Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

Nikodem

Zamieszcza historie od: 30 marca 2016 - 15:55
Ostatnio: 14 listopada 2022 - 8:04
  • Historii na głównej: 20 z 28
  • Punktów za historie: 4952
  • Komentarzy: 70
  • Punktów za komentarze: 387
 

#89853

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Chaotyczny Niemiec - brzmi jak oksymoron.

Krótki wstęp, dla lepszego zrozumienia historii: robię doktorat w niemieckim instytucie badawczym. Nasza grupa jest specyficzna, bo rozdzielona między dwa miasta: A i B. Niech będzie, że ja rezyduję w A.

Na początku lipca dowiedziałem się, że będę miał magistrantkę, która studiuje na uniwersytecie w mieście B, ale miałaby robić magisterkę ze mną w A, jeśli wszystko uda się dopiąć. Dobry pomysł, podoba mi się.

Na początku sierpnia poprosiła o potwierdzenie, że będzie robiła magisterkę w A (to ważne, bo to był okres kiedy jest najwięcej wolnych mieszkań do wynajmu). Szef odpisał, że niestety ale nie udało się dopełnić formalności, i magisterkę będzie jednak robiła w B (ale nadal pod moim nadzorem). Ok, logistyka się trochę skomplikowała, ale ogarniemy.

Pod koniec sierpnia szef stwierdził, że na początku października to on będzie w A, więc może magistrantka wynajmie pokój w A na dwa tygodnie (na koszt zespołu), to ją wprowadzi w instytut, a ja ją nauczę paru technik. No ok, pomysł niezły, zacząłem ogarniać administracyjne formalności.

W połowie września szefu stwierdził, że finanse stoją dobrze, to dziewczyna może zrobić całą magisterkę w A. Więc ja się przerzuciłem z ogarniania administracji dla gościa na stałego rezydenta. Irytacja się pojawiła i obawa o zakwaterowanie dla dziewczyny. No ale jakoś lecimy.

Początek października, magistrantka przyjechała, została wdrożona, zaczynamy pracę. Szybko się okazało, że pokoju na stałe znaleźć nie może (bo za późno), robota czeka, ona się zestresowała, ja się zestresowałem (no bo zależało mi żeby dziewczyna mogła się w spokoju zająć eksperymentami, a nie stresować się mieszkaniem). No dobra, to piszemy do szefa, co robić? "Co chcecie, mnie obojętne". No fajnie, ale NIE O TO CHODZI!

Ostatecznie dziewczyna spędziła ten miesiąc na szkoleniu u mnie i wróciła do B.

Może nie wydaje się to zbyt piekielne, niemniej trzeba wziąć pod uwagę, że w Niemczech czasu na wykonanie pracy magisterskiej jest pół roku, na dodatek w biologii przygotowanie wszystkiego trochę trwa: komórki muszą wyrosnąć, etc. Stąd też cały stres.

Niemcy studia

Skomentuj (2) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 118 (124)

#85331

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Przeprowadziłem się do Niemiec. Na początku spotkało mnie kilka mniej lub bardziej piekielnych absurdów, ale dzisiaj chciałbym napisać o czymś, co jest aż zabawne w swojej nadmiernej złożoności.

W budynku, w którym mieszkam jest pralnia. Pranie kosztuje 2,5 €. Wydawałoby się, że wystarczy wrzucić pieniążki, ewentualnie przyłożyć kartę i można prać. Skądże znowu! Aby uzyskać dostęp do pralki, należy odprawić ceremonię.

Ceremonia składa się z następujących punktów:
1. Przygotuj dwie koperty.
2. Kopertę nr 1 podpisz imieniem, nazwiskiem i numerem mieszkania. Włóż do środka pieniądze, zaklej.
3. Kopertę nr 2 podpisz imieniem, nazwiskiem oraz numerem mieszkania.
4. Wrzuć obydwie koperty do kanciapy dozorcy.
5. Poczekaj do dwóch dni.
6. Wyjmij ze swojej skrzynki na listy żetony do pralki.

