Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

Nikodem

Zamieszcza historie od: 30 marca 2016 - 15:55
Ostatnio: 14 listopada 2022 - 8:04
  • Historii na głównej: 20 z 28
  • Punktów za historie: 4951
  • Komentarzy: 70
  • Punktów za komentarze: 387
 
zarchiwizowany

#76468

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Tak mi się przypomniało, na fali wspominek.

Mój dziadek przed śmiercią spędził ponad cztery miesiące w szpitalu. Coś strasznego, nikomu nie życzę takiego końca. Ponieważ leżał na oddziale intensywnej terapii mnie jako dziecku nie wolno było go odwiedzić (a może tylko rodzice mnie okłamywali, by oszczędzić mi takich widoków, poprawcie mnie, jeśli się mylę). Z tego względu zapamiętałem go jako jeszcze w miarę zdrowego człowieka. Mama twierdzi, że po śmierci była w stanie poznać go tylko po dłoniach, tak zmienił się na twarzy.

Przed pogrzebem wujek zabrał swoje dzieci (jedenasto- i ośmioletnie) do kostnicy, żeby zobaczyły ciało dziadka. Argument? Bo dzieci muszą się oswajać ze śmiercią. Wtedy im zazdrościłem, teraz po latach jestem wdzięczny rodzicom, że mnie tego widoku oszczędzili. Nie wiem, jak posrane w głowie trzeba mieć, by zafundować dzieciom jako ostatnie wspomnienie dziadka obraz jego wymęczonego chorobą ciała. Jaka niby lekcja z tego miała płynąć?

kostnica

Skomentuj (42) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 37 (137)
zarchiwizowany

#76242

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Historia z komunikacji miejskiej sprzed kilku dni.

Z uczelni wracam tramwajem. Tuż po tym jak do niego wszedłem i ustawiłem się w dogodnym dla mnie miejscu, wsiadł też starszy mężczyzna ([G]deracz) a za nim jego [C]órka. Chwilę po tym niemal dostałem z bara, gdy facet rozjuszony przepchnął się wgłąb tramwaju. Rzucił w moją stronę tylko:
[G] - A ci młodzi stoją jak te barany i przejść nie dają!
Córka tylko mu przytaknęła:
[C] - Tak tato, zero kultury w tych czasach, samo chamstwo.
Cóż zdolności czytania w ludzkich myślach nie mam, więc nie miałem pojęcia o zamiarach parki, tym bardziej że w żaden sposób mi ich nie zakomunikowali. Nic nie odpowiedziałem, bo czułem że dyskusja i tak byłaby jałowa. Dziadek w końcu usiadł kawałek dalej i przestał gderać.
Na kolejnym przystanku wsiadła matka z dwójką małych dzieci. Miejsca dzieciakom ustąpił starszy mężczyzna (inny) siedzący tuż przed tym gderaczem. Co ważne, miejsce dalej siedziała młoda [D]ziewczyna i to ona stała kolejnym celem ataku:
[G] - Cholera, kto to widział, starsi ludzie ustępują dzieciom, a tu siedzi młoda i ma wszystko w dupie - i w podobny sposób nakręcał się przez kilka chwil (a córka tylko mu przytakiwała), nim dziewczyna się zorientowała:
[D] - Pan do mnie mówi?
[G] - Tak! Do ciebie! Siedzi taka rozwalona jak krowa a mogłaby wstać!
Tu w obronie dziewczyny stanął facet, który ustąpił miejsca dzieciakom i wywiązała się krótka sprzeczka. W końcu córka gderacza postanowiła ją uciąć:
[C] Proszę państwa, proszę odpuścić ojcu, on jest po trzech udarach, jest chory i nic już nie rozumie.
[D] - A ja jestem po wyrwaniu ósemki i się źle czuję po znieczuleniu!
[C] - Proszę pani, proszę pani, tu nie ma co porównywać.
[D] - To starym wolno się źle czuć, a młodym to już nie, tak?!
I się popłakała. Córka wróciła do "uspokajania" ojca, że zero kultury w tych czasach. Co było dalej - nie wiem, bo akurat wysiadłem.

Żeby nie było, nie uważam starszego mężczyzny za piekielnego, bo jeśli wierzyć jego córce, faktycznie nie wiedział, co robi. Natomiast piekielna była ona, bo zamiast postarać się jakoś ojca uspokoić i załagodzić sytuację, tylko mu przytakiwała.

komunikacja miejska

Skomentuj (18) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 62 (118)
zarchiwizowany

#76015

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Jakimi cwaniakami potrafią być ludzie.

