Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

PaniFilifionka

Zamieszcza historie od: 17 lutego 2016 - 19:40
Ostatnio: 15 kwietnia 2024 - 23:28
  • Historii na głównej: 12 z 12
  • Punktów za historie: 3636
  • Komentarzy: 132
  • Punktów za komentarze: 925
 

#90354

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Rozsadzałam dziś cukinię i inne ogórki i przypomniało mi się...

3 lata temu przeprowadziłam się na wieś. Bardzo wieś. Pszczelarz niemalże km od nas, Rolnik tuż obok uprawy nawozi.
Znajomych nigdy dużo nie miałam, ale kiedy tylko dowiedzieli się, że mam pokój gościnny i 3000m2 działki, zaczęli walić drzwiami i oknami. Dlaczego ograniczyłam kontakty i pozostała mi 1 przyjaciółka i 2 przyjaciół?

1) Odbieram Człeków z dworca w mieście oddalonym o 10 km, przybywamy do nas. "Ojej, jak pięknie, to kwitnie i to kwitnie i trawnik taki...dlaczego tu nie taki piękny?" Tłumaczę, że tu trawnik dla zapylaczy, bo koniczyna, stokrotki, niezapominajki na rozsiew (lubię), a tu poziomki, koszę tylko kawałkami, w zależności od pory. "No wiesz, ja bym się wstydziła takiego trawnika."

2) "Jak Ty wyglądasz?!!!" Pracuję z ziemią. Dużo. Nie mogę malować paznokci (znaczy, mogę, ale lakier zejdzie po 5h, pomimo rękawic). Paznokcie mam krótko przycięte, nie maluję się prawie wcale, a jeśli już to dla męża, a nie dla gości. I litość nade mną biedną, i polecanie kosmetyczek, które zrobią mi tipsy (w życiu nie miałam). I litość nad moimi siniakami i zadrapaniami, jakby to było coś dyskwalifikującego z życia publicznego.

3) Mówienie do moich Dzieci, jakby moja praca nie była istotna. "Bo mama pójdzie kiedyś do prawdziwej pracy".

4) Napierdzielanie mi radami z internetów. "Bo na kleszcze i komary to lawenda". Już pędzę, lecę, pół działki obsieję.

5) Okradanie mnie. Mam szklarnię. Nie jest duża, 2,5x4m. Pomidory, papryka, ogórki, cukinia...Gości zachęcałam, żeby się częstowali, kiedy są u nas w okresach owocowania. Przyłapałam 2 osoby na wynoszeniu siatek ze WSZYSTKIMI pomidorami, nawet tymi jeszcze zielonymi, bo pozwoliłam na częstowanie się. Na krzaczkach nie został ani jeden!

6) Zabijanie pszczół i trzmieli. Tłumaczyłam, pokazywałam na wejściu różnice pomiędzy zapylaczami, a osami. Tłuką, jak wlezie. Specjalnie polują na to, co bzyczy, bo pewnie chce ich zabić.

7) Chodzenie po miejscach, gdzie poprosiłam nie chodzić. Mam 1 miejsce Święte dla siebie i uprzedzam każdego, że to MOJE i tam nie wolno nic robić, a najlepiej nie wchodzić. Miejsce w metrach 1x1. Ja tam medytuję i lubię znać każdą siewkę. Rozdeptali mi to. Jakby specjalnie tam szli zobaczyć, co jest wyjątkowego. Złamali mi moją brzózkę, która miała dopiero 2 lata. Odżywa, ale powoli.

Wytłumaczyłam zasady dzieciom, wytłumaczyłam psom. Czemu nie potrafię dorosłym ludziom?

Skomentuj (18) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 206 (206)

#84484

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Przez jakiś czas byłam "w separacji" z Piekielnymi, ale ostatnio nastąpił u mnie nawrót uczuć "małżeńskich" i co mi się przypomina, opisuję. Przynajmniej wyrzucę z siebie.

Przeprowadziliśmy się z mężem i Dzieciem na drugi koniec kraju. No dobra, nie do końca, bo mieszkaliśmy w centrum, a wylądowaliśmy na Pomorzu, ale 450 km to jednak nie w kij dmuchał. Na własność mieszkania nie kupimy, choćbyśmy pękli, pozostał wynajem.

