Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

Nikusia1

Zamieszcza historie od: 31 grudnia 2012 - 1:52
Ostatnio: 14 kwietnia 2021 - 12:01
Gadu-gadu: 12092265
  • Historii na głównej: 30 z 36
  • Punktów za historie: 6349
  • Komentarzy: 142
  • Punktów za komentarze: 480
 

#87449

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Cieknie mi dach. No moknie ściana po każdym deszczu, grzyb rośnie, tynk odpada. Cóż zrobić? Tuż po zauważeniu przecieku, zadzwoniłam do Spółdzielni Piekielnej ze zgłoszeniem.

Samo zgłoszenie nie było już zadaniem prostym. Na stronie spółdzielni dwa numery i brak jakichkolwiek dalszych informacji.
Pierwszy numer: pudło - czynsze. Dzwonię pod drugi, który najprawdopodobniej był obsługiwany przez leniwca ze Zwierzogrodu. Po krótkiej i bardzo nieprzyjemnej wymianie zdań wniosek był jeden: "Psze pani, ja się to żadną ulicą Przedwieczną nie zajmuję, Przedwieczna to osiedle Piekielne numer 2, a my jesteśmy od zgłoszeń z Piekielne 1".
Na szczęście jednak odbierająca podyktowała mi właściwy numer, wyrażając przy tym głębokie rozczarowanie moją niewiedzą i niezaradnością. Z ciekawości sprawdziłam - numer ten nie widnieje na stronie spółdzielni. Właściwie nawet Google go nie znajduje i nie podpowiada, jaka instytucja za nim stoi. Może to wiedza tajemna tego osiedla, kto wie...

Dodzwoniłam się w końcu do właściwego organu. Poinformowałam, że mieszkam na poddaszu bloku 6/66 i woda spływa po moich skosach dachowych.
- Aha, to ja wyślę hydraulika. - usłyszałam radosny głos w odpowiedzi.
No może ja się mało znam na budowlance, ale chyba hydraulicy dachów nie naprawiają. Powtarzam więc cierpliwie, że to nie rura, to dach. Deszcz pada, dach cieknie, woda kapie, ściany kaput.
- Ach, no to nie wiem, może budowlańca. Zapytam kolegi. Jutro o 11 ktoś przyjdzie.
Uff.

Nie robiłam sobie wielkich nadziei. Oczami wyobraźni widziałam już hydraulika, który drapie się po głowie widząc nieszczelne dachówki. Rozczarowanie jednak było znacznie większe - otóż kolejnego dnia nikt się nie zjawił. Następnego również.

Ponowny telefon. Blok Starodawna 6, tak, dach, tak nadal cieknie. Pani po drugiej stronie wydawała się być w wielkim szoku. Jak się bowiem okazało, technik (jednak budowlaniec!) złożył już raport, że był i usterka została przez niego bohatersko naprawiona!
Jak to nie jest wzór pracy zdalnej, to nie wiem, co nim jest.

Dowiedziałam się, że muszę uzbroić się w cierpliwość, gdyż nie jestem jedyna i najbliższy wolny termin mają równo za 7 dni. Calutki tydzień padało, a na dokładkę spadł śnieg i zalegał na tym nieszczelnym (i nieszczęsnym) dachu. Zaczęłam się obawiać, iż grzyb ze ściany niedługo zacznie domagać się niezależności.

Nastał w końcu wielki dzień. Oto dzisiaj miał nastać koniec, a przynajmniej początek końca moich zmartwień. O godzinie 11 bowiem powinien był przyjść pan złota rączka.
11 minęła.
12 minęła.
O 12:30 dzwonię do Spółdzielni ponownie. Pani rozpoznaje mnie po głosie. Po cichym "Zapomnieliśmy o niej!" wyszeptanym do koleżanki, wnoszę, że nie spodziewała się mojego telefonu. Dowiaduję się jednak, że do 30 minut ktoś będzie.