Obecnie jestem na punkcie piątym. Jak pisałem, nie jest to może piekielne, ale stopień skomplikowania i czas oczekiwania są absurdalne jak na zwykłe pranie.

zagranica

Skomentuj (3) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 168 (180)

#89149

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Odyseja podatkowa.

Gwoli wprowadzenia: w latach 2017-2019 pracowałem w Stanach i, oczywiście musiałem odprowadzać tam podatki. Istotne dla historii jest też to, że Stany uważają się za pępek świata i nie przewidują możliwości wysyłania dokumentów dochodowych za granicę. Teoretycznie to nie był duży problem dla mnie.

Teoretycznie, bo nastał 2020, ja w Niemczech, dokumenty przyszły na dawny amerykański adres, wybuchła pandemia, a współlokatorka, która dokumenty miała mi wysłać zostawiła je w miejscu pracy na dzień przed lockdownem. Na szczęście zdążyła mi wysłać zdjęcie dokumentów, więc mogłem sobie wypełnić zeznanie podatkowe.

Niestety termin złożenia zeznania się zbliżał, a dokumenty nie przychodziły, więc dogadałem się ze znajomą, że wyślę jej e-mailem swoje zeznanie, ona je podpisze, dołączy dokumenty i wyśle do amerykańskiego fiskusa. No bo kto zwróci uwagę na podpis. Tutaj oczywiście piekielni byliśmy my.

Niestety, ktoś zwrócił uwagę. Problem nie był aż tak duży, bo po prostu po paru miesiącach dostałem zeznanie z powrotem (już na niemiecki adres) z nakazem ponownego podpisania. Więc podpisałem i odesłałem. Po kolejnych kilku miesiącach dokumenty wróciły z tą samą adnotacją - podpisać ponownie. Podpisałem, odesłałem. To był sierpień zeszłego roku. Od tamtego czasu - cisza.

Dzisiaj w końcu uznałem, że czas zadzwonić do fiskusa. Po trzech godzinach wiszenia na telefonie i jednej nieudanej rozmowie (ponieważ konsultant używał ziemniaka zamiast telefonu i był całkowicie niezrozumiały) udało mi się w końcu dodzwonić. Miła pani konsultantka powiedziała mi, że tym razem nie było problemu z moim podpisem, bo urząd... zgubił moje dokumenty! Plus sytuacji jest taki, że dowody straszliwego fałszerstwa zaginęły i że urząd może mi wysłać kopię dokumentów o dochodzie na niemiecki adres, ale odyseja trwa nadal.

Podatki USA

Skomentuj (1) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 110 (124)

#87518

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Rok temu dodałem historię o "procedurze" uzyskania żetonów do pralki (https://piekielni.pl/85331), a to był dopiero początek przygód z niemiecką biurokracją. Dziś czas na kolejną historię.

Słowem wstępu: zachciało mi się doktoratu zagranicznego i ostatecznie wylądowałem w Niemczech. Doktorat robię w niezależnym instytucie badawczym. Posiada on własne studium doktoranckie, ale nie ma prawa do nadawania tytułu doktora, to ma tylko uniwersytet. I w związku z tym musiałem się zapisać na dowolny uniwersytet (w domyśle najbliższy). Cóż, łatwiej powiedzieć, niż zrobić.

W ramach procedury zapisu musiałem zaaplikować do stosownego wydziału. Na czym polegała procedura zapisu? Ano na przygotowaniu stosu następujących dokumentów:

1. Formularz aplikacyjny, w którym musiałem podać takie dane jak imię, nazwisko, miejsce i datę urodzin, adres polski, adres niemiecki dane szkoły średniej, dane szkoły wyższej, daty ukończenia itp (nudna wyliczanka, ale podaję nie bez przyczyny).
2. Deklarację Dobrej Praktyki Laboratoryjnej.
3. Krótki opis projektu badawczego.
4. Kopie wszystkich dyplomów od liceum wzwyż poświadczone przez urząd wydający (chodzi o ksera, które mają pieczątkę szkoły, to również informacja ważna dla dalszej części historii) albo ksera wraz z oryginałami, które po obejrzeniu w biurze zostaną przyklepane jako prawdziwe.
5. CV.
6. Certyfikat językowy.
Dokumenty zebrałem, wydział odwiedziłem, po dwóch tygodniach dostałem list z akceptacją.