W skrócie: jestem studentem i jak większość studentów wynajmuję mieszkanie. Tak się złożyło, że blok, w którym mieszkam należy do bardzo fajnej spółdzielni: zapewnia regularne przeglądy, remonty etc. Co jest ważne - spółdzielnia o wszystkim informuje wywieszając wielkie ogłoszenia na drzwiach od klatek, nie sposób ich przegapić, ponadto mieszkaniec nie ponosi żadnych własnych kosztów tychże działań, wszystko jest zawarte w czynszu.

Akcja właściwa.
Słyszę dzwonek do drzwi, otwieram. Równocześnie drzwi otworzyła sąsiadka z naprzeciwka. Od razu zostaliśmy zaatakowani przez faceta, który jak karabin maszynowy wypalił:
- Dezynsekcjarobięzapisynajutro9-10albo18-19naktórązapisać?
Tak, naprawdę brzmiało to jak jedno słowo. Pierwsza odpowiedziała sąsiadka, ja czekałem na swoją kolej. Całego dialogu nie ma sensu przytaczać, najważniejsze było tylko to zdanie:
- Płatne 40 zł, dziś jutro, kiedy pani płaci?
W tym momencie w głowie zapaliła mi się czerwona lampka. Po pierwsze, nie widziałem ogłoszenia o żadnej akcji dezynsekcji, po drugie, gdyby nawet taka była, to byłaby darmowa, a po trzecie - od samego początku mojego wynajmu (czyli ponad rok) robaka w mieszkaniu nie widziałem. A facet wparował tak, jakby to była obowiązkowa akcja. Więc się zapytałem:
- Czy ta dezynsekcja jest obowiązkowa?
Facet z wyraźnie skwaszoną miną odpowiedział:
- No ja pana do niczego nie zmuszę - wtedy z jednego z sąsiednich mieszkań wyszła kolejna sąsiadka i do niej rzucił: - Dezynsekcję robię, jest pani zainteresowana?
Ach, więc teraz już tylko jest dla zainteresowanych.
- Wie pan co, ja podziękuję - i zamknąłem drzwi.

40 zł nie pieniądze, ale po pierwsze chwilowo muszę liczyć każdy grosz, a po drugie nie znoszę takiego cwaniactwa.

mrówkowiec

Skomentuj (3) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 8 (36)
zarchiwizowany

#75888

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Historia o kurierze, który popisał się piekielnością do kwadratu.

Słowem wstępu: studiuję na wydziale zajmującym się chemią. Chemicy jak to chemicy od czasu do czasu potrzebują różnych odczynników, rozpuszczalników i najczęściej zamawiają je z przesyłką kurierską. Tak było i tym razem.

Problem polegał na tym, że kurier podjechał pod wydział grubo po zaznaczonych godzinach dostawy, ale też po godzinach pracy kogokolwiek i pocałował klamkę. Zwyczajnie więc pojechał do magazynu i zapomniał o problemie. Towar dostarczył dopiero następnego dnia.

Na pozór piekielności brak, ale jest i to duża. Odczynniki chemiczne mają to do siebie, że nieraz wymagają specjalnych warunków przechowywania: braku dostępu światła, braku wilgoci, niskiej temperatury inaczej zwyczajnie się rozkładają i nie nadają się już do niczego. Gdyby było tego mało - są też pieruńsko drogie, dość powiedzieć, że za 5 g jednego z używanych przeze mnie związków trzeba dać 500 zł. A jeśli weźmie się pod uwagę, że zamówień na podobne a nawet droższe odczynniki jest niemało, to koszty rosną niebotycznie. Ze względu na wrażliwość, paczki są oznaczone tak, by nikt nie miał wątpliwości z jak wrażliwym towarem ma do czynienia. Kurier tymczasem jeździł cały dzień z nim po mieście, a na końcu zostawił w magazynie w Bóg jeden wie jakich warunkach. Następnie przywiózł jakby nic się nie stało. Czy się nie stało - nie wiem, natomiast oburzenie pracowników było aż nadto widoczne.

kurierzy

Skomentuj (11) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 45 (121)
zarchiwizowany

#73830

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
O (kociej) kości niezgody. Będzie długo.

