktach.

1. Pracę zaczynaliśmy o 7. Przychodziliśmy do biura i przed wyruszeniem w teren zawsze czekało nas spotkanie motywacyjne. Wyglądało to tak, że wszyscy (łącznie z szefem i sekretarką) ustawialiśmy się w kółeczku, śpiewaliśmy piosenki o tym, jak dużo będziemy mieć pieniędzy, tańczyliśmy. Wesoła atmosfera sprawiała, że czuliśmy się, jakby poza tą pracą nie było świata. No i faktycznie nie było. Kończyliśmy o 21, więc nie było czasu na spotkania ze znajomymi. Jedynym wolnym dniem była niedziela. Przez 7 miesięcy tylko raz odwiedziłam rodzinny dom.

2. Każdy, kto przeszedł rekrutację, ale następnego dnia nie pojawił się w pracy, był ostro krytykowany przez szefa. Często słyszałam, że on czy ona nie zasłużył/a na to, by być bogatym. "Takie osoby są mentalnie biedne i zawsze będą" - powtarzał.

3. Praca na umowę zlecenie. Żadnej podstawy. Zarobiłeś tyle, ile sprzedałeś (kwota oczywiście była pomniejszona o kilka złotych, bo menedżer też musi zarobić).

4. Jeśli ktoś z grona Twoich znajomych krytykował Twoją pracę, należało natychmiast zerwać z taką osobą kontakt, ponieważ jest to przeszkoda na Twojej drodze ku bogactwu.

5. Nie przejmuj się tym, że nie chodzisz na imprezy. Jesteś młody/młoda, więc lepiej teraz harować przez pół roku (przewidywany czas do bycia menedżerem), a potem patrzeć jak pieniążki same się mnożą. Zerwałam z chłopakiem, ponieważ nie podobała mu się forma mojej pracy i nie miałam dla niego czasu. Zostałam zupełnie sama, ale wydawało mi się, że jest to droga do wielkiego szczęścia.

6. Po trzech miesiącach pracy z perfumobodobnych wód przeszliśmy na telewizję N. Wracałam więc do mieszkania i uczyłam się regulaminów, ofert, metod wciskania produktu. Czasu wolnego brak. Żeby kupić sobie zimowe buty, musiałam wziąć dzień wolnego, na co szef z wielką łaską się zgodził.

7. W związku z godzinami pracy, nie miałam żadnych znajomych. Z współlokatorką miałam niewielki kontakt, bo zazwyczaj szykowała się do snu, kiedy wracałam do mieszkania. Pewnego dnia spytałam szefa czy mogę iść na imprezę z trójką moich podopiecznych. Oczywiście się nie zgodził, bo nie powinnam spoufalać się z kimś, kto w hierarchii zajmuje niższą pozycję. Na imprezę poszliśmy, ale musieliśmy bardzo uważać, żeby szef się o tym nie dowiedział.

Po siedmiu miesiącach wypaliłam się. Po prostu nie mogłam już dłużej tam pracować, moja motywacja się skończyła. Widziałam, jak ludzie przychodzą i odchodzą. Zwolniłam się razem z wcześniej wspomnianą trójką. Szef był niezadowolony, próbował jeszcze jakoś wpłynąć na moją decyzję, ale byłam nieugięta. Dopiero po latach uświadomiłam sobie, jak bardzo byłam zaślepiona. Na siłę chciałam się usamodzielnić. Naiwne dziecko ze mnie wtedy było, ale po części nie żałuję, bo czegoś mnie to nauczyło. Jestem teraz bardziej wyczulona na wszelkie próby oszustwa i nie dam sobie wcisnąć towaru, którego nie zamierzałam kupić.

Uprzedzając negatywne komentarze, nie miałam wyrzutów sumienia pracując w tej firmie. Mój mózg był tak wyprany tymi wszystkimi spotkaniami motywacyjnymi, że jedynym moim celem były pieniądze. Potraktujcie moją historię jako przestrogę, ponieważ z tego co mi wiadomo, takie sekty ekonomiczne wciąż istnieją i świetnie sobie radzą.

sekta

Skomentuj (29) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 284 (350)
zarchiwizowany

#69671

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Jestem oazą spokoju... albo przynajmniej byłam do dzisiaj.

Mamy w przychodni kilka pielęgniarek i położną [A]. W dniach, kiedy pobierany jest materiał do badań (krew i inne wydzieliny), położna siedzi w gabinecie zabiegowym, coby dopomóc koleżankom. Jest to złota kobieta, która zawsze dba o swoich pacjentów (najczęściej pacjentki). Przez cały okres mojej pracy w przychodni nie miałam z nią absolutnie żadnych zatargów, czego nie można powiedzieć o pielęgniarkach. Poznałam ją na tyle, żeby móc stwierdzić, że ma powołanie do zawodu, który wykonuje.