No to gdzie w tym piekielność, możecie zapytać? Ano w tym, że to jeszcze nie koniec ;).

Uzbrojony w list z akceptacją z wydział umogłem przystąpić do następnego punktu procedury, czyli aplikacji na uniwersytet. W tym celu potrzebowałem następujących dokumentów:

1. Formularz aplikacyjny, w którym musiałem podać takie dane jak imię, nazwisko, miejsce i datę urodzin, adres polski, adres niemiecki dane szkoły średniej, dane szkoły wyższej, daty ukończenia itp. Tak zrobiłem kopiuj-wklej, bo choć formularz wyglądał inaczej, to musiałem podać w nim dokładnie te same dane.
2. Oryginał listu z wydziału.
3. ID studenta (żeby to uzyskać, musiałem m. in. w portalu doktoranckim wklepać te same dane co do formularzy aplikacyjnych oraz wysłać ksero paszportu).
4. Umowę o pracę, potwierdzenie stypendium, czy inny dokument poświadczający, że mam pieniądze.
5. Zdjęcie paszportowe.
6. Ksero paszportu (znowu).
7. Certyfikat językowy (znowu).
8. Certyfikowane kopie dyplomów od liceum w zwyż. I tutaj ważna informacja: to MUSIAŁY być certyfikowane kopie, nie zwykłe ksera, ani oryginały. Nie mogłem też przynieść kser z oryginałami, żeby je sobie przyklepali jako zgodne, wyłącznie certyfikowane kopie. W tamtym momencie covid już szalał w najlepsze, a nie chciałem dłużej przeciągać tego cyrku, więc po prostu wysłałem oryginały. Dostałem maila z opieprzem, że tak nie wolno, bo co jak ktoś zgubi moje dokumenty? Na szczęście oburzona pani zrobiła sobie ksera a oryginały mi odesłała.

Po trzech miesiącach dostałem list akceptacyjny z uniwersytetu. Uff, a więc koniec? NIE! Teraz musiałem dokonać immatrykulacji na uniwersytecie, a do tego potrzeba, a jakże!, stosu dokumentów:

1. Formularza immatrykulacji, w którym musiałem podać DOKŁADNIE te same dane co w dwóch poprzednich.
2. List akceptacyjny z uniwersytetu, ale tym razem koniecznie kopia.
3. Potwiedzenie posiadania ubezpieczenia zdrowotnego na potrzeby uniwersytetu. Dla wyjaśnienia, każda osoba zatrudniona w Niemczech musi posiadać ubezpieczenie zdrowotne i dowodem na nie jest karta ubezpieczenia wraz z ID osoby, więc na chłopski rozum samo ID powinno być wystarczającym dowodem, ale nie. Potrzebowałem specjalnego dokumentu na potrzeby uniwersytetu. Przynajmniej mogłem go uzyskać od ręki.
4. Zdjęcie paszportowe (znowu).
5. Ksero paszportu (po raz trzeci), ale tym razem koniecznie certyfikowane. Na szczęście do certyfikacji wystarczała pieczątka urzędu miejskiego.

I tym razem, na szczęście, to już koniec procedury (ale może jeszcze zostanę czymś zaskoczony ;)).

Niemcy biurokracja uniwersytet

Skomentuj (15) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 104 (110)

#85232

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia o beztrosce i nieodpowiedzialności graniczącymi z głupotą.