No i przyszedł sobie pan. Popatrzył na grzyb, popatrzył na ściany i z rozbrajającą szczerością rzekł: "Ale co ja pani poradzę na to, jak ja na dachach się nie znam? To trzeba zdjęcie zrobić, do spółdzielni wysłać, komisję powołać".
Komisję. Do cieknącego dachu. Wzięłam głęboki wdech.
- To po co pana tu przysłali, jak pan nic z tym nie zrobi?
- A oni tak zawsze. Trochę się pani podobija i powołają tę komisję.
No to trzymajcie kciuki, bo czeka mnie walka o komisyjną ocenę stanu dachu. Jak widać sam fakt, że cieknie jeszcze nie jest żadnym dowodem i potrzeba sztabu specjalistów.
Grzyb ma na imię Reksio.

Spółdzielnia

Skomentuj (10) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 249 (269)

#86304

przez (PW) ·
| Do ulubionych
PIT rozliczałam i mi się przypomniało, jak część mojego kosmicznego dochodu zdobyłam. Będzie więc o pracy.

W maju zaczęłam pracę w pewnej pizzerii. Co tam było piekielne? Właściwie wszystko, więc zacznę od początku.

Gdy przyszłam na swój pierwszy dzień pracy, przywitała mnie zaskoczona dziewczyna. Kompletnie nie wiedziała, kim jestem. Kompletnie nie wiedziała, że miałam przyjść. Był piątek i szykowało się ogromne oblężenie. Po telefonie do szefa okazało się, iż obsada na ten dzień to ta biedna dziewczyna i dwie nowe osoby (w tym ja).
Organizacja jak widać cudowna.

Pierwsze, co zobaczyłam po wejściu do kuchni to brud. Nie bałagan, nie brudne naczynia czy porozrzucane rzeczy (co w gastro może się na ciężkiej zmianie zdarzyć), ale taki stary, nigdy niemyty brud. Oblepione szafki, klejąca się podłoga, pajęczyny, brudne ściany. Nie mam pojęcia, jak to mogło funkcjonować. Szybko okazało się, że to jest norma. Pracownicy pracowali w jednych rękawiczkach cały dzień (często w tych samych rękawiczkach robiąc pizzę i wydając resztę), o ile te rękawiczki były. Warzywa nigdy nie były myte. Gdy raz zaczęłam myć pieczarki, dostałam ochrzan, że marnuję czas, a "człowiek nie świnia, zje wszystko". Zwykle brakowało nam mydła i ręczników papierowych. Nawet toaleta dla klientów była raczej przecierana niż myta tylko na tyle, by nie gościł tam smród. Na pracowniczej toalecie bałam się usiąść.

Warunki zatrudnienia też były takie sobie, ale jak na studencką pracę, początkowo nie mogłam narzekać. Szef płacił za przepracowane godziny. Szybko jednak się okazało, iż jego dusza skąpi każdego grosza.
Kto pracował w gastronomii w sezonie letnim, ten wie, że w takiej pracy się raczej nie odpoczywa. Bywały dni, kiedy w ciągu 9 godzin miałam 2 minuty przerwy. Szef jednak bardzo uważnie te minuty monitorował. Regularnie dostawałyśmy ochrzan za to, że tego i tego dnia siedziałyśmy łącznie 19 minut, a nie 15, a tamtego dnia, to poszłyśmy na przerwę, mimo iż było zamówienie do realizacji. Aby wypłacił nadgodziny, musiałam go straszyć skarbówką, bo on uważał, że za to, co dla mnie robi, to te moje dodatkowe nieodpłatne godziny mu się należą.

Dlaczego to takie piekielne? Pracowałyśmy w lokalu bez klimatyzacji, latem, obok pieca rozgrzanego do 400 stopni. Pracowników było zawsze za mało, bo szef odmawiał zatrudnienia pomocy. Czasem po prostu musiałyśmy wyjść na chwilkę, żeby nie zemdleć. Właśnie... omdlenia.

Razu pewnego zdarzyło mi się, że zemdlałam. Gdy mnie ocucili siedziałam w 30 stopniach pod kocem i się trzęsłam. Do tego wymioty, dreszcze. Nie potrafiłam wstać. Zadzwoniłam po męża, pojechaliśmy na pogotowie. Szef następnego dnia powiedział mi, że dokładnie sprawdzi na kamerach, ile tak się obijałam i mi odliczy od wypłaty. Złoty człowiek, prawda?

