Profil użytkownika
PanCake
Zamieszcza historie od: | 1 listopada 2023 - 19:06 |
Ostatnio: | 26 października 2024 - 14:19 |
- Historii na głównej: 3 z 4
- Punktów za historie: 346
- Komentarzy: 5
- Punktów za komentarze: 20
Wiecie zapewne, że z rodziną najlepiej wychodzi się na zdjęciach.
Ja dotychczas nie wiedziałem, a raczej uważałem inaczej, ale życie zweryfikowało moje zdanie.
Mam trójkę rodzeństwa, dwóch braci i siostrę.
Jest pomiędzy nami niewielka różnica wieku, najmłodsza siostra jest ode mnie 6 lat młodsza. Wszyscy mniej lub bardziej wykształceni, wychowywani w ten sam sposób, rodzice nikogo nie faworyzowali ani nie zaniedbywali, nawet bym powiedział że mieliśmy całkiem szczęśliwe dzieciństwo.
Mój starszy brat i młodsza siostra są całkowicie normalnymi ludźmi, praca, rodzina, dom, ciekawe hobby.
Mój młodszy brat za to...no cóż. Czasami sobie żartujemy, że te dziwne geny gdzieś musiały się uzewnętrznić i tak powstał Jacek.
Jacek był ogólnie charyzmatyczny, przystojny i w dobrej formie jak na swój wiek, zawsze głośny i lubiany wszędzie gdzie się pojawił.
Niestety jest też druga strona medalu.
Znaki pojawiały się już dawno temu, Jacek nie lubił i nie chciał się uczyć, nie miał ochoty na dodatkowe zajęcia, był zafiksowany na punkcie militariów (ale nie tak bardzo żeby iść do wojska, z którego się wykręcił), broni, sztuk walki i to nie w sensie jakiejś pasji, po prostu jarało go np. machać nożem motylkowym albo pozować z pistoletem.
Jakoś udało mu się skończyć szkołę i zdać maturę, jako miłośnik sportu próbował nawet studiować AWF ale okazało się że jest na to zbyt utalentowany. Później inspirując się kolejnymi filmami o sztukach walki zmieniał dyscypliny sportowe i kluby mniej więcej raz na pół roku, zaczynając od Wejścia Smoka a kończąc na filmie o stadionowych chuliganach i razem ze zmianą tematyki zmieniał się cały Jacek-zachowanie, ubiór, nawet sposób mówienia. Kiedy przeprowadziłem się na drugi koniec miasta straciłem regularny kontakt z Jackiem, co jakiś czas pisał mi smsa albo dzwonił jak coś wypił i potrzebował żeby go skądś odebrać więc nieco się zdystansowałem od niego, bo taksówki u nas też jeżdżą.
Nie widziałem go na oczy jakieś dwa lata, a kiedy zobaczyłem to ciężko mi było przestać patrzeć, zresztą nie tylko mi, kiedy pojawił się na ślubie naszej siostry w dziwacznym garniturze z rozpiętą koszulą i przesadnie złotymi akcesoriami które wyglądały wręcz komicznie. Co chwilę wychodził "telefonować" chodząc wzdłuż okien z komórką uniesioną pod dziwnym kątem gestykulując żywo i paląc jakieś dziwne dymidło.
Trochę przytył, dużo pił i był jakiś taki agresywny, rozkojarzony, to warczał na kelnera, to rozmawiając z rodzicami co chwilę patrzył na zegarek, to opowiadał znajomym siostry jakieś dziwne historie przy stole.
Tutaj trochę nastroszyłem uszy bo się zaczęło robić interesująco. Jacuś opowiadał cwaniackim tonem jakoby wychowała go ulica i że w mieście niedaleko szuka go policja.
Mało tego, zdawało mu się że jest członkiem jakiegoś gangu. W trakcie opowieści o nocy w więzieniu wtrąciłem się do rozmowy.
- No to to ja pamiętam, Jacek. Ale ty byłeś w areszcie bo rzuciłeś śmietnik na tory kolejowe po pijaku.
Jacek podskoczył do mnie szybko i rzucił takie warczące:
- Kurrrrrrrrka! Zamknij się kurzysynu albo to ja cię zamknę!(*cenzurowane)
Powiem tak. Nie lubię agresji, nie jestem ani jakoś specjalnie silny ani broń boże agresywny, ale też nie jestem tchórzem.
- No to dawaj, zamykaj-rzekłem, trochę mając nadzieję że Jacek nie zacznie bijatyki na ślubie ale trochę oczekując że alkohol może go sprowokować do głupot i będę mógł użyć moich specjalnych technik walki wręcz polegających na nadziei że trafię w coś co zaboli zanim zostanę znokautowany.
Jacek zaczerwienił się tak bardzo, że brakowało tylko tego "ping" na końcu podgrzewania czegoś w mikrofali, odwrócił się do znajomych znajomych i zaczął coś mamrotać, że nie wie dlaczego ja takie rzeczy opowiadam bo nie mam pojęcia co on przeżył i ile widział i kogo zna.
Dobrze, że moja siostra tego nie słyszała, źle że jej goście słyszeli. Jacek pogroził mi jeszcze palcem i poszedł ze swoim śmierdzącym dymem nieść innym gościom wieść o życiu ulicy a ja zostałem przy stole prostując odrobinę wynurzenia Jacka.
Po jakimś czasie stojąc przy barku usłyszałem głuche tąpnięcie, huk i nie do pomylenia z niczym innym dźwięk rozbijanych naczyń. Zobaczyłem Karolkę, moją siostrę, idącą z mordem w oczach w stronę tych dźwięków, trzymając dół sukni w obu pięściach żeby sobie ułatwić wspinaczkę po schodkach do altanki. Poszedłem za nią i podziwiałem, gotowy w razie czego podać pomocną pięść, jak Karolka wydziera się na Jacusia, leżącego pod tym co chwilę wcześniej było stolikiem z ciastem.
Jacek jęczał i groził, usmarowany kremem i obficie posypany galaretką i marynowanymi brzoskwiniami, przekonany że ktoś go zaatakował i popchnął na stół.