Rodzina ze strony ojca ma predyspozycje do cukrzycy i nadciśnienia. Dotyczy to tak mojego taty, jak i jego brata.

Dopóki nie dzieje się nic poważniejszego, człowiek przymyka oko na te problemy. W przypadku mojego taty przymykanie oczu skończyło się na rozległych, nie gojących się miesiącami oparzeniach, których po prostu nie poczuł. Lekarze stwierdzili, że to jeden ze skutków cukrzycy. Od tamtego czasu zmieniła się dieta (chleb żytni w miejsce białego i generalnie eliminacja wszystkich produktów podnoszących cukier), zaczęły się regularne pomiary cukru i branie leków. Dodatkowo diety pilnuje mama. W efekcie poziom cukru we krwi jest trzymany w ryzach, na bezpiecznym poziomie, jedynie okazjonalnie skacze ponad normę (zazwyczaj w przypadku świąt).

Wujek miał podobną historię problemów: przebyty zawał oraz kilka pobytów w szpitalu spowodowanych cukrem przekraczającym normę kilkukrotnie! Lekarze mieli problem ze zbiciem poziomu glukozy. Czy wyciągnął z tego wnioski? Gdzie tam. Po każdej wizycie w szpitalu na kilka dni przerzucał się na chleb żytni, potem wracał do białego. Na nasze pytania, dlaczego tak robi, zgodnie z żoną twierdził, że taki bardziej im smakuje. Na tłusty czwartek usmażonych zostało 100 (!) pączków. Zniknęły w 3 dni. Normą było zjedzenie na obiad 20 pierogów ruskich. Na nasze delikatne sugestie, by nieco zmienić nawyki żywieniowe jego dzieci odpowiadały, że jakby im ktoś zakazywał jeść, to by nie dały rady. Cukier nie jest sprawdzany regularnie, zgodnie z zasadą: jak nie widzę, to nie mam czym się martwić. Leków również nie bierze regularnie. Taki styl życia oczywiście odbija się na zdrowiu. Wujek pomimo niecałych 60 lat nie jest w stanie pójść na krótki spacer, tak bolą go nogi. Na sugestię by pójść do lekarza, odpowiada, że jak nie chodzi to go nie bolą.

Podsumowując wujek wykańcza siebie przy całkowitej aprobacie rodziny. Tylko, że jeśli zejdzie z tego świata w ciągu kilku najbliższych lat, a najbliżsi będą zawodzić "Dlaczego Bóg zabrał go nam tak wcześnie?", to przysięgam, że parsknę śmiechem.

zdrowie

Skomentuj (14) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 102 (120)

#85191

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Poprzednia historia z MPSH (Mój Poj*bany Szef Hindus) się przyjęła (https://piekielni.pl/85119), więc czas na kolejną.

Poprzednio wspomniałem, że MPSH paranoicznie nas kontrolował, a gdy dołączyć do tego kolejną jego cechę - sknerstwo - otrzyma się bodaj największą (obiektywnie) piekielność.

Sknerstwo MPSH objawiało się na wiele sposobów, o których w przyszłości może wspomnę, jednak najbardziej z tego powodu cierpiały jego dzieci.

Polityka w większości szkół/przedszkoli w kraju mojego pobytu była prosta - jeśli dziecko jest chore, ma być bezwzględnie zabrane przez rodzica. Podejście bardzo słuszne. W przypadku MPSH kończyło się to przyprowadzaniem dziecka do laboratorium. Dlaczego? Po pierwsze, jak już wspomniałem, pracowników należy kontrolować, więc pracę można opuścić tylko w ekstremalnych sytuacjach (nie, choroba dziecka nie jest ekstremalną sytuacją), po drugie szkoda kasy na nianię. MPSH twierdził, że nianie są zbyt drogie, a jednocześnie chwalił się tym, że ma w kraju trzy czy cztery domy, które wynajmował, ciężko więc mi było kupić argument o kosztach opieki.