Znaleźliśmy całkiem urocze lokum w zachodniej części potrójnego miasta. Właścicielka (początkowo) również urocza starsza pani. Dotarliśmy na miejsce, odebraliśmy od niej klucze, wchodzimy....Podczas wnoszenia klamotów właścicielka towarzyszyła nam cały czas, informując o tym, jakich to strasznych szkód nie narobili jej poprzedni lokatorzy. Tu klepek w podłodze brakuje, tu coś nie tak z pralką. Mój mąż jest ogarnięty technicznie, więc stwierdziłam tylko, że problem niewielki, będziemy naprawiać, odliczy się od czynszu. Pierwszy zgrzyt nastąpił, gdy sporządziłam listę usterek i dałam pani do podpisu. No bo jak to, ona uczciwa jest. Tu, po raz pierwszy, zapaliła mi się czerwona lampka, bo gdy ktoś tak strasznie protestuje przed podpisaniem świstka, na mocy którego ma oddawać nam pieniądze, to z tą uczciwością może być różnie. Poszłam w zaparte, podpis dostałam.

Zgodnie z umową, zaczęliśmy powoli doprowadzać mieszkanie do stanu używalności. Zepsuta spłuczka w toalecie i śrubki brakujące w szafkach, grożących odpadnięciem drzwiczek przy chuchnięciu, poszły na pierwszy ogień. Czerwona lampka nie dawała mi spokoju, więc zabroniłam mężowi jakichkolwiek poważniejszych napraw. A trochę tego było. Wiszące gniazdka elektryczne, niezakotwiona umywalka, trzymająca się na samych rurach (taaak, to na bank poprzedni lokatorzy), pralka zapchana skarpetkami i z niedomykającymi się drzwiczkami, drzwi balkonowe niedające się domknąć… A to tylko wierzchołek.

Podejście właścicielki niech zobrazuje fakt, iż zostawiłam kawałek skóry na rączce piekarnika, bo wrzuciłam do niego, na pół śpiąco, frytki i dopiero przy wyjmowaniu okazało się, że w piekarniku brakuje wewnętrznej szyby. Zadzwoniłam i grzecznie zapytałam, czemu o tej szybie nic nie powiedziała. Otrzymałam odpowiedź "bo pani nie pytała".

Od tego momentu zaczęłam nagrywać rozmowy z nią, bo śmierdziało mi to kantem na kilometr. Zbliżał się termin płacenia pierwszego czynszu, dzwonię do pani, żeby powiedzieć, co zostało zrobione, i że przelew pomniejszam o kwotę tylu a tylu złociszy, rachunki za to leżą do wglądu, robota prawie żadna, więc samą robociznę możemy odpuścić. W tym momencie słyszę pytanie "ale jaki przelew, ja przyjadę po pieniążki (jak ja nienawidzę infantylizowania słowa "pieniądze") jutro”...

Mmmmm...nie? Numer konta mam, póki płacę - wizyt sobie nie życzę, chyba że tak bardzo chce zobaczyć naprawiony, za przeproszeniem, sracz, mogę jej poświęcić 15 minut jakoś między 16 a 17. Przelew zrobiłam, potwierdzenie pobrałam na kompa, wzięłam 5 głębokich wdechów. Na drugi dzień, uzbrojona w rachunki za części i napar z melisy - czekam. Jest. Oczywiście, że jest. Po, ku… kuruźnik, "pieniążki".

Tłumaczę, że przelew zrobiony, tu są rachunki, tu wyliczenia, odejmowanie na poziomie 2 klasy szkoły podstawowej, na wszelki wielki, machnięte pisemnie, coby szybciej się kobiety pozbyć. No ale ona na konto to nie bardzo chce, bo pobierać musi, a w ogóle to za te części tylko 46 zł (chyba, nie pamiętam dokładnie, ale trochę poniżej 50), a ja to odliczam, takie pierdoły, ona biedna emerytka, a ja nieczuła i zła, nawet takie psie pieniądze jej zabieram. I olaboga.

Z zaciśniętymi zębami poinformowałam panią, że skoro 50 zł to dla niej psie pieniądze, to chyba nie jest jednak taka biedna, bo ja za tę sumę robię obiady dla 3 osób na tydzień i kwota jest dla mnie jednak znacząca. Pani szybko zmieniła temat i przeszła do metody dokonywania płatności. Że ona jednak chce to osobiście odbierać. Już miałam odmówić w krótkich, żołnierskich słowach, ale pomyślałam, co mi tam… zobaczymy.

Przeszłam do ustaleń odnośnie napraw poważniejszych. I tu mało mnie szlag nie trafił, że apopleksji na miejscu nie dostałam, zawdzięczam chyba cudowi jakiemuś. Bo, drodzy moi, usłyszałam, że mam się przejść po śmietnikach i poszukać pasujących klepek, a pralki ludzie często oddają za darmo, więc jak znajdę coś takiego na olx, to mam przywieźć... Moje "SŁUCHAM?" słyszało chyba pół osiedla.