Dwa lata temu przypałętała się do nas kotka. Czarna jak smoła piekielna ze ślepiami żółtymi jak jad żmii. No i kochana, bardzo kochana. Nasze wzajemne relacje od początku zawierały w sobie pewną rezerwę, kotka jest właściwie półdzika - chodzi gdzie chce, a w domu nigdy nie była, bo po prostu sama wejść nie chciała. Nie to nie, nie zmuszamy (podejrzewamy, że ktoś kiedyś ją skrzywdził i stąd ta nieufność). Tata zbił jej ze sklejki budę, żeby miała gdzie się schować i tyle jej wystarczyło. Ponieważ to kotka, szybko też pojawili się "amanci". Ale minęła jedna ruja, potem druga, a kocięta żadne się nie pojawiały. Uznaliśmy po prostu, że kotka jest bezpłodna. A w tym roku niespodzianka - kocięta. Dla nas problem żaden, wręcz przeciwnie, zakochaliśmy się w tych trzech maleństwach i nieba im przychylamy. One też stały się przyczyną piekielności.

Przez płot sąsiadujemy z dziadkami ze strony taty. Nasza działka została właściwie wykrojona z ich dawnej działki i na niej wybudowaliśmy dom. Oczywiście wszystko prawnie zostało uregulowane, a dziadkowie spłaceni.
Ich stosunek do kotów od samego początku był, można powiedzieć, stosunkiem Schrödingera. W jednej chwili wołali kotkę, żeby dać jej jeść, a chwilę później wyganiali miotłą. Biedne zwierzę nie wiedziało jak się zachowywać. Już od dłuższego czasu powtarzamy im, że jak nie chcą, żeby kot im łaził po ich części, to niech go nie karmią. Ale oni dalej swoje.

To rozdwojenie nasiliło się jeszcze po tym, jak kotka się okociła. Póki kocięta były jeszcze niezdarne i strachliwe, to dziadkowie się nad nimi rozpływali, jaki to ten a tamten ładny i oczywiście je dokarmiali. Ale kocięta podrosły, zrobiły się mobilniejsze i bardziej ciekawskie. I to było przyczyną wojny.
Dziadkowie mają mikroskopijny ogródek, na którego punkcie są przewrażliwieni do granic (to właściwie temat na osobną historię). Uprawiają tam kilka ziemniaków, trochę szczypiorku i trochę kwiatków.
Wczoraj nastąpiło przesilenie. Gdy mama wyszła na podwórko i się przywitała naskoczyli na nią z pretensjami:
- Kociaki łażą im po podwórku! (Jakby nie karmili to by może nie łaziły, poza tym, to koty i co my możemy z tym zrobić?)

- Kociaki zniszczyły im ziemniaki. (Pomijam już fakt, że przez upały rośliny trochę przyklapły i zdecydowanie nie są połamane. Przede wszystkim, kociaki nadal są lekkie jak piórko i nie byłyby w stanie niczego zniszczyć. My też mamy na swojej części kwiatki mniejsze i większe i jakoś nic im nie jest, a to u nas przede wszystkim koty się bawią).

- To wszystko wina mamy, mama od zawsze niszczyła rodzinę. (Jak powszechnie wiadomo czarownica ma kota, a co dopiero, gdy taka ma ich cztery. To oczywiste, że mama jako najgorsza z synowych, zło wcielone, napuściła kociaki na dziadkowy ogródek, by zniszczyć cenne uprawy. Zresztą to, jak mama niby niszczy rodzinę od 25 lat nadaje się na osobną historię).

Żadne logiczne argumenty do nich nie trafiały. W związku z powyższym dziadkowie postawili istny mur berliński, aby maksymalnie odgrodzić się od złowrogich, niszczących uprawy kociąt. Nie muszę wspominać, że koty, jako jedne z bardziej wszędobylskich i zwinnych zwierząt nic sobie z takiej przeszkody nie robią i jeśli zechcą to wlezą.
Obawiam się, że to jeszcze nie koniec tego cyrku i musimy pilnować, żeby dziadkowie perfidnie kotów nie wywieźli albo nie otruli. No i teraz już nie ma wyjścia, jak tylko oddać kocicę do sterylizacji.

z rodziną najlepiej na zdjęciu

Skomentuj (15) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 106 (160)
zarchiwizowany

#73654

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Postanowiłem dać upust frustracji, która narastała we mnie cały semestr. Temat: piekielny przedmiot.