Tenże złoty król swojego brudnego przybytku miał w zwyczaju traktować pracowników, a szczególnie mnie, jak śmiecia. Nie dostałam żadnego przeszkolenia, nie miałam żadnego doświadczenia w branży, on jednak za każdą przypaleniznę chciał mi odliczać pieniądze (mówię tutaj o pierwszym tygodniu pracy). Później regularnie sprawdzał, co robię i czepiał się każdej czynności. Dlaczego myłam deski zamiast umyć lodówkę? Dlaczego położyłam na pizzę o 2 plasterki pieczarek za dużo? Dlaczego poszłam na zmywak zamiast zamiatać podwórko?
Z czasem każdego dnia po pracy płakałam, trochę z wycieńczenia, trochę z poczucia tego, jak bardzo beznadziejnym pracownikiem jestem,bo pokroiłam o jedną cebulę za dużo.

Pan i władca miał także tę przywarę, iż nie dbał o lokal w ogóle. Ciągle brakowało podstawowych składników - sera, pieczarek, salami, oliwek. Jak czegoś takiego może brakować w pizzerii? Regularnie świeciłyśmy oczami przed klientami. Wciąż i wciąż brakowało piwa w beczkach. Nie poszedł z torbami tylko dlatego, że jedna z pracownic o to dbała i wręcz maltretowała go (kilkanaście telefonów dziennie), gdy coś się kończyło.

Atmosfera w samej firmie była okropna - wszyscy na siebie donosili do szefa. Każdy ruch był doniesiony i obgadany, a inne pracownice potrafiły zadzwonić do mnie w dzień wolny, żeby na mnie nakrzyczeć, iż nie dołożyłam oliwek do miseczki (oliwki były w dużej puszcze, przełożenie ich to jakieś 15 sekund). Regularnie także dostawałam telefony z pracy, abym przyszła, już, teraz, natychmiast albo żebym zrezygnowała z wolnego, bo one akurat muszą wtedy iść na paznokcie (naprawdę paznokcie były najczęstszym argumentem). Oczywiście nigdy się nie zgadzałam, za co byłam jeszcze bardziej obgadywana, a każdy mój błąd kończył się uprzejmym donosem.

Nasza przygoda zakończyła się jednego październikowego dnia. Wypłata spóźniała się już 4 dzień, więc zirytowana napisałam szefowi, iż będę około 13 i pieniądze mają na mnie czekać. Miałam wtedy dzień wolny, więc o 13:10 spokojnie dotarłam na miejsce, gdzie od progu szef zaczął na mnie zaczął krzyczeć, że się spóźniłam i on tu na mnie czeka. Spóźniłam. W dzień wolny. Zagotowałam się. Zanim zdążyłam odpowiedzieć,on nakręcał się dalej. Wypomniał mi jedno źle zrobione ciasto sprzed 2 miesięcy, drugie ciasto, którego ja nie robiłam,bo nie było mnie na zmianie, ale na pewno było złe przeze mnie oraz to, że ostatnio zaczęłam swoją zmianę o 15:03, więc się spóźniłam. Spojrzałam na niego spojrzeniem mocno kpiącym i zapytałam, gdzie moje pieniądze. Wypłacił mi wypłatę z potrąceniem 12 zł za te straszne przewinienia. Mam nadzieję, że kupił sobie za to coś ładnego. Co moje schowałam i dopiero wtedy poinformowałam go niezbyt grzecznie i bardzo stanowczo, że właśnie widzi mnie ostatni raz w życiu i chyba będzie musiał trochę tu w tym tygodniu popracować, zanim głupiego znajdzie.

Teraz patrzę, jak covid-19 zabija ten jego "biznes" i wszystkich mi szkoda, ale jego zupełnie nie.

gastronomia

Skomentuj (15) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 160 (168)

#85674

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Ostrzegam, będzie trochę absurdalnie.

Pewnego dnia zadzwoniła do mnie pani w sprawie korepetycji dla syna. Opowiedziała mi, że syn jest lękowy, nie najłatwiejszy, ale ona potrzebuje dla niego pomocy. Gdzie tu zgrzyt? Chłop miał 20 lat. No ale dobra, niech będzie. Po wysłuchaniu historii trudnego rozwodu i wszystkich traum przeszłości, w końcu wybrałyśmy termin i chłopak miał się zjawić.