Świeżo upieczony małżonek stał najbliżej i to jemu dostały się najlepsze wyzwiska i oskarżenia, szwagier co prawda nic sobie z tego nie robił chociaż wyglądał słusznie ja zażenowanego. Jacek próbował nawet podczołgać się w jego stronę, niestety bezowocnie. Karolka dostawała szału a nasza Matka starała się uspokoić Jacka stojąc nad nim i robiąc wykład o kulturze picia w towarzystwie. Natomiast Jackowi się chyba skończyła bateria bo prawie całkiem umilkł i byłoby się wydawało że zasnął, gdyby nie okazjonalne mamrotane przekleństwa.
W końcu ja i mój starszy brat kiwnęliśmy do siebie, jeden złapał denaturata pod ramiona, drugi za nóżki i zanieśliśmy go do pokoju, gdzie Mama szybko rozłożyła ręczniki żeby uchronić hotelowe łóżko przed uciastowieniem. Rozebraliśmy gnojka do samych gaci, odkrywając przy okazji bardzo gangsterski tatuaż smoka z pistoletem na jego piersi i ramieniu. Serio. Smok trzymający pistolet. Szwagier, który na polecenie Mamy przyszedł przynieść wodę i mokre ręczniki mało ich nie upuścił ze śmiechu jak to zobaczył.
Kiedy wróciliśmy Karolka siedziała przy barku, biel sukni kontrastowała patriotycznie z czerwienią jej policzków, szyi i ramion. Uspokajała się właśnie trzecim ginem z tonikiem i cytryną, więc dosiedliśmy się, zapewniając ją że spacyfikowaliśmy Jacka więc nic już nie odwali (drzwi zamknęliśmy na klucz na wszelki wypadek).
Karolka opowiedziała nam, że wiedziała o Jackowej nowo odkrytej gangsterskiej naleciałości, bo na świętach Bożego Narodzenia u Mamy zaraz po kolędzie też zebrało mu się na opowieści i w rodzinnym gronie opowiadał o tym jak spędził noc w więzieniu i jak to spuścił lanie największemu gangsterowi w mieście.
Tu mi się natychmiast żywo nasz rodzimy klasyk gatunku przypomniał i porównałem Jacka do postaci syna szefa mafii lubiącego "ostre psy" i piosenki Mieczysława Fogga. Karolka wybuchnęła śmiechem, więc by utrzymać ją w humorze zaczęliśmy się przerzucać cytatami z filmu i dzięki temu i staraniom bardzo miłego kelnera oscylującego wokół stolika z butelką ginu i dziwnie ostrego choć smacznego likieru walącego cynamonem na 100 metrów udało się ogarnąć sytuację. Chociaż atmosfera już się do końca nie odbudowała, wesele jeszcze się rozkręciło i w sumie nawet dobrze się bawiliśmy, nawet Karolka i jej świeżo upieczony małżonek. Wiktor, mój starszy brat, co jakiś czas zaglądał do Jacka ale ten odsypiał rujnowanie atmosfery w ciszy i spokoju.
Na następny dzień Jacek nie tylko nie przeprosił za swoje zachowanie ale jeszcze przy śniadaniu marudził Mamie, że on nie był wcale pijany tylko ktoś go pchnął na stolik a w dodatku ja się z niego naśmiewałem i przed innymi gośćmi robiłem z niego kłamcę. No cóż, Jacek udowodnił że nie jest tylko bucem po pijaku, jego kacowy buc też był mistrzowski. Tego mi było za dużo. Wygarnąłem pajacowi co o nim myślę, ignorując protesty Mamy i zszokowane spojrzenia innych gości bufetu i poszedłem z kawą na taras.
Później, pomimo kilkunastu(!) głosów nierozsądku mówiących mi, że na ślubach to się gorsze rzeczy dzieją i żeby Jacusia traktować z przymrużeniem oka, jak "pijanego wujka", ograniczyłem kontakt całkowicie.
Karolka nie chce Jacka widzieć nigdzie w pobliżu przez następne 100 lat, co przekazał mu dość dosadnie szwagier odprowadzając go do taksówki.
Mama naturalnie próbuje ocieplić atmosferę i wyjaśniać zachowanie Jacka, ale efekt jest jakby mierny. Jedynie Wiktor zachował sporadyczny kontakt z Jackiem dlatego wiemy, że jego wersja wieczoru jest zupełnie inna i rozpowiada gdzie może jak to został potraktowany przez rodzinę. I sporo osób (szczególnie tych, których na imprezie nie było) mu wierzy, bo to przecież nasz sympatyczny, charyzmą ziejący, dobry harcerz Jacuś jest.
Dzisiaj dostałem zdjęcia, nawet to jedno na którym stoimy we czwórkę uśmiechnięci i objęci i myślę sobie, że w końcu rozumiem, Eureka! Z rodziną naprawdę najlepiej wychodzi się na zdjęciach-a teraz mam nawet na to dowód.
Ja dotychczas nie wiedziałem, a raczej uważałem inaczej, ale życie zweryfikowało moje zdanie.
Mam trójkę rodzeństwa, dwóch braci i siostrę.
Jest pomiędzy nami niewielka różnica wieku, najmłodsza siostra jest ode mnie 6 lat młodsza. Wszyscy mniej lub bardziej wykształceni, wychowywani w ten sam sposób, rodzice nikogo nie faworyzowali ani nie zaniedbywali, nawet bym powiedział że mieliśmy całkiem szczęśliwe dzieciństwo.
Mój starszy brat i młodsza siostra są całkowicie normalnymi ludźmi, praca, rodzina, dom, ciekawe hobby.
Mój młodszy brat za to...no cóż. Czasami sobie żartujemy, że te dziwne geny gdzieś musiały się uzewnętrznić i tak powstał Jacek.
Jacek był ogólnie charyzmatyczny, przystojny i w dobrej formie jak na swój wiek, zawsze głośny i lubiany wszędzie gdzie się pojawił.
Niestety jest też druga strona medalu.