Ze względu na własne zdrowie psychiczne, wzięłam panią pod rękę, odprowadziłam do drzwi, pożegnałam i przekręciłam zamek, zanim zorientowała się, co się odwala. Butów na wejściu nie zdjęła, więc przynajmniej nie wracała do domu boso.

Wrócił do domu mój mąż, powiedziałam mu w skrócie, co się stało, poinformowałam, że idę po butelkę wina, a on dziś ogarnia Dziecia, bo ja muszę trochę poknuć.

Ściągnęłam i wydrukowałam potwierdzenie odbioru gotówki, zdecydowałam, że pralkę naprawiamy i wystawiamy rachunek za robociznę, przeryłam się przez kilometry przepisów odnośnie wynajmu mieszkania, ściągnęłam na komórkę porządne oprogramowanie à la dyktafon i ukontentowana, choć wciąż wkurrrrr… zirytowana, udałam się w objęcia Morfeusza.

Żyliśmy sobie całkiem szczęśliwie przez kolejnych 28 dni, aż nadszedł sms, że pani będzie jutro po czynsz… Ok, przygotowałam gotowiznę, nastroiłam się odpowiednio i czekam.

Pani cała w skowronkach, że "gotóweczka" (co to za mania z tym zdrabnianiem), że pralka działa... Pokazałam rachunek, daję pokwitowanie odbioru pieniędzy do podpisu. Pani długopisu nie ma… ok, przygotowana jestem, sama piórem piszę i nie pożyczam, więc poszłam do pokoju Młodego po odpowiednie narzędzie i… słyszę trzask zamykanych drzwi. No to mi do głowy nie przyszło. Pani się zmyła z pieniędzmi. Telefonu odebrać, oczywiście, nie raczyła. Tak się bawić nie będziemy. Policji nie wzywałam, nie zgłaszałam kradzieży, bo przecież czynsz, to czynsz, zapłacić i tak trzeba, a mi zależało tylko na potwierdzeniu. Nagranie ideolo, wszystko słychać, więc luz…

Naprawy, oczywiście, darowaliśmy sobie, wyrosły mi oczy na potylicy, żeby pilnować Młodego w trakcie przeglądania ofert mieszkań.

Miesiąc później dostaję sms-a, że ona przyjdzie po czynsz. Noż jasny... Odpisałam, że wykluczone, zrobię przelew. Wracam sobie radośnie na drugi dzień do domu, zakupy w jednej łapie, Młody w drugiej… Pod drzwiami stoi, tak, właścicielka. Ale nie sama. Z policją…

Zachowanie policjantów pozostawię bez komentarza, bo historia zajęłaby kilkanaście stron. Pani urobiła ich jako biedna, nieszczęśliwa, a ja jej czynszu nie chcę zapłacić. Musiałam udowadniać, że nie jestem koniem, na koniec nawet "przepraszam" od drani nie usłyszałam, choć wszystko, co im przedstawiłam świadczyło o tym, że to nie ja jestem oszustką.

Tu opowieść się kończy. A happy end? Znalazłam nam mieszkanie po kolejnym miesiącu, wyprowadziliśmy się cichaczem, nic o tym właścicielce nie mówiąc. Czynszu ostatniego nie zapłaciliśmy, bo kaucja, której i tak nie miałam nadziei zobaczyć na oczy, była mu równa. Na drzwiach zostawiliśmy kartkę z odpowiednim przepisem, że jeśli stan mieszkania zagraża życiu lub zdrowiu najemcy, może on odstąpić od umowy w dowolnym terminie. Śrubki z szafek i części od naprawionego klopa powyjmowaliśmy i zostawiliśmy na stole. A ja, na odchodne, odmalowałam mieszkanie. Farbami Młodego. W postaci ze Scooby-Doo.

Edit: Przeczytałam kilka komentarzy, choć nie wszystkie, bo ręce mi opadły. To, jaką miałam sytuację życiową, która zmusiła mnie do przeprowadzki w taki, a nie inny sposób jest MOJĄ sprawą. A nawet, gdybym miała taką fanaberię, nie daje to nikomu prawa do ucieczki z pieniędzmi bez pokwitowania ich odbioru ani do robienia sobie ze mnie jawnych jaj.

W żadnym mieszkaniu nie ma uroczych kontaktów. Może za to być uroczy pokój biblioteczny, w którym pomieścilibyśmy wreszcie wszystkie nasze książki. Z wnęką na wielki fotel. Cudo.