Pierwsza piekielność z nim związana miała miejsce, zanim w ogóle się zaczął. Widzicie, jest to bardzo zaawansowany przedmiot inżynieryjny, który był poprzedzony przez kilka podstawowych przedmiotów. Moim zdaniem, integralną częścią tego wycinka studiów powinny być zajęcia laboratoryjne. Jasne, wszelkie modele matematyczno-fizyczne i obliczenia są równie istotne, ale moim zdaniem, bez praktyki są nic nie warte. To trochę tak jakby programistę uczyć programowania wyłącznie poprzez pisanie kodu na kartce, bez jakiegokolwiek kontaktu z komputerem. Czysty absurd, musicie przyznać. Myśmy żadnych zajęć laboratoryjnych nie mieli, ani nie mieliśmy mieć. Pięknie.

Druga piekielność kryła się już w samej formule przedmiotu: ponieważ jest to przedmiot inżynieryjny, to kluczem do jego zrozumienia jest rozwiązywanie zadań, więc logicznym powinno być dołączenie do wykładu ćwiczeń audytoryjnych, albo chociaż projektowych. Nic z tego, sam wykład.

Dalej nastąpił zwyczajny wysyp piekielności. Prezentacje z wykładów stanowiły ściany wzorów matematycznych, bez jakichkolwiek objaśnień, czy założeń. Czego brakowało na slajdach, wykładowca dopisywał na tablicy, bez jakichkolwiek tłumaczeń. Wykładowca zresztą też posiadał niebywały talent do nieumiejętności przekazywania jakiejkolwiek wiedzy. Gdyby mówił po chińsku, rozumiałbym tyle samo. Zadań zresztą też prawie nie robił, a jeśli już, były to rzeczy kosmiczne przy których przeskakiwał po kilka kroków naraz tak, że samemu nie dało się tego odtworzyć.

"Na szczęście" przedmiotowi towarzyszył skrypt typu zadania z rozwiązaniami. Cudzysłów jest tutaj bardzo na miejscu. Ponieważ bardzo zależało mi na tym, by to piekielne diabelstwo zdać, stwierdziłem, że spróbuję uczyć się ze skryptu. Płonne me nadzieje. Nie udało mi się przebić przez żadne z początkowych zadań, ponieważ owe rozwiązania polegały na pokazaniu wzoru, od którego należy zacząć i od razu podaniu rozwiązania w formie wykresu. Brakowało tez porządnych wstępów teoretycznych ze wszystkimi niezbędnymi do obliczeń formułami. Te nieraz wyskakiwały jak króliki z kapelusza, bez jakichkolwiek wyjaśnień.

W akcie desperacji udałem się do wykładowcy, by wyjaśnił jak to zrobić. To, co usłyszałem, zwaliło mnie z nóg. Nie dziwota, że nie potrafiłem sobie poradzić z początkowymi zadaniami, ponieważ zadania w stosunku do nich podstawowe z rozwiązaniami bliższymi modelu "krok po kroku" były... w środku skryptu! Niestety i tamte, choć teoretycznie prostsze i lepiej wytłumaczone, były problemami pokroju pytań o sens istnienia, gdzie choć wiedziałem, jak coś policzyć, tak w trakcie obliczenia ekstremalnie się paskudziły, że bez pomocy komputera ani rusz nie mówiąc o tym, by wyrobić się z tym na egzaminie.

W końcu udało mi się dotrzeć do samych zadań (i rozwiązań) egzaminacyjnych. I tu już zaświeciła się pewna iskierka nadziei, ponieważ okazały się być one dalece prostsze niż wszystko to, co pokazane nam było na wykładzie, czy zaprezentowane w skrypcie. Tak przynajmniej wynikało z pokazanych obliczeń. Niestety, żeby rozwiązać nawet tak proste zadania, należy wykazywać chociaż minimalne zrozumienie przedmiotu, a tego nie było. Nietrudno się domyślić, że podejście całego roku, nie polegało na zrozumieniu przedmiotu, a na wykuciu na blachę schematów rozwiązań z nadzieją, że coś się powtórzy.

Zastanawia mnie jaki jest sens czegoś takiego. Przedmiotu, który bez zajęć praktycznych jest całkowicie bezużyteczny oraz pomyślany i prowadzony w taki sposób, że nie są się z niego absolutnie nic wynieść.
Zaznaczę, że lubię swoje studia i większość uwag, jakie mam do programu czy sposobu prowadzenia nawet nie zbliża się do granicy piekielności.

piekielny przedmiot

Skomentuj (7) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 59 (107)
zarchiwizowany

#73378

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
W czasach liceum brat poznał w szkole językowej pewną dziewczynę. Rówieśniczka, chodziła do tego samego LO, ale do innej klasy, na pozór zupełnie normalna miła dziewczyna. Nie zostali ani parą, ani przyjaciółmi, tylko po prostu znajomymi.