Znaki pojawiały się już dawno temu, Jacek nie lubił i nie chciał się uczyć, nie miał ochoty na dodatkowe zajęcia, był zafiksowany na punkcie militariów (ale nie tak bardzo żeby iść do wojska, z którego się wykręcił), broni, sztuk walki i to nie w sensie jakiejś pasji, po prostu jarało go np. machać nożem motylkowym albo pozować z pistoletem.
Jakoś udało mu się skończyć szkołę i zdać maturę, jako miłośnik sportu próbował nawet studiować AWF ale okazało się że jest na to zbyt utalentowany. Później inspirując się kolejnymi filmami o sztukach walki zmieniał dyscypliny sportowe i kluby mniej więcej raz na pół roku, zaczynając od Wejścia Smoka a kończąc na filmie o stadionowych chuliganach i razem ze zmianą tematyki zmieniał się cały Jacek-zachowanie, ubiór, nawet sposób mówienia. Kiedy przeprowadziłem się na drugi koniec miasta straciłem regularny kontakt z Jackiem, co jakiś czas pisał mi smsa albo dzwonił jak coś wypił i potrzebował żeby go skądś odebrać więc nieco się zdystansowałem od niego, bo taksówki u nas też jeżdżą.
Nie widziałem go na oczy jakieś dwa lata, a kiedy zobaczyłem to ciężko mi było przestać patrzeć, zresztą nie tylko mi, kiedy pojawił się na ślubie naszej siostry w dziwacznym garniturze z rozpiętą koszulą i przesadnie złotymi akcesoriami które wyglądały wręcz komicznie. Co chwilę wychodził "telefonować" chodząc wzdłuż okien z komórką uniesioną pod dziwnym kątem gestykulując żywo i paląc jakieś dziwne dymidło.
Trochę przytył, dużo pił i był jakiś taki agresywny, rozkojarzony, to warczał na kelnera, to rozmawiając z rodzicami co chwilę patrzył na zegarek, to opowiadał znajomym siostry jakieś dziwne historie przy stole.
Tutaj trochę nastroszyłem uszy bo się zaczęło robić interesująco. Jacuś opowiadał cwaniackim tonem jakoby wychowała go ulica i że w mieście niedaleko szuka go policja.
Mało tego, zdawało mu się że jest członkiem jakiegoś gangu. W trakcie opowieści o nocy w więzieniu wtrąciłem się do rozmowy.
- No to to ja pamiętam, Jacek. Ale ty byłeś w areszcie bo rzuciłeś śmietnik na tory kolejowe po pijaku.
Jacek podskoczył do mnie szybko i rzucił takie warczące:
- Kurrrrrrrrka! Zamknij się kurzysynu albo to ja cię zamknę!(*cenzurowane)
Powiem tak. Nie lubię agresji, nie jestem ani jakoś specjalnie silny ani broń boże agresywny, ale też nie jestem tchórzem.
- No to dawaj, zamykaj-rzekłem, trochę mając nadzieję że Jacek nie zacznie bijatyki na ślubie ale trochę oczekując że alkohol może go sprowokować do głupot i będę mógł użyć moich specjalnych technik walki wręcz polegających na nadziei że trafię w coś co zaboli zanim zostanę znokautowany.
Jacek zaczerwienił się tak bardzo, że brakowało tylko tego "ping" na końcu podgrzewania czegoś w mikrofali, odwrócił się do znajomych znajomych i zaczął coś mamrotać, że nie wie dlaczego ja takie rzeczy opowiadam bo nie mam pojęcia co on przeżył i ile widział i kogo zna.
Dobrze, że moja siostra tego nie słyszała, źle że jej goście słyszeli. Jacek pogroził mi jeszcze palcem i poszedł ze swoim śmierdzącym dymem nieść innym gościom wieść o życiu ulicy a ja zostałem przy stole prostując odrobinę wynurzenia Jacka.
Po jakimś czasie stojąc przy barku usłyszałem głuche tąpnięcie, huk i nie do pomylenia z niczym innym dźwięk rozbijanych naczyń. Zobaczyłem Karolkę, moją siostrę, idącą z mordem w oczach w stronę tych dźwięków, trzymając dół sukni w obu pięściach żeby sobie ułatwić wspinaczkę po schodkach do altanki. Poszedłem za nią i podziwiałem, gotowy w razie czego podać pomocną pięść, jak Karolka wydziera się na Jacusia, leżącego pod tym co chwilę wcześniej było stolikiem z ciastem.
Jacek jęczał i groził, usmarowany kremem i obficie posypany galaretką i marynowanymi brzoskwiniami, przekonany że ktoś go zaatakował i popchnął na stół.
Świeżo upieczony małżonek stał najbliżej i to jemu dostały się najlepsze wyzwiska i oskarżenia, szwagier co prawda nic sobie z tego nie robił chociaż wyglądał słusznie ja zażenowanego. Jacek próbował nawet podczołgać się w jego stronę, niestety bezowocnie. Karolka dostawała szału a nasza Matka starała się uspokoić Jacka stojąc nad nim i robiąc wykład o kulturze picia w towarzystwie. Natomiast Jackowi się chyba skończyła bateria bo prawie całkiem umilkł i byłoby się wydawało że zasnął, gdyby nie okazjonalne mamrotane przekleństwa.
W końcu ja i mój starszy brat kiwnęliśmy do siebie, jeden złapał denaturata pod ramiona, drugi za nóżki i zanieśliśmy go do pokoju, gdzie Mama szybko rozłożyła ręczniki żeby uchronić hotelowe łóżko przed uciastowieniem. Rozebraliśmy gnojka do samych gaci, odkrywając przy okazji bardzo gangsterski tatuaż smoka z pistoletem na jego piersi i ramieniu. Serio. Smok trzymający pistolet. Szwagier, który na polecenie Mamy przyszedł przynieść wodę i mokre ręczniki mało ich nie upuścił ze śmiechu jak to zobaczył.
Kiedy wróciliśmy Karolka siedziała przy barku, biel sukni kontrastowała patriotycznie z czerwienią jej policzków, szyi i ramion. Uspokajała się właśnie trzecim ginem z tonikiem i cytryną, więc dosiedliśmy się, zapewniając ją że spacyfikowaliśmy Jacka więc nic już nie odwali (drzwi zamknęliśmy na klucz na wszelki wypadek).