Gniazdka pozostało okleić gafrą, która je zabezpiecza, a to NIE TO SAMO, co naprawa.

Wydawało mi się, że nie trzeba być tytanem intelektu, żeby wyciągnąć ze zdania "Zachowanie policjantów pozostawię bez komentarza, bo historia zajęłaby kilkanaście stron" informację, że to nie o interwencję miałam pretensje, ale o ich zachowanie w trakcie tejże. Jeśli policjant nazywa mnie "patologią żerującą na społeczeństwie" i każe mi milczeć, bo wezwie MOPS do Młodego, oczekuję przynajmniej "przepraszam", kiedy udowadniam, że sprawa ma się zupełnie inaczej.

Dewastacja… Taaaak... Usunęliśmy naprawy, za to zostawiliśmy części, za pomocą których napraw tych dokonaliśmy. W końcu kasę za nie sobie odliczyłam. A pani może przecież sobie zmontować na nowo, prawda?

Szczerze zazdroszczę osobom, które mają możliwości finansowe, aby w takim wypadku obrócić się na pięcie i iść nocować w hotelu przez kolejnych kilka tygodni, do czasu znalezienia kolejnego mieszkania. Ja takowej nie miałam i nie mam. Jak zresztą większość ludzi.

Reasumując: wynika z tego, że zostawiłam biedną panią bez spłuczki, bo śmiałam się przeprowadzić, nie obejrzawszy mieszkania. No w zadzie mi się poprzewracało po prostu, żeby wymagać oddania kasy za naprawę czegoś, czego nie zepsułam...

Skomentuj (34) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 274 (330)

#84624

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Zgodnie z wykształceniem i pasją (botanika ze specjalizacją toksykologia roślin), dorabiam sobie produkcją naturalnych kosmetyków dla krewnych i znajomych królika.

Niektóre rośliny hoduję sama, niektóre zbieram po łąkach, lasach, czy innych ugorach z dala od cywilizacji. Suszę sama, maceraty robię sama, wyciągi również, po zrobieniu testuję na sobie - wiecie, takie cuda - wianki lepione w chacie z patyków na końcu świata ;) Żeby nie było - rachunki wystawiam. Na zasadzie działalności nierejestrowanej.

Tak, jak wszyscy znajomi i rodzina rozumieją wszystkie zasady, które nie tylko radośnie wypisuję na "etykietach", ale również przypominam werbalnie, tak znajomi znajomych - miewają z tym problemy.

Dzwoni do mnie pani - z polecenia, oczywiście, bo jej znajoma przestawiła się na kosmetyki ode mnie, skóra cudo, a kasa niewielka. Prosi o zrobienie płynu do demakijażu na rumianku. I ona chce całość rumiankową. Rumiankowy wyciąg, rumiankowy macerat.... Zwykle moim "klientom" dobieram kosmetyki sama na podstawie ankiety lub zwyczajnego pogapienia się na interface ;) Proponuję więc pani wypełnienie takowej ankiety, ona nie chce, wie doskonale, co jej potrzebne. No dobrze, ale rumianek bywa alergenem... proszę panią o zrobienie testu, tj zaparzenie 3 torebek rumianku w 250 ml wody i mycie w czymś takim twarzy przez 3 dni. Pani nie potrzebuje, ona używa szamponu i kremu z rumiankiem. Nooo.....nie.

Tłumaczę, że stężenie wyciągu z rumianku w kremach i szamponach jest na tyle małe, że jej organizm nawet tego nie zauważy, do tego istnieją odmiany rumianku i produkty hipoalergiczne, które nie zawierają alergenu (anthecutolidu), a ja stosuję odmiany "zwykłe".

Pani opornie, bo opornie, zgadza się. 3 dni później pisze mi w smsie, że wszystko ok, skóra cud malina, uczulenia na rumianek nie ma, mam robić tak, jak ona sobie życzy.
Obiekcje jeszcze miałam, ale zadzwoniła do mnie polecająca mnie znajoma. Mam robić, koleżanka jej jest ogarnięta, była kiedyś kosmetyczką. Opornie, bo opornie, ale zrobiłam zgodnie z życzeniem pani, kasę zainkasowałam, produkt wysłałam. Niecałe 2 tygodnie później odbieram od pani telefon.

Jestem partaczką, oszustką, coś zrypałam i ją wysypało. Ja przerażona, pierwszy raz coś takiego mi się zdarzyło, dopytuję o warunki przechowywania, stan butelki po dostarczeniu, wyniki testu alergicznego (może coś przeoczyła) i słyszę "no, kur.a mówiłam, że kremu i szamponu używam z rumiankiem i nic mi nie było, dopiero po twoim barachle mnie wysypało". Jak łatwo się domyśleć pani testu nie zrobiła, ona jest kosmetyczką, jak ją uczyli to o anthecutolidzie nic nie mówili, wymyśliłam sobie, żeby jej na złość zrobić. No brawo.