Był uczniem naprawdę trudnym. Nie przygotowywał się na zajęcia, nie przynosił materiałów i prac domowych, a przy tym na wszystko reagował w dziwnie przesadny sposób. Najbardziej absurdalnym był fakt, iż jego mama chciała osobiście przyjeżdżać mi płacić, bo nie chciała dawać mu pieniędzy. Nie wnikałam, ale było to dla mnie dziwne. Z czterech zaplanowanych zajęć odbyły się dwa, bo chłopak je odwoływał, zwykle chwilę przed.

Przed piątym spotkaniem wątpiłam, czy przyjdzie, ale zadzwonił telefon.
- Słucham?
- Dzień dobry, pani Nikusiu, czy nasze dzisiejsze zajęcia są aktualne? - odezwał się niepewny głos w słuchawce.
- Jeśli tylko chcesz, to zapraszam.
Umówiliśmy się na konkretną godzinę, a on zakończył mówiąc, że będzie. Świetnie. Zabrałam się za przygotowywanie materiałów i porządkowanie stolika, gdy wtem telefon dzwoni drugi raz.
- Słu...
- Chciałbym pani powiedzieć, że to co pani mi powiedziała było bardzo lekceważące! I ja nie pozwolę się tak lekceważyć! Rezygnuję z lekcji, bo to, jak pani mnie potraktowała, było lekceważące! - głos w słuchawce niemal płakał. W pierwszej chwili mnie zatkało. Tyle tego lekceważenia w jednym zdaniu, a ja nawet nie wiem, co zrobiłam.
- A mogę zapytać, o co chodzi?
- To, że pani mi powiedziała, że jak chcę, to mam przyjść, było lekceważące. Ja się nie pozwolę tak traktować!
Tutaj nastąpiły moje próby wyjaśnienia, że to zdanie nie miało w sobie nic lekceważącego i było zaproszeniem. Co usłyszałam?

"Dla mnie było lekceważące! Ja to tak odebrałem i chcę, żeby pani mnie przeprosiła!"

No i wtedy zrobiłam najbardziej nieprofesjonalną rzecz na świecie.
Zaczęłam się śmiać. Dwudziestoletni chłopak właśnie obraził się na mnie za słowa "jeśli tylko chcesz, to zapraszam" i niemal płakał z tego powodu oraz żądał przeprosin. Przerosło mnie to.
W twardych słowach poinformowałam człowieka, że to nie jest mój problem, iż poczuł się urażony tak neutralnym stwierdzeniem, nie będę go przepraszać, po czym się rozłączyłam.

Wieczorem jego mama przepraszała, bo to takie trudne dziecko. Ta... Biedne, małe, dwudziestoletnie dziecko.

korepetycje

Skomentuj (18) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 193 (201)

#85353

przez (PW) ·
| Do ulubionych
O tym, że normalnych ludzi już nie ma.

Jakiś czas temu w gastronomii zwolniło nam się miejsce dostawcy. Rozpoczęły się zatem poszukiwania nowego pracownika i... właśnie w tym momencie rozpoczyna się parada absurdu.

Pierwszym kandydatem był dwudziestoletni Tomek, który chyba nie wiedział za bardzo, na czym polega pracowanie. W jego mniemaniu pracodawca oraz inni zatrudnieni powinni mu być wdzięczni za samą jego obecność, niezależnie od efektów. Cóż więc robił całe dnie? Patrzył w telefon, unikał wypełniania swoich obowiązków, a na zwrócenie mu uwagi strzelał focha godnego nastolatki. Urządzał głośne kłótnie (oczywiście zakończone tupnięciem i fochem), gdy musiał jechać z dostawą w deszczu lub w upale… lub w ogóle musiał. Gdy się rozstawaliśmy, powiedział nam, że drugiego tak dobrego kierowcy nie znajdziemy. No oby.

Z deszczu jednak wpadliśmy pod rynnę, bowiem trafił do nas Kacper. Dwudziestodwuletni ogromny chłop, który stał się legendą. Mieliście kiedyś takie wrażenie, że wasz pies więcej rozumie niż osoba, z którą rozmawiacie? Taki właśnie był Kacper. Już pierwszego dnia wyszło na jaw, iż nie potrafi zrobić sobie kawy, zagotować wody, a na prośbę, by przygotował wodę na mycie podłogi, zrobił wielkie oczy i rzekł: "nigdy tego nie robiłem". Nie potrafił trzymać noża, a i dostarczanie posiłków szło mu tak dobrze, iż trasę o długości kilometra o godzinie 21 pokonywał w zaledwie 15 minut. Po tej serii porażek zapytałyśmy go, jakim cudem nie potrafi używać czajnika i noża, na co stwierdził, że w domu nie musi, bo robi to mama. Na nasze retoryczne pytanie, czy mu nie wstyd, że matka musi za niego wszystko robić, odpowiedział obojętnie "przecież od tego ona jest w tym domu”.