Karolka opowiedziała nam, że wiedziała o Jackowej nowo odkrytej gangsterskiej naleciałości, bo na świętach Bożego Narodzenia u Mamy zaraz po kolędzie też zebrało mu się na opowieści i w rodzinnym gronie opowiadał o tym jak spędził noc w więzieniu i jak to spuścił lanie największemu gangsterowi w mieście.
Tu mi się natychmiast żywo nasz rodzimy klasyk gatunku przypomniał i porównałem Jacka do postaci syna szefa mafii lubiącego "ostre psy" i piosenki Mieczysława Fogga. Karolka wybuchnęła śmiechem, więc by utrzymać ją w humorze zaczęliśmy się przerzucać cytatami z filmu i dzięki temu i staraniom bardzo miłego kelnera oscylującego wokół stolika z butelką ginu i dziwnie ostrego choć smacznego likieru walącego cynamonem na 100 metrów udało się ogarnąć sytuację. Chociaż atmosfera już się do końca nie odbudowała, wesele jeszcze się rozkręciło i w sumie nawet dobrze się bawiliśmy, nawet Karolka i jej świeżo upieczony małżonek. Wiktor, mój starszy brat, co jakiś czas zaglądał do Jacka ale ten odsypiał rujnowanie atmosfery w ciszy i spokoju.
Na następny dzień Jacek nie tylko nie przeprosił za swoje zachowanie ale jeszcze przy śniadaniu marudził Mamie, że on nie był wcale pijany tylko ktoś go pchnął na stolik a w dodatku ja się z niego naśmiewałem i przed innymi gośćmi robiłem z niego kłamcę. No cóż, Jacek udowodnił że nie jest tylko bucem po pijaku, jego kacowy buc też był mistrzowski. Tego mi było za dużo. Wygarnąłem pajacowi co o nim myślę, ignorując protesty Mamy i zszokowane spojrzenia innych gości bufetu i poszedłem z kawą na taras.
Później, pomimo kilkunastu(!) głosów nierozsądku mówiących mi, że na ślubach to się gorsze rzeczy dzieją i żeby Jacusia traktować z przymrużeniem oka, jak "pijanego wujka", ograniczyłem kontakt całkowicie.
Karolka nie chce Jacka widzieć nigdzie w pobliżu przez następne 100 lat, co przekazał mu dość dosadnie szwagier odprowadzając go do taksówki.
Mama naturalnie próbuje ocieplić atmosferę i wyjaśniać zachowanie Jacka, ale efekt jest jakby mierny. Jedynie Wiktor zachował sporadyczny kontakt z Jackiem dlatego wiemy, że jego wersja wieczoru jest zupełnie inna i rozpowiada gdzie może jak to został potraktowany przez rodzinę. I sporo osób (szczególnie tych, których na imprezie nie było) mu wierzy, bo to przecież nasz sympatyczny, charyzmą ziejący, dobry harcerz Jacuś jest.
Dzisiaj dostałem zdjęcia, nawet to jedno na którym stoimy we czwórkę uśmiechnięci i objęci i myślę sobie, że w końcu rozumiem, Eureka! Z rodziną naprawdę najlepiej wychodzi się na zdjęciach-a teraz mam nawet na to dowód.
rodzina zdjęcie
Ocena:
171
(191)
Niechcący dodałem niedokończoną historię, to jest całość.
Może jestem stary, a może się czepiam, a może jestem stary i się czepiam.
Jestem już po czterdziestce, od dwudziestu trzech lat pracuję w małym biurze gdzie płacą mi za rysowanie i robienie makiet (jest to też moje hobby).
Mam bardzo specyficzne zdolności jeśli chodzi o te projekty i najczęściej pracuję sam konsultując się z kolegami z biura.
Z tego powodu mam swoje przyzwyczajenia i naleciałości, chociaż staram się dobrze żyć z wariatami w pracy.
Było nas sześciu, z jednym małym wyjątkiem rozumieliśmy się doskonale i mogłoby tak pozostać gdyby nie Feliks, podarunek Góry mający pomóc nam przy większym projekcie, zesłany nam przez Szefa, Managera i Anetki z HR-u.
Siedem lat temu Firma zrobiła całą masę ciekawych wyborów próbując otworzyć się na młodych i głodnych sukcesu ludzi, w których widziała przyszłość. Dzięki tej brawurowej kampanii (i okropnemu, bardzo "młodzieżowemu" billboardowi z naszym Szefem regionalnym) zaroiło się w centrali i większych biurach od mniej lub bardziej przyjaznych i utalentowanych żółtodziobów.
O panie, za te możliwości, kursy, szykowne biura i modernizację urządzeń i pomieszczeń byśmy parę lat temu popełniali krwawe zbrodnie, ale należymy do starej daty kolesi wymieniających powoli koszule i krawaty na koszulki polo w imię wygody, nasz czas minął. Mało tego lwia część tego, co ja musiałem studiować kilka lat i szlifować w wolnym czasie jest teraz dostępne online i opłacane przez firmę dla młodych zdolnych. Feliks jest stosunkowo nowym nabytkiem firmy, a jego wykształcenie to przynajmniej 60% dobrej woli szefostwa.
Feliks ma dwadzieścia pięć lat i jest architektem, nie tylko przez duże A, ale przez duże wszystkie litery. ARCHITEKTEM.
My tylko tam sobie coś rysujemy albo sobie przesuwamy koraliki na liczydłach, Feliks Projektuje.
Zasadniczo z tego jak się chłopak zachowuje wychodzi na to, że mógłby zrobić wszystko to co nasza szóstka tylko lepiej, szybciej i efektywniej.
Nasze biuro nie jest typowe, każdy z nas jest specjalistą w swojej dziedzinie i możecie mi uwierzyć że nie da się zrobić projektu szybciej niż my go robimy zachowując jakość jaką staramy się gwarantować.