Po rekrutacji na studia brat szukał sobie ludzi, z którymi mógłby wynająć mieszkanie i okazało się, że znajoma ze szkoły językowej również wyjeżdża na studia do tego samego miasta, co on. Niewiele myśląc, zaproponował wspólne wynajęcie mieszkania. Ona pełna zgoda i wkrótce zaczęli poszukiwania. Nic z nich nie wyszło, bo okazało się, że dziewczyna ma w tamtym mieście kuzynkę, czy też starszą przyjaciółkę i postanowiła z nią zamieszkać. Brat się nie przejął, kontakt urwał się na kilka miesięcy.

Spotkali się na jakiejś imprezie z ludźmi z LO. Gadka-szmatka, wszystko w najlepszym porządku. Brat kulturalnie zaproponował jakieś wspólne wyjście w nowym mieście. Była to z jego strony czysta życzliwość, bo przytomnie uznał, że skoro się znają i są w tym samym mieście, to czemu nie utrzymywać znajomości. Chyba każdy normalny człowiek tak, by postąpił na jego miejscu. Dziewczyna się zgodziła.

Jakiś czas później chcąc wcielić swój zamiar w życie napisał do niej na Facebooku. Kolejna niezobowiązująca gadka-szmatka.

Piekielność dziewczyny objawiła się niedługo potem. Pocztą pantoflową brat dowiedział się, że wariatka wypisuje do ludzi z LO, że, cytując:
"Czego on ode mnie chce? Jest jakiś nienormalny, niech się odwali, nie chcę mieć z nim nic wspólnego!"

Co sobie ona wyobrażała, diabli wiedzą. Bratu było przykro, bo chciał być tylko miły, a został potraktowany jak chory zboczeniec i to za swoimi plecami.

---

Skomentuj (25) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 110 (196)
zarchiwizowany

#72264

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Krótki poradnik pt. "Jak stracić wiarę w ludzi w 30 sekund" zaprezentowany w formie historyjki.

Koleżanka brała ślub. Na rok przed tym doniosłym wydarzeniem osoby, które miały być zaproszone, wiedziały o tym. Na pół roku przed dostały zaproszenia. W trakcie ostatniego miesiąca pomiędzy znajomymi zaczynały się intensywne rozmowy na ten temat. Wraz z dwoma kolegami panny młodej umówiliśmy się na zbiórkę na wspólne prezenty (biednym studentom tak łatwiej). Do zakupu został oddelegowany specjalista w dziedzinie. Z różnych powodów do zakupu prezentów miało dojść na kilka dni przed ślubem. Specjalista miał udać się po prezenty w czwartek (a ślub w sobotę). Nie poszedł, nie chciało mu się. Żaden problem, jest jeszcze piątek, a zapewniał, że w sklepie tuż pod domem ma wszystko to, co zamierzał kupić.
W piątek popołudniu wyjeżdżałem do domu rodzinnego. Gdy czekałem na metro, zupełnie przypadkiem natknąłem się na [S]pecjalistę. Rozmowa wyglądała tak:
[J] - Kupiłeś już prezenty?
[S] - Nie, jeszcze nie. Pójdę po nie dziś, jutro albo w poniedziałek. Jak będzie mi się chciało.
Moja mina: O.o
[J] - Jak to w poniedziałek?!
[S] - No normalnie, dla mnie to żaden problem.
[J] - S., ślub jest JUTRO!
[S] - Naprawdę? Nie za tydzień? No nic, jak mówiłem dla mnie to żaden problem.
I najzwyczajniej w świecie odszedł z miną wyrażającą niezmącony niczym spokój. A ja stałem jeszcze przez chwilę w bezruchu. Krótko mówiąc, w tamtym momencie z wrażenia opadło mi wszystko co mogło. Pewnie bym pobiegł za nim i osobiście dopilnował zakupu, ale za moment miałem mieć autobus.
Znam człowieka pięć lat, widziałem już wiele odpałów w jego wykonaniu i myślałem, że już niczym mnie nie zaskoczy. A jednak!

P.S. Na ślub dotarł z prezentami. Państwo młodzi byli zachwyceni, także historia z happy endem :).

piekielna skleroza

Skomentuj (12) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 98 (190)

1