Wyobraźcie sobie, jak to wyglądało: po labie biologicznym kręcił się zasmarkany kilkulatek, który mógł zrobić krzywdę sobie, albo i coś zniszczyć, nie wspominając już o tym, że wszędzie rozsiewał zarazki, które mogły zarazić nas lub hodowle albo zepsuć eksperymenty. W najgorszej sytuacji, jakiej byłem świadkiem, dzieciak z wysoką gorączką leżał owinięty kocem na podłodze w gabinecie MPSH i pojękiwał przez sen. A wszystko to w imię oszczędności i kontrolowania pracowników.

Ojciec roku (a raczej rodzice roku, bo żona MPSH wyznawała identyczną zasadę).

zagranica rodzice roku.

Skomentuj (5) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 141 (147)

#85119

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Ostatnie dwa lata spędziłem w zagranicznym ośrodku naukowym. Przygodę w tamtym miejscu mam już na szczęście za sobą, za to wróciłem z całym naręczem piekielnych historii, które w 99% dotyczą mojego szefa (zwany dalej MPSH - Mój Poj*bany Szef Hindus). Wstawię jedną na próbę, zobaczymy, czy się przyjmą.

Gwoli wyjaśnienia: podejrzewam, że większość piekielności szefa nie wynikała z, powiedzmy, wrodzonego popieprzenia, a raczej ze specyficznej kultury, ponieważ podobne cechy oraz stosunek do pracy wykazywali inni Hindusi, których spotkałem na swojej drodze.

Pierwszą, bodaj najbardziej irytującą mnie piekielnością był totalny brak zaufania do pracownika i wynikające z tego kłamstwa. Co istotne, ten brak zaufania nie zmieniał się z czasem, był tak samo silny na początku mojej pracy, jak i na jej końcu.

Otóż MPSH był święcie przekonany, że jak nie patrzy, to pracownicy nie pracują. Zazwyczaj wiązało się to z ciągłym kontrolowaniem każdego naszego kroku i mikromanagementem, co samo w sobie było irytujące i męczące (bo jak spokojnie planować i wykonywać eksperymenty, jeśli cały czas czuje się oddech szefa na karku?), jednak najzabawniejsze (a czasem i najbardziej irytujące) były kłamstwa.

Specyfika pracy kierownika grupy badawczej wymaga ciągłych wyjazdów, a to na konferencje, a to by udzielić gościnnych wykładów, etc. - ale to oznacza, że nie będzie go w laboratorium, a więc pracownicy nie będą pracować! Wyjście jest jedno: skłamać. Tak więc ilekroć MPSH miało nie być, wymyślał na poczekaniu jakieś kłamstewko. Oczywiście wewnątrz zespołu niemal natychmiast go rozgryźliśmy i stworzyliśmy słownik terminów:

"Wrócę za godzinę." - "Nie będzie mnie do końca dnia."
"Przyjdę po południu." - "Nie będzie mnie cały dzień."
"Wyjeżdżam (np.) w środę" - "Nie będzie mnie też we wtorek."
"Wyjeżdżam na tydzień" - "Tak naprawdę to wyjeżdżam na dwa."

Sprawdzało się to w 99% przypadków. Ciężko powiedzieć, czy te kłamstwa weszły MPSH w krew, czy może cały czas był przekonany, że mu wierzymy. Na pierwszy rzut oka wygląda to mało piekielnie, jednak nigdy wcześniej nie spotkałem się z takim zachowaniem, a wręcz trudno mi było uwierzyć, że tak można się zachowywać. Rzutowało to na mój szacunek do MPSH (bo jak można szanować kogoś, kto zachowuje się jak dziecko).

Szczytem tej formy piekielności MPSH była sytuacja, gdy miałem zaplanowany eksperyment (na piątek), do którego potrzebowałem specyfików, które mógł mi wydać tylko MPSH i tylko tuż przed użyciem, a MPSH wyjechał bez słowa w środę rano i nie było go przez tydzień. Nadmienię, że MPSH był w pełni świadom moich zamiarów, ponieważ eksperyment wymagał z mojej strony długich przygotowań i dogadywania się z wieloma ludźmi jednocześnie. Ale priorytetem było, by pracownik nie wiedział, że MPSH wyjeżdża.