Nie wiem czy coś się zmieniło przez ostatnie lata, ale dotąd nasza komórka działała bardzo dobrze bez nadzoru szefa na miejscu, pomijając regionalnego wpadającego raz na jakiś czas albo okazjonalne odwiedziny jednej z Anetek.
Ale Feliks chyba tego nie rozumiał, zachowując się jakby przybył by zbawić nas od naszej miałkości, zacofania i małomiasteczkowej prostoty.
Chłopak tłumaczył mi na przykład bardzo uproszczonym językiem jak funkcjonuje *popularny program do tworzenia projektów lepiej niż inni* ja mówię mu, że wiem jak funkcjonuje *popularny program do tworzenia projektów lepiej niż inni* ale wolę się dalej bawić klejem i nożyczkami, trochę na złość afiszując się z przenoszonymi skończonymi kawałkami makiety, ale przecież widział, że mamy wszyscy laptopa/tableta i oprogramowanie, więc chyba musiał się skapnąć, że umiemy go używać.
I kiedy mówię bardzo uproszczonym językiem, mam na myśli, że gdyby mógł rozpalić ognisko i dawać znaki dymne to by to zrobił, ale nie było chyba miejsca bo ograniczył się do tłumaczenia jednocześnie rysując niebieskim mazakiem kolejne kroki na whitebordzie, chyba żeby wszyscy widzieli. Przy czym powtarzam i przysięgam na czaple, że znam się na tym programie i używałem go w trakcie realizacji projektu.
I tak wiadomo było, że młody nie zostanie długo, więc spokojnie znosiłem dogadywanki, puszczanie głośnej muzyki przy pracy, czasem nam zdarzało napić się piwa albo musującego wina, ale to raczej jak jakaś okazja była, a nie co drugi dzień), mazanie po projekcie ołówkiem i przechwalanie się co to się już "zbudowało", marudzenie jak dziecko, że deadline, że za wolno, że u niego to już by trzeci projekt robili (normalne tempo pracy było tylko my sobie nie musimy sztucznie napompować kulfona).
W dodatku każde zdanie kończył takim przeciągniętym "co?" że aż mnie trzęsło żeby mu dosadnie nie odpowiedzieć.
Jak w "Cake, wiesz o ociepleniu, coooo?" kiedy chciałem podkręcić klimę we własnym biurze bo powietrze było gorące i wilgotne jak lato w Wietnamie.
Pod koniec projektu unikaliśmy go wszyscy jak tylko się dało, naturalnie nadal miał dostęp do wszystkich narzędzi, oprogramowania, pokoi, wszystko co chciał to miał tylko rozmawiać nam się jakoś intensywniej odechciało bo nieważne o co chodziło: Młody wiedział lepiej i naprawdę nie wiem gdzie się robi takich ludzi, ale ani wcześniej ani później nie spotkałem nikogo innego kto był tak przekonany o swojej nadzwyczajności.
Pewnego dnia Felek zniknął.
To znaczy, nie pojawił się w pracy, najpierw jeden dzień, później drugi, powoli zaczynałem myśleć, że może któremuś koledze w końcu nerw puścił i będzie trzeba tłumaczyć się u Szefa z ewentualnych nadprogramowych zwłok.
Zadzwoniłem do centrali i trafiłem na jedną z bardziej przystępnych Anetek.
Okazało się, że jak tylko młody skończył robić to, do czego niezbędna była jego obecność u nas, zwinął manatki i uciekł w bezpieczne ramiona centrali. I jak tylko tam dotarł obrobił nam wszystkim tyłki, a najbardziej to mnie, chyba dlatego, że jestem tam najdłużej z chłopaków albo mu się z ryja nie spodobałem albo bo nie lubię drinków, które smakują jak dwukrotnie pite wino.
Anetka podzieliła się ze mną kilkoma drobiazgami, a ja nadal nie dowierzając, że koleś nie dość, że bez słowa zniknął (kolega Romek, który miał najwięcej z gnojkiem do czynienia jeszcze dwa tygodnie dzwonił za szczegółami technicznymi) to jeszcze miał czelność marudzić na nas do regionalnego i gdzie się jeszcze dało, zadzwoniłem do centrali by dowiedzieć się od regionalnego co dalej.
Szefunio całkiem uśmiechniętym głosem wyjaśnił mi powody niezadowolenia Feliksa.
A więc, drodzy piekielni, jestem "pracownikiem starej daty" i "nie potrafię pracować w grupie". Poza tym "brakuje mi szacunku wobec młodszych kolegów i koleżanek" i "komentuję w niepoprawny sposób ewentualne niedociągnięcia lub sytuacje, które nie odpowiadają mojemu światopoglądowi (jedyne co powiedziałem to do Romka "On się ciebie bardziej boi niż ty jego" jak musiał iść z Feliksem wyliczenia omawiać, co bardzo oburzyło młodszego kolegę).
Naturalnie to było zdanie Feliksa i zostało mi przekazane na moje własne życzenie, regionalny wydawał mi się za to zdecydowanie zbyt spokojny i radosny w trakcie tej rozmowy jak na jej okoliczności.
Zapytałem szefa czy chce poznać nasze zdanie na temat Feliksa, ale staruszek machnął tylko ręką.
"Panie Cake, da pan sobie spokój. Ja wiem i pan wie, ze to dzieciak jest. Zobaczy pan, że za parę lat z niego będzie niezły Architekt. Jeszcze parę projektów z dala od dużego miasta i się nauczy Felek ogłady".
Czyli my tracimy nerwy bo staruszek sobie gówniarza szlifuje.
Podejrzewam powoli że imiona na literę F są chyba przeklęte.
Może jestem stary, a może się czepiam, a może jestem stary i się czepiam.
Jestem już po czterdziestce, od dwudziestu trzech lat pracuję w małym biurze gdzie płacą mi za rysowanie i robienie makiet (jest to też moje hobby).
Mam bardzo specyficzne zdolności jeśli chodzi o te projekty i najczęściej pracuję sam konsultując się z kolegami z biura.
Z tego powodu mam swoje przyzwyczajenia i naleciałości, chociaż staram się dobrze żyć z wariatami w pracy.