Przyszła dzisiaj do mojego biura Piekielna Pacjentka [PP] z odręcznie napisaną skargą i żądaniem, żebym jej potwierdziła owe pismo. Powiedziałam, że muszę wiedzieć, co podpisuję. No więc czytam i oczom nie wierzę: "Składam skarge na pielęgniarke A, jej karygodny sposób pobierania krwi u mojego dziecka Jana Piekielnego.(...)" Z dalszej treści dowiedziałam się, że położna nie założyła rękawiczek do pobierania krwi dziecku Piekielnej. Skarga napisana w dwóch egzemplarzach: jeden dla naszej przychodni, drugi dla organu założycielskiego. Próbowałam jakoś na spokojnie z babą porozmawiać, ale się nie dało.
[N] Ale o co pani właściwie chodzi? - spytałam grzecznie.
[PP] No bo pielęgniarka nie założyła rękawiczek!
[N] Ale przecież była pani przy pobieraniu krwi. Skoro uznała pani to zachowanie za karygodne, dlaczego w trakcie nie zwróciła pani uwagi położnej?
[PP] Bo o tym wtedy nie pomyślałam! - darła się. - A pani by od razu zwróciła uwagę?!
[N] Tak. Gdyby coś mi nie pasowało, od razu zwróciłabym uwagę.
[PP] Ale ja wtedy nie pomyślałam!!!
[N] No dobrze. A co chce pani osiągnąć tą skargą?
[PP] Żeby zostały wyciągnięte konsekwencje w stosunku do personelu! Tak nie może być, że pielęgniarka nie zakłada rękawiczek do pobierania krwi!
[N] Dzieci mają trochę mniejsze ręce niż dorośli i podejrzewam, że położna nie była w stanie wyczuć żyły mając rękawiczki.
[PP] Ale ona na pewno dotykała wcześniej innych probówek i moje dziecko mogło się czymś zarazić!
[N] No i na co pani liczy? Że zwolnimy pracownika, dzięki pani skardze? Akurat pani A jest najbardziej doświadczona, jeśli chodzi o pobieranie krwi i ma również najlepsze podejście do pacjentów.
[PP] Żądam wyciągnięcia konsekwencji!
Żadne tłumaczenia do baby nie docierały. Wciąż się darła, jakby to od niej miało zależeć czy dostaniemy kontrakt na przyszły rok. W końcu nie wytrzymałam.
[N] Przepraszam, ale nie da się z panią rozmawiać. Jest pani zbyt agresywna.

Wyszła oburzona. Chwilę później przyszła do mnie położna i wyjaśniła jak sytuacja wyglądała. Otóż faktycznie, zdjęła rękawiczki, ponieważ gdyby miała się wkłuwać "na oko", to by baba pewnie złożyła skargę, że nie udało się pobrać krwi za pierwszym wkłuciem. Kiedy skończyła pobierać krew PP spytała, czemu A nie założyła rękawiczek. Wytłumaczyła jej więc grzecznie, że nie chciała, żeby dziecko cierpiało etc. Dodała, że tak, powinna mieć rękawiczki, ale z dziećmi po prostu jest trudniej. Jednocześnie grzecznie przeprosiła pacjentkę. PP wyszła z zabiegowego i wróciła po 10 minutach drąc japę przy otwartych drzwiach na oczach pacjentów, że napisze skargę i żąda podania nazwiska położnej. Ta spokojnie je podała i powiedziała PP, że ma takie prawo. Opowiadając mi o tym prawie się popłakała.
[A] 30 lat pracuję, różne sytuacje były, ale jeszcze nigdy nie było na mnie żadnej skargi. Całe życie się starałam, czasem właziłam w d... pacjentom, żeby było im jak najlepiej, a tu takie coś. Wiem, że głupia jestem i błąd popełniłam. Chciałam dobrze i teraz mam za swoje.

Cóż... trzeba będzie powiedzieć pielęgniarkom, że od dzisiaj mają nakaz noszenia rękawiczek bez względu na wiek pacjenta. Niech dzieci cierpią podczas pobierania krwi.

PS.: Uprzedzając hejty, doskonale wiem, że położna powinna mieć rękawiczki, ale skoro wiedziała, że sprawi dziecku ból nie wiedząc gdzie się wkłuwa, to chyba jednak lepiej, że je zdjęła.

służba zdrowia

Skomentuj (54) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 83 (277)