Koniec końców udało mi się uzbierać wystarczającą ilość specyfików z resztek w labie (totalnie olewanie regulaminów to temat na inną historię), ale co się naprzeklinałem, to moje.

zagranica

Skomentuj (5) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 178 (198)

#76913

przez (PW) ·
| Do ulubionych
O idiotach drogowych.

Najpierw krótki opis miejsca akcji: wąska, dwukierunkowa uliczka z torami tramwajowymi, które nie mają własnego "pasa ruchu" odrębnego od samochodowego. Uliczka kończy się rondem. Jak nietrudno się domyślić, w takich warunkach bardzo łatwo o korek, który (ze względu na ulokowaniu uliczki na mapie drogowej) mógłby sparaliżować ruch w centrum miasta. Jeszcze łatwiej, gdy trafi się jakiś idiota.

Pewnej paniusi baaaaardzo się spieszyło załatwić swoje sprawy, a że wszystkie miejsca parkingowe w promieniu dziesięciu-dwudziestu metrów były zajęte, zwyczajnie wysiadła z samochodu na samym środku uliczki i gdzieś pobiegła. Samochody, jakoś jej samochód objeżdżały, ale wkrótce podjechał tramwaj, który już takiego manewru wykonać nie mógł. I stał tak najpierw 5, potem 10 minut, lada chwila miały podjechać kolejne tramwaje i pewnie albo doszłoby do tego paraliżu, albo zostałaby wezwana straż miejska, ale na szczęście paniusia zdążyła wrócić i szybko odjechać.

Niby ostatecznie nic się nie stało, ale gdzie tacy ludzie mają rozum?

janusze drogowi

Skomentuj (16) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 249 (255)

#76672

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia o problemach z komunikacją.

W wakacje w zeszłym roku od współlokatora (jak to studenci, wynajmujemy mieszkanie), że przyszedł do nas sąsiad z piętra niżej w asyście wkurzonej pani z administracji, która oznajmiła:

- Od dwóch miesięcy zalewacie mieszkanie poniżej, wyłączam wam wodę i macie natychmiast to naprawić. Już raz została wam odłączona, ale najwyraźniej to nie pomogło.

Napomknęła też coś o konsekwencjach. Winny okazał się prysznic, a raczej nieistniejąca uszczelka od brodzika. Szybko poinformowałem osobę odpowiadającą za mieszkanie. Następnego dnia przyszedł pan złota rączka i zasylikonował krawędzie brodzika. Problem natychmiast zniknął.

Teraz gdzie piekielność. Dowiedzieliśmy się, że zalewaliśmy sąsiada od dwóch miesięcy. Przez ten czas nie mieliśmy o tym bladego pojęcia, nikt się z nami nie skontaktował. Ponoć sąsiad próbował, ale ciężko mi uwierzyć, że przez cały ten czas ani razu nie udało mu się trafić na nas w mieszkaniu. Tym bardziej, że takie zacieki pojawiały się wtedy, kiedy ktoś wodę lał, a więc łatwo było wywnioskować, że wtedy ktoś mieszkaniu jest. Prysznic był używany i rano, i wieczorem, a czasem i w środku dnia, więc przy odrobinie chęci natrafienie na któregoś z nas nie powinno być problematyczne.