Było nas sześciu, z jednym małym wyjątkiem rozumieliśmy się doskonale i mogłoby tak pozostać gdyby nie Feliks, podarunek Góry mający pomóc nam przy większym projekcie, zesłany nam przez Szefa, Managera i Anetki z HR-u.
Siedem lat temu Firma zrobiła całą masę ciekawych wyborów próbując otworzyć się na młodych i głodnych sukcesu ludzi, w których widziała przyszłość. Dzięki tej brawurowej kampanii (i okropnemu, bardzo "młodzieżowemu" billboardowi z naszym Szefem regionalnym) zaroiło się w centrali i większych biurach od mniej lub bardziej przyjaznych i utalentowanych żółtodziobów.
O panie, za te możliwości, kursy, szykowne biura i modernizację urządzeń i pomieszczeń byśmy parę lat temu popełniali krwawe zbrodnie, ale należymy do starej daty kolesi wymieniających powoli koszule i krawaty na koszulki polo w imię wygody, nasz czas minął. Mało tego lwia część tego, co ja musiałem studiować kilka lat i szlifować w wolnym czasie jest teraz dostępne online i opłacane przez firmę dla młodych zdolnych. Feliks jest stosunkowo nowym nabytkiem firmy, a jego wykształcenie to przynajmniej 60% dobrej woli szefostwa.
Feliks ma dwadzieścia pięć lat i jest architektem, nie tylko przez duże A, ale przez duże wszystkie litery. ARCHITEKTEM.
My tylko tam sobie coś rysujemy albo sobie przesuwamy koraliki na liczydłach, Feliks Projektuje.
Zasadniczo z tego jak się chłopak zachowuje wychodzi na to, że mógłby zrobić wszystko to co nasza szóstka tylko lepiej, szybciej i efektywniej.
Nasze biuro nie jest typowe, każdy z nas jest specjalistą w swojej dziedzinie i możecie mi uwierzyć że nie da się zrobić projektu szybciej niż my go robimy zachowując jakość jaką staramy się gwarantować.
Nie wiem czy coś się zmieniło przez ostatnie lata, ale dotąd nasza komórka działała bardzo dobrze bez nadzoru szefa na miejscu, pomijając regionalnego wpadającego raz na jakiś czas albo okazjonalne odwiedziny jednej z Anetek.
Ale Feliks chyba tego nie rozumiał, zachowując się jakby przybył by zbawić nas od naszej miałkości, zacofania i małomiasteczkowej prostoty.
Chłopak tłumaczył mi na przykład bardzo uproszczonym językiem jak funkcjonuje *popularny program do tworzenia projektów lepiej niż inni* ja mówię mu, że wiem jak funkcjonuje *popularny program do tworzenia projektów lepiej niż inni* ale wolę się dalej bawić klejem i nożyczkami, trochę na złość afiszując się z przenoszonymi skończonymi kawałkami makiety, ale przecież widział, że mamy wszyscy laptopa/tableta i oprogramowanie, więc chyba musiał się skapnąć, że umiemy go używać.
I kiedy mówię bardzo uproszczonym językiem, mam na myśli, że gdyby mógł rozpalić ognisko i dawać znaki dymne to by to zrobił, ale nie było chyba miejsca bo ograniczył się do tłumaczenia jednocześnie rysując niebieskim mazakiem kolejne kroki na whitebordzie, chyba żeby wszyscy widzieli. Przy czym powtarzam i przysięgam na czaple, że znam się na tym programie i używałem go w trakcie realizacji projektu.
I tak wiadomo było, że młody nie zostanie długo, więc spokojnie znosiłem dogadywanki, puszczanie głośnej muzyki przy pracy, czasem nam zdarzało napić się piwa albo musującego wina, ale to raczej jak jakaś okazja była, a nie co drugi dzień), mazanie po projekcie ołówkiem i przechwalanie się co to się już "zbudowało", marudzenie jak dziecko, że deadline, że za wolno, że u niego to już by trzeci projekt robili (normalne tempo pracy było tylko my sobie nie musimy sztucznie napompować kulfona).
W dodatku każde zdanie kończył takim przeciągniętym "co?" że aż mnie trzęsło żeby mu dosadnie nie odpowiedzieć.
Jak w "Cake, wiesz o ociepleniu, coooo?" kiedy chciałem podkręcić klimę we własnym biurze bo powietrze było gorące i wilgotne jak lato w Wietnamie.
Pod koniec projektu unikaliśmy go wszyscy jak tylko się dało, naturalnie nadal miał dostęp do wszystkich narzędzi, oprogramowania, pokoi, wszystko co chciał to miał tylko rozmawiać nam się jakoś intensywniej odechciało bo nieważne o co chodziło: Młody wiedział lepiej i naprawdę nie wiem gdzie się robi takich ludzi, ale ani wcześniej ani później nie spotkałem nikogo innego kto był tak przekonany o swojej nadzwyczajności.
Pewnego dnia Felek zniknął.
To znaczy, nie pojawił się w pracy, najpierw jeden dzień, później drugi, powoli zaczynałem myśleć, że może któremuś koledze w końcu nerw puścił i będzie trzeba tłumaczyć się u Szefa z ewentualnych nadprogramowych zwłok.
Zadzwoniłem do centrali i trafiłem na jedną z bardziej przystępnych Anetek.
Okazało się, że jak tylko młody skończył robić to, do czego niezbędna była jego obecność u nas, zwinął manatki i uciekł w bezpieczne ramiona centrali. I jak tylko tam dotarł obrobił nam wszystkim tyłki, a najbardziej to mnie, chyba dlatego, że jestem tam najdłużej z chłopaków albo mu się z ryja nie spodobałem albo bo nie lubię drinków, które smakują jak dwukrotnie pite wino.
Anetka podzieliła się ze mną kilkoma drobiazgami, a ja nadal nie dowierzając, że koleś nie dość, że bez słowa zniknął (kolega Romek, który miał najwięcej z gnojkiem do czynienia jeszcze dwa tygodnie dzwonił za szczegółami technicznymi) to jeszcze miał czelność marudzić na nas do regionalnego i gdzie się jeszcze dało, zadzwoniłem do centrali by dowiedzieć się od regionalnego co dalej.