Myślicie, że to koniec? Do listy rzeczy, których Kacper nie potrafił należy doliczyć jeszcze sprawne liczenie (nie potrafił podliczyć 320 zł z dowozów po zakończeniu dnia), wynoszenie śmieci czy używanie miotły. Ponadto próbował mnie obmacywać, a na moje stanowcze "odpie... się", reagował uśmiechem, po czym znowu próbował mnie dotknąć - czy to w szyję, czy to w talii, czy też gdzie indziej. Pomógł dopiero donos do przełożonego, na którego uwagi Kacper zareagował słowami: "przecież to tylko żarty". Nie zdążyliśmy go jednak zwolnić, bowiem 10 minut przed otwarciem lokalu napisał, iż rezygnuje i już dzisiaj nie przyjdzie. Niech żyje odpowiedzialność!

Gorzej być nie mogło, prawda? Ha, ha. Mogło. Następny był Damian - człowiek, który potrafił wszystko, miał doświadczenie w każdej możliwej branży, niezmierzone powodzenie u kobiet oraz niezliczone bogactwa. Dlaczego człowiek tak majętny i tak doświadczony zatrudnił się jako dostawca? Prawdopodobnie ma to związek z tym, iż wszystko to było bujdą. Gdyby jednak chłopak był tylko bajkopisarzem, jakoś byśmy to przeżyli. W ciągu trzech dni pracy jednak zdążyliśmy przyłapać go na spaniu w samochodzie w godzinach pracy, opuszczeniu lokalu w godzinach pracy, aby spotkać się z dziewczyną i kradzieży napojów. W dwa na trzy dni był na kacu, a na swój czwarty dzień nie przyszedł, o czym nikogo nie powiadomił wcześniej. Niech żyje odpowiedzialność x2!

Ku naszej zgubie ogłoszenie zawisło znowu. Któż zawita do nas tym razem? I czy naprawdę dożyliśmy czasów, w których w kategorii "oczekiwania" w ogłoszeniu o pracę należy pisać "umiejętność obsługi mopa" i "biegła obsługa czajnika elektrycznego"?

gastronomia

Skomentuj (63) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 137 (153)

#85057

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Jak wie każdy dobrze wychowany człowiek, w dobrym tonie jest poderwać kelnerkę. Ale nie jakimiś tam oklepanymi komplementami czy byciem miłym - tego gentlemani nie praktykują. Stąd też ta historia, w której zawrę mój subiektywny ranking mistrzów podrywu.

Miejsce 3: Pan zamawia pizzę:
- Jaki rozmiar? - pytam wpatrzona w ekran komputera.
- Mój to największy. Chce pani zobaczyć?
Wolałam nie.

Miejsce 2: Przychodzi sobie pan i od progu opiewa mą urodę i inne wdzięki, jednocześnie proponując bliższe zapoznanie. Dziękuję uprzejmie i informuję, że nie skorzystam, bo jestem mężatką.

- Jak to kur... Mężatką?! - panu zaczyna pulsować czoło.
- Tak po prostu. - uśmiecham się nadal kulturalnie mimo tej panny lekkich obyczajów w jego wypowiedzi.
- Kur... Tak sobie życie zjeb@ł*ś?! W takim wieku?! Czy ty jesteś kur... nienormalna czy co?!

No cóż... Kto tu był nienormalny pozostawiam waszej ocenie. Pan jednak wyszedł zbulwersowany i niczego nie zamówił.

Miejsce 1: Przyjmuję zamówienie od pana, który bez żadnych wstępów mówi mi, że jestem "słodziutka". Dziękuję i oddalam się w pośpiechu, jednak to nie zniechęca pana, który przy każdej okazji próbuje mnie dotknąć.