Druga rzecz, to odłączenie wody, o którym wspominała pani z administracji. Przez kilka dni miałem szczery ubaw, no bo przecież nikt u nas wody nie odłączył, więc pewnie zrobili to komuś innemu. A potem przyszło olśnienie. Faktycznie, gdy przyjechałem po którymś weekendzie do mieszkania, zorientowałem się, że w łazience nie ma wody. Zawory są zlokalizowane na zewnątrz w skrzyneczkach, do których praktycznie każdy ma dostęp. "Ktoś" po prostu przekręcił zawór. Pomyślałem, że zrobił to z jakiegoś powodu współlokator, który gdzieś wyjechał, więc zwyczajnie odkręciłem i o sprawie zapomniałem. Nikt przy tej okazji nie zostawił kartki, czy choćby listu w skrzynce o istniejącym problemie, tylko zwyczajnie wodę zakręcił. I domyśl się tu człowieku, że zakręcony zawór oznacza reprymendę ze strony administracji.

My, na szczęście, problemów nie mieliśmy, ale ktoś zapewnił sobie grzyba na ścianie i pewne malowanie łazienki (a może i więcej).

życie w mrówkowcu

Skomentuj (1) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 260 (272)

#76431

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia z zeszłorocznego Sylwestra, w której to ja i rodzice byliśmy niezamierzenie piekielni wobec siostry i brata.

Jak to w Sylwestra ludzie idą się bawić w towarzystwie. Tak też uczyniło moje rodzeństwo. Ja oraz rodzice nie mieliśmy żadnych planów, więc postanowiliśmy świętować we własnym małym gronie. Z tego względu rodzeństwo nie wzięło ze sobą kluczy do domu (albo zapomnieli przez gapiostwo, już nie pamiętam).

W trakcie oczekiwania na Nowy Rok, jak to zwykle bywa, to i owo z rodzicami wypiłem. Nie do nieprzytomności, ale w głowie trochę szumiało. Wybiła północ, pooglądaliśmy fajerwerki, życzyliśmy sobie wszystkiego najlepszego i poszliśmy spać. Resztę historii znam z relacji brata i siostry.

Jeśli ktoś pamięta, w zeszłym roku prawdziwa zima przyszła tuż po świętach i w Sylwestra nocą panował ponad dziesięciostopniowy mróz. Brat i siostra swoje imprezy skończyli mniej więcej w tym samym czasie i już o trzeciej stali pod domem. No właśnie - stali.

Mieli przykazane, by po powrocie dzwonić do mnie, żebym ich wpuścił do domu. Tak też zrobili, jednak pojawił się problem - wyciszyłem telefon i za diabła nie słyszałem wibracji. Z przyzwyczajenia mam telefon wyciszony i zwyczajnie zapomniałem przed snem zmienić ustawienia. Normalnie nie jest to problem, bo telefon kładę tuż przy łóżku, a sen mam na tyle płytki, że byle dźwięk mnie budzi. Tym razem tak nie było. W związku z tym, rodzeństwo zaczęło dzwonić do rodziców. Pomimo tego, że rodziców telefony nie były wyciszone i tak spali jak zabici.

W tym momencie brat i siostra zaczęli się stresować. Opcji mieli niewiele, więc na przemian używali domofonu (a jego dźwięk jest bardzo głośny) i próbowali się dodzwonić. Nic nie pomagało. Po dwudziestu minutach na mrozie, w akcie desperacji brat przelazł przez ogrodzenie (rozrywając sobie przy tym kurtkę) i próbował dobijał się do drzwi (dzwonek przy drzwiach jest nawet głośniejszy niż od domofonu). Nic to nie pomagało. Siostrze udało się dobudzić dziadków (którzy, jeśli ktoś pamięta jedną z moich poprzednich historii, są naszymi sąsiadami), więc przynajmniej widmo zamarznięcia na śmierć zostało oddalone.

W końcu po około 40 minutach wydzwaniania wszelkimi metodami - udało się, drzwi zostały otworzone. Co ironiczne - przez niemal całkowicie głuchą babcię, która rok rocznie spędza zimę u nas.

Następnego dnia mnie i rodziców męczył kac moralny - czterdzieści minut pisków porównywalnych z zarzynaniem kota, a myśmy spali snem sprawiedliwych.

Sylwester

Skomentuj (3) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 199 (269)