Szefunio całkiem uśmiechniętym głosem wyjaśnił mi powody niezadowolenia Feliksa.
A więc, drodzy piekielni, jestem "pracownikiem starej daty" i "nie potrafię pracować w grupie". Poza tym "brakuje mi szacunku wobec młodszych kolegów i koleżanek" i "komentuję w niepoprawny sposób ewentualne niedociągnięcia lub sytuacje, które nie odpowiadają mojemu światopoglądowi (jedyne co powiedziałem to do Romka "On się ciebie bardziej boi niż ty jego" jak musiał iść z Feliksem wyliczenia omawiać, co bardzo oburzyło młodszego kolegę).
Naturalnie to było zdanie Feliksa i zostało mi przekazane na moje własne życzenie, regionalny wydawał mi się za to zdecydowanie zbyt spokojny i radosny w trakcie tej rozmowy jak na jej okoliczności.
Zapytałem szefa czy chce poznać nasze zdanie na temat Feliksa, ale staruszek machnął tylko ręką.
"Panie Cake, da pan sobie spokój. Ja wiem i pan wie, ze to dzieciak jest. Zobaczy pan, że za parę lat z niego będzie niezły Architekt. Jeszcze parę projektów z dala od dużego miasta i się nauczy Felek ogłady".
Czyli my tracimy nerwy bo staruszek sobie gówniarza szlifuje.
Podejrzewam powoli że imiona na literę F są chyba przeklęte.
Biuro Architekt Specjalny
Ocena:
111
(121)
Jestem małym pracusiem, muszę się przyznać. Pracuję w biurze i w domu, ponieważ kocham swoją pracę i żyję nią również w czasie wolnym. Czy oznacza to, że nie mam życia poza pracą? Nie. Spędzam czas z moimi znajomymi i rodziną, co prawda nigdy się nie ożeniłem, ale nie cierpię jakoś szczególnie z tego powodu.
W pracy mamy taką zasadę, że gdy już zamkniemy biuro pod koniec tygodnia, idziemy gdzieś razem na piwko i ploty. Ostatnimi czasy często działo się to u mnie, bo mam "wolną chatę" 24/7.
Mój kolega, nazwijmy go Filip, nie rozumie zbytnio mojej sytuacji życiowej. Filip jest ojcem czwórki dzieci, nie za bardzo rozróżniając które jest które, ma też żonę, którą niespecjalnie dostrzega jako osobę, za to nie posiada prawa jazdy, mając nadzieję, że po wieczorku przy piwie i pogadankach znajdzie osiołka, który zawiezie go do domu. Filip ma też obrzydliwy zwyczaj komentowania w dość niewybredny sposób wszystkiego, co nie jest filipowe.
Tego dnia zagaił pod koniec pracy:
- Cakey, jesteś samochodem?
Nie, kurde, jestem człowiekiem.
- Tak, Filipie, w przeciwieństwie do ciebie. Małżonka w końcu przejrzała na oczy?
No nie powiedziałem tego.
Ta biedna kobieta, będąca w oczach Filipka tylko dodatkiem do jego egzystencji, nie potrafiła chyba powiedzieć "stop". A Filipek chętnie z braku zakazów korzystał.
Tym razem jednak umęczona małżonka nie pojawiła się, by odebrać trzystasześćdziesiątsiedmiomiesięcznego Filipka z pracy. A chcieliśmy z kolegami piwo wypić w spokoju. Filip wywęszył szansę i zabrał się z nami. Do mnie.
Będąc w moim domu, pijąc moje piwo i pogryzając przekąski, które osobiście przygotowałem, Filip zaczął swoje obserwacje.
- Poważnie, Cake? Mapy na ścianie? U mnie wiszą zdjęcia rodzinne, ale komu jak komu...
- Mój syn to gwiazda piłki nożnej jest, medal dostał, tak się wykazał... a sorry Cakey i tak nie zrozumiesz.
- Żona mówiła, że jej się nie chce, hehe, ale jej pokazałem, gdzie jej miejsce! Nie ze mną takie zabawy, jestem... no kobieta nie zrozumie póki się jej jasno do rozumu nie da.
- Cake, co ty tak sam w domu robisz? Nic tu nie ma u ciebie serdecznego.
Przełknąłem to, popite Lagerem, bez komentarza. Ale Filip ma swoje naje... eee... naskładane w główce. Kilka butelek później zfilipował kompletnie.
Kolega Krzysiu podziwiał mój model górskiego domu, zbudowanego co do najmniejszego detalu w miniaturze. Filipek dziabnął saunę (trzymającą się w miejscu na długim drucie) i machał nią nad budowlą jakby szukając miejsca (którego nie było).
- Cake, ja bym to inaczej zrobił. Patrz, kto by chciał saunę z tyłu domu. To musi być tutaj - i wetknął drut w dach domu, przebijając się przez dach i salon.
Ugryzłem go mentalnie i, będąc o wiele bardziej cywilizowanym niż moja wyobraźnia, wyrwałem mu saunę z ręki.
- Jezu, Cake, nie umiesz przyjąć konstruktywnej krytyki - wyfafloczył machając dla odmiany butelką.
- Filip, ale to nie jest wspólny projekt. Weź łapy przy sobie trzymaj.
- Przecież nic nie robię.
- Popsułeś salon.
- Weź nie bądź dzieckiem. To tylko makieta.
No tak. To tylko makieta. Pracowałem nad nią co prawda 30 godzin, ale w końcu nikt tam nie mieszka. To tylko karton i krepa. Tylko drewienka i farba. Tylko klej i rysunki. Tylko składana geometria.
- Filip, weź wyp*****laj.
Filip nie zrozumiał. Pił piwo gapiąc się na mnie, walczącego z myślami i odruchem zakłucia Filipka sauną w 1/64 na śmierć.
- Mówię poważnie. Filip, co do cholery wyprawiasz?!
- No weź, chyba sobie jaja robisz...