Gdy podchodzę do jego stołu z talerzami, stara się mnie objąć, na co ja znowu bardzo szybko się oddalam. Gdy przechodzę obok niego następnym razem, kładzie mi rękę na tyłku. Brr.

Odwracam się i dobitnie mówię panu, że sobie nie życzę. On oczywiście udaje zdziwionego i z uśmiechem zapewnia: "nie wiem, o co pani chodzi". Nawet puenty mi brak.

Oczywiście sytuacji w tym stylu jest mnóstwo i może to jest w tym piekielne, że jeśli przytrafia się to dwa razy dziennie, to przestaje być zabawne.

Niemnjej jednak pozdrawiam żony wszystkich podrywaczy, bo zasadniczą większość królów podrywu stanowią panowie z obrączkami na palcach, a ja się zastanawiam tylko, jak im nie wstyd.

Gastronomia

Skomentuj (27) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 150 (160)

#84886

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Gastronomia - branża absurdem stojąca.

1. Przychodzi pan z panią i na dzień dobry proszą o wegańską pizzę, mimo iż takiej jasno określonej menu nie ma. Dziewczę przy barze uprzejmie informuje państwa, że nie mamy takiej opcji w jadłospisie, ale istnieje możliwość... Zapewne chciała powiedzieć o możliwości dowolnego doboru składników, jednak pewności mieć nie możemy, bowiem pan na tę wieść wziął głęboki wdech, zacharczał, wydał z siebie bulgot i wykrzyknął:
[klient]:JAK TO?! CZY PANI ZDANIEM WEGANIE NIE MAJĄ JUŻ PRAWA ZJEŚĆ PIZZY?!

Koleżankę wmurowało, jednak dziewczyna cierpliwa i tłumaczy panu, że jeśli powie, z czym ta pizza ma być, to ona mu zrobi.

[k]: TO PANI NIE WIE Z CZYM JEST WEGAŃSKA PIZZA?!
Przepychanka słowna trwała jeszcze kilka minut. Dziewczyna, że możemy zrobić cokolwiek pan sobie życzy, klient coraz bardziej oburzony jej "niekompetencją" i brakiem znajomości jego osobistych upodobań kulinarnych.

W końcu stwierdzam, że pora się wynurzyć z kuchni i z poczuciem nadchodzącej porażki podejmuję dialog:
[ja]: A więc życzy pan sobie pizzę bez produktów odzwierzęcych?
[k]: Tak! Właśnie tak!
[j]: Zatem pizza ma być również bez sera?
[k]: PANI TEŻ NIE WIE CO TO WEGAŃSKA PIZZA?! PAŃSTWO SĄ NIEKOMPETENTNI I NIEUPRZEJMI!
Poddałam się. Pan zażyczył rozmowy z szefem, który to specjalnie dla niego przyjechał. Koniec końców wegańskiej pizzy nie było.

2. Grupka pań, którym zanosiłam danie, poinformowała mnie, że czują się bardzo obrażone i nigdy więcej do nas nie przyjdzie oraz że żądają rekompensaty. Za co? Dostały posiłek jakieś 3 minuty później niż państwo zamawiający tuż za nimi. Zamówienia te były realizowane jednocześnie, po prostu jedno musiało trochę dłużej się piec. Panie rekompensaty nie dostały, wyszły bardzo obrażone.

3. Wisienka. Pan dzwoni i prosi, żeby pizza była chłodniejsza, bo ostatnio przyjechała za gorąca.

Polecam tę branżę wszystkim, którzy jeszcze wierzą w ludzi. Tutaj zwątpicie.

gastronomia

Skomentuj (27) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 196 (228)

#84357

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Pół roku przed ślubem skontaktowałam się z fotografem. Gość wydawał się mieć poważną działalność, piękną stronę, portfolio ze zdjęciami, które przypadły mi do gustu, a w dodatku był z polecenia znajomej, której zdjęcia robił. Pierwsza rozmowa wywarła bardzo pozytywne wrażenie - każde jego zdanie emanowało profesjonalizmem, a i cena była całkiem niezła. Wszystko dogadaliśmy i stwierdziliśmy, że około miesiąc przed ślubem trzeba się spotkać i dogadać szczegóły.