Drugą tak uroczą sytuację miałam z dziewczęciem lat 18, koleżanką mojej bratanicy. Bo Młodej wszystkie syfy poznikały w tydzień i nowe się nie pojawiają, dziewczę chce takie samo cudo. Ta, dla odmiany, wypełniła ankietę, dobrałam skład, wyceniłam, cała wymiana wiadomości z nią wyglądała rozsądnie, więc zainkasowałam należność, wysłałam. Miesiąc później dzwoni do mnie zapłakana bratanica, bo koleżanka oskarża o oszustwo ją i mnie. Preparat jej się zepsuł. Nie lubię niedomówień, dzwonię do dziewczęcia. Ponieważ kosmetyki są naprawdę naturalne, konserwuję je wyłącznie alkoholem etylowym w dość niskim stężeniu (faza wodna) oraz odpowiednimi olejkami eterycznymi (faza olejowa) i zaznaczam, że mają być trzymane w ciemności i w temperaturze poniżej 25C.

Wtedy daję gwarancję na 3 m-ce (na tyle starcza również buteleczka 100 ml). Dziewczę trzymało kosmetyk na oknie w łazience, bo....okno od północy i tam słońce nie świeci. Jakoś nie mogło do niej dotrzeć, że sama zafundowała sobie szybsze psucie się "cuda".

Co najlepsze, biorę za to opłaty symboliczne (za płyn dwufazowy 100 ml liczę sobie 30 zł, co daje około 10 zł "zarobku", za balsamy biorę więcej, ale zarobek w tych samych granicach), całą zarobioną na tym procederze kasę wydaję na kolejne eksperymenty. Oleje tłoczone na zimno tanie nie są, a kombinuję z lnianym, macadamią, pestkami winogron i czym tylko sklep będzie bogaty.

Doszłam do etapu, na którym 3 osoby przestawiły się z kosmetyków vichy na "moje" i jadą na nich od roku, różnicę zauważając jedynie in plus. Z czasem chciałabym otworzyć działalność w tym kierunku, ale koszta, jakie krzyknął mi sanepid są dość...potężne. Ja natomiast nie wiem jeszcze wszystkiego i chcę się douczyć. Ale chyba jednak pozostanę przy rodzinie i bliskich znajomych, choćby miało mi to dłużej zająć, bo jeśli osoby z polecenia nie rozumieją najprostszych instrukcji, to nie mają dla mnie wartości edukacyjnej (poza tempem psucia się kosmetyku wystawionego na światło oraz szybkością wystąpienia reakcji alergicznej), a tylko psują krew.

P.S. Butelki, w których robię kosmetyki są szklane i sterylne. Sterylne są również wszystkie narzędzia, których do tego używam, więc mam absolutną pewność, co do przyczyn szybszego psucia się preparatu.

Skomentuj (37) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 172 (180)

#84476

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Mam strasznego pecha do ginekologów. Nie wiem, czy to tylko moja "zła karma" rzuca mnie w objęcia dziwnych człeków tej specjalizacji, czy po prostu ginekologia leży i kwiczy w naszym kraju.

Jestem teraz w drugiej ciąży. W pierwszej, zanim trafiłam na dobrego gina, przerobiłam jednego, który zapisywał mnie na nic niewarte wizyty raz w tygodniu, a po 5 takowych, patrząc w moją kartę, zapytał po co przychodzę. Bo pan doktor mi kazał? Szczytem wysublimowanego żartu wg niego, było poinformowanie mnie, że golenie okolic intymnych, to dopiero na poród, hehe. Na dictum, iż mój mąż nie lubi włosów żreć, zrobił się czerwony i zamilkł. Drugi nie chciał mi przepisać skierowania na badania TSH i FT4, pomimo tego, że zasypiałam na stojąco, tyłam na potęgę i nie miałam siły na nic. Badania zrobiłam komercyjnie, TSH wywalone w kosmos. Dopiero 3 był w miarę normalny, on też doprowadził mi ciążę do końca.

O obecnej, drugiej ciąży, dowiedziałam się miesiąc po przeprowadzce na drugi koniec kraju. Ponieważ biorę leki, które z ciążą się nie lubią, dopadłam pierwszego, do którego termin nie wypadał za miesiąc. Rejestratorki