Prowadzony do drzwi stawiał minimalny opór; kolega Andrzej proponował ostrzejsze metody, ale szczerze mówiąc chciałem trzymać chwasta z daleka od wartościowych dla mnie rzeczy. Filipek krążył wokół domu do pierwszej w nocy. Żaden z kolegów go nie wziął ze sobą, a żona była w odwiedzinach u mamy i nie odbierała telefonu. W końcu zamówił taksówkę. Patrzyłem, jak odjeżdża lżejszy o stówkę, patrzyłem za nim dźgając powietrze między mną a oknem szpicem sauny.
Następnego weekendu Filipek nie zaprosił się znowu. Po skończonym dniu pracy poszedł do domu, by w spokoju nie rozróżniać swojego potomstwa i eksploatować dobroć żony. Ja poszedłem na piwko, jak zwykle, tym razem do baru. Umówiliśmy się z chłopakami, że będziemy spotykać się na neutralnym gruncie. Tak na wszelki wypadek.
W pracy mamy taką zasadę, że gdy już zamkniemy biuro pod koniec tygodnia, idziemy gdzieś razem na piwko i ploty. Ostatnimi czasy często działo się to u mnie, bo mam "wolną chatę" 24/7.
Mój kolega, nazwijmy go Filip, nie rozumie zbytnio mojej sytuacji życiowej. Filip jest ojcem czwórki dzieci, nie za bardzo rozróżniając które jest które, ma też żonę, którą niespecjalnie dostrzega jako osobę, za to nie posiada prawa jazdy, mając nadzieję, że po wieczorku przy piwie i pogadankach znajdzie osiołka, który zawiezie go do domu. Filip ma też obrzydliwy zwyczaj komentowania w dość niewybredny sposób wszystkiego, co nie jest filipowe.
Tego dnia zagaił pod koniec pracy:
- Cakey, jesteś samochodem?
Nie, kurde, jestem człowiekiem.
- Tak, Filipie, w przeciwieństwie do ciebie. Małżonka w końcu przejrzała na oczy?
No nie powiedziałem tego.
Ta biedna kobieta, będąca w oczach Filipka tylko dodatkiem do jego egzystencji, nie potrafiła chyba powiedzieć "stop". A Filipek chętnie z braku zakazów korzystał.
Tym razem jednak umęczona małżonka nie pojawiła się, by odebrać trzystasześćdziesiątsiedmiomiesięcznego Filipka z pracy. A chcieliśmy z kolegami piwo wypić w spokoju. Filip wywęszył szansę i zabrał się z nami. Do mnie.
Będąc w moim domu, pijąc moje piwo i pogryzając przekąski, które osobiście przygotowałem, Filip zaczął swoje obserwacje.
- Poważnie, Cake? Mapy na ścianie? U mnie wiszą zdjęcia rodzinne, ale komu jak komu...
- Mój syn to gwiazda piłki nożnej jest, medal dostał, tak się wykazał... a sorry Cakey i tak nie zrozumiesz.
- Żona mówiła, że jej się nie chce, hehe, ale jej pokazałem, gdzie jej miejsce! Nie ze mną takie zabawy, jestem... no kobieta nie zrozumie póki się jej jasno do rozumu nie da.
- Cake, co ty tak sam w domu robisz? Nic tu nie ma u ciebie serdecznego.
Przełknąłem to, popite Lagerem, bez komentarza. Ale Filip ma swoje naje... eee... naskładane w główce. Kilka butelek później zfilipował kompletnie.
Kolega Krzysiu podziwiał mój model górskiego domu, zbudowanego co do najmniejszego detalu w miniaturze. Filipek dziabnął saunę (trzymającą się w miejscu na długim drucie) i machał nią nad budowlą jakby szukając miejsca (którego nie było).
- Cake, ja bym to inaczej zrobił. Patrz, kto by chciał saunę z tyłu domu. To musi być tutaj - i wetknął drut w dach domu, przebijając się przez dach i salon.
Ugryzłem go mentalnie i, będąc o wiele bardziej cywilizowanym niż moja wyobraźnia, wyrwałem mu saunę z ręki.
- Jezu, Cake, nie umiesz przyjąć konstruktywnej krytyki - wyfafloczył machając dla odmiany butelką.
- Filip, ale to nie jest wspólny projekt. Weź łapy przy sobie trzymaj.
- Przecież nic nie robię.
- Popsułeś salon.
- Weź nie bądź dzieckiem. To tylko makieta.
No tak. To tylko makieta. Pracowałem nad nią co prawda 30 godzin, ale w końcu nikt tam nie mieszka. To tylko karton i krepa. Tylko drewienka i farba. Tylko klej i rysunki. Tylko składana geometria.
- Filip, weź wyp*****laj.
Filip nie zrozumiał. Pił piwo gapiąc się na mnie, walczącego z myślami i odruchem zakłucia Filipka sauną w 1/64 na śmierć.
- Mówię poważnie. Filip, co do cholery wyprawiasz?!
- No weź, chyba sobie jaja robisz...
Prowadzony do drzwi stawiał minimalny opór; kolega Andrzej proponował ostrzejsze metody, ale szczerze mówiąc chciałem trzymać chwasta z daleka od wartościowych dla mnie rzeczy. Filipek krążył wokół domu do pierwszej w nocy. Żaden z kolegów go nie wziął ze sobą, a żona była w odwiedzinach u mamy i nie odbierała telefonu. W końcu zamówił taksówkę. Patrzyłem, jak odjeżdża lżejszy o stówkę, patrzyłem za nim dźgając powietrze między mną a oknem szpicem sauny.
Następnego weekendu Filipek nie zaprosił się znowu. Po skończonym dniu pracy poszedł do domu, by w spokoju nie rozróżniać swojego potomstwa i eksploatować dobroć żony. Ja poszedłem na piwko, jak zwykle, tym razem do baru. Umówiliśmy się z chłopakami, że będziemy spotykać się na neutralnym gruncie. Tak na wszelki wypadek.
praca koledzy
Ocena:
143
(197)
1
« poprzednia 1 następna »