Pięć miesięcy minęło szybko (może nawet trochę zbyt szybko), więc dzwonię do pana fotografa. Umawiamy się na "piątek, a co do godziny proszę zadzwonić w czwartek".
Ok.
W czwartek dzwonię raz, drugi, trzeci, piąty. Dostaję sms-a "wypadło mi coś pilnego, oddzwonię". W czasie weekendu cisza, trochę się niepokoję, czerwona lampka w głowie świeci. Racjonalna strona mego umysłu podpowiada jednak, że zwyczajnie stało się coś ważnego.

Dzwonię więc w poniedziałek, trochę poirytowana, pan przeprasza, zapewnia, że wszystko aktualne i w ogóle będzie dobrze. Wierzę mu. Wyznacza termin spotkania na pięć dni przed ślubem, na godzinę 18.
No dobra...

Nadszedł dzień spotkania. Miły sms "Dzień dobry, dzisiejsze spotkanie aktualne?" pozostał bez odpowiedzi. Tak jak bez odpowiedzi pozostało 6 połączeń. Jedno z nieznanego mu numeru doczekało się sms-a w postaci "oddzwonię". Nie, nie oddzwonił.
I w ten oto sposób na 4 dni przed ślubem zostałam bez fotografa.

Tak się zastanawiam, czy ktoś z Was może ma pomysł, o co temu człowiekowi chodziło?
Jeśli miał inne plany, mógł dać znać wcześniej. Jeśli coś mu wypadło, to od dnia umówienia się na spotkanie do spotkania miał dwa tygodnie - w tym czasie nawet gołębiem mógłby dosłać do nas informację, skoro telefonu nie potrafi używać. Zwykła złośliwość czy może brak odwagi, by sprawę postawić jasno? Tego nie wiem, na pewno piekielny nieprofesjonalizm.

uslugi fotograf ślub

Skomentuj (8) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 139 (153)

#84034

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Jakiś czas temu laptop mi zwariował - wyświetlał kolorowe pasy na ekranie, wyłączał się przy poruszeniu i oddychaniu w jego kierunku, wyrzucał bluescreeny, a potem zgasł.
No to cóż, laptop do torby i jedziemy do najlepszego serwisu w mieście wojewódzkim - ocen kilkaset, ich średnia 5.0, polecany na każdym forum tematycznym.

Pan w serwisie orzekł, iż pewnie grafika padła, a za wymianę zaśpiewał blisko 500 zł, drogo troszkę, ale i część do wymiany bardzo droga (sprawdziłam potem jej ceny). Dostałam również wykład o tym, że oni robią dobrze, a dobrze i tanio się nie da, że te tłumy zadowolonych klientów wynikają z ich rzetelnego podejścia do tematu i tak dalej. Poczułam się przez chwilę jak na pokazie garnków, ale przystałam na ofertę i laptopa zostawiłam.

Minął tydzień.
Drugi.
Trzeci.
Dzwonię do Pana i pytam, co z moim laptopem. Pan już się bierze, już robi, będzie do piątku. Drugi telefon w środę. Pan już bierze, już go robi, będzie niedługo. Trzeci telefon w piątek. Pan już bierze, już go robi... Weekend minął, minął również miesiąc bez laptopa. Zaczęłam dzwonić 2 razy dziennie - rano i wieczorem. Pan zaczął rozpoznawać mnie pogłosie i już zanim się przedstawiłam, mogłam usłyszeć litanię o tym, że już się bierze, jeszcze tylko pozamiata pustynie i ugotuje obiad na pułku chińskiego wojska i już, już robi. Środa - kolejny telefon, poranny. Pan rozmawiając ze mną postanawia poszukać mojego laptopa i znajduje go...

W biurze, jeszcze nawet nie przeniesionego na serwis. Przez 4 tygodnie chłop go nawet nie otworzył. Cóż... Telefony dalej raz dziennie, po kolejnych trzech dniach dostaję informację, że gotowy. No to biegnę!
Zapłacone, radość ogromna, bo sesja się zbliża, a tu nie ma na czym pracować. Wchodzę do domu, włączam i... Nie rusza.

Po kilku próbach udało się go uruchomić z wyłączonymi sterownikami grafiki. Po ich włączeniu jednak system umiera, laptop się resetuje w nieskończoność i nie ma siły na to. Dodajmy jeszcze, że touchpad był niepodpięty (sami wyjęliśmy klawiaturę i wpięliśmy tasiemkę). Po miesiącu w serwisie trafił do mnie bez żadnych testów. Zagotowało się we mnie. Następnego dnia pobiegłam do serwisu i wyłożyłam Panu sprawę. Co usłyszałam? "Bo pani się śpieszyło i nie zdążyłem, ale dobra, naprawimy". Faktycznie, wymaganie odzyskania sprzętu po miesiącu to pośpiech ogromny.
Mija tydzień, dwa... Tym razem już wiem, co robić i codziennie dzwonię. W końcu Pan dzwoni, że ruszył i działa świetnie.

Jadę znowu. Pan przynosi mi laptopa i... Zaczyna tłumaczyć, że tu jest taki skrót klawiszowy od włączania touchpada, bo on był podpięty. "Panie, był podpięty, bo sama go podpięłam po tych waszych serwisantach" rzekłam zirytowana robieniem ze mnie idiotki. Pan chyba to przyjął, bo zaczął pokazywać mi programy do testowania, których użył oraz ponowił swój wywód, że może trochę długo, ale jest zrobione dobrze i porządnie. Oni tu żadnej maniany nie odwalają i teraz to na pewno będę zadowolona.

Laptop faktycznie działał. Złość minęła. Minął również ponad miesiąc od naprawy i wczoraj niepokojące objawy w postaci dziwnych pasów, bluescreenów i wyłączania się na samo spojrzenie wróciły. Nie ma to jak porządna robota.

Serwis

Skomentuj (19) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 187 (201)

#83315

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Prawie zabiłam nastolatkę.

Późny wieczór, ciemno wszędzie, głucho wszędzie, co to będzie, co to będzie...

Jadę samochodem po nieoświetlonej drodze i dostrzegam odblask roweru (oczywiście lampy brak), więc już z daleka zataczam łuk, by rowerzystę ominąć w bezpiecznej odległości. Gdy byłam całkiem blisko, przed maską nagle wyrosła mi dziewczynka.

Tak, obok rowerzysty, na rolkach, po zewnętrznej stronie drogi, jechała dziewczynka ubrana całkowicie na czarno, bez żadnego odblasku. Właściwie "zewnętrzna strona drogi" to kiepskie określenie, bo była praktycznie na jej środku.

Sądząc po wzroście, dziewczę raczej miało lat 15, a nie 10, więc tylko w duchu zadaję sobie pytanie, czy to samobójczyni, czy po prostu idiotka. Innej opcji nie widzę.

ulica

Skomentuj (16) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 220 (222)

#82946

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Odkąd przyszły do nas piękniejsze dni, wraz z pąkami kwiatów i źdźbłami traw, na powierzchnię wypełzła żulernia. Siedzą sobie tacy panowie czy też panie, zawsze spici do nieprzytomności, to na przystanku, to pod sklepem i w ogóle by mi to nie przeszkadzało, gdyby nie chodzili po drogach.
Panów żulów idących krokiem co najmniej chwiejnym, mijam kilka razy w tygodniu. Zwalnia człowiek obok takiego do 10 km/h, ale i tak strach jest, że delikwent zaraz się zatoczy i wejdzie pod koła. Ostatnio jednak pewien pan żul przebił wszystko.

Jadę sobie i nagle widzę w oddali człowieka w kamizelce odblaskowej.
Myślę sobie: policja. W głowie już robię szybki przegląd grzechów, jednak policjant zachowuje się dziwnie. Stoi, nie rusza się, nie macha. Zwalniam i zwalniam. W końcu zatrzymuję się przed panem żulem, który stoi tępo na środku drogi i patrzy na mnie spojrzeniem bystrym, jak woda w toalecie. Ruch z naprzeciwka był spory, więc zatrzymałam się i liczyłam, że pan zejdzie. Naiwna była to nadzieja. Trąbienie i machanie nic nie dały. Upity tak, że cud, iż stoi. W końcu ominęłam pana, za mną ominęło go kilka innych samochodów. Kiedy manewr ten zakończył ostatni kierowca, w lusterku dostrzegłam, że pan żul schodzi z drogi.

Ktoś w końcu takiego żula przejedzie i jeszcze za to odpowie.

Drogi

Skomentuj (7) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 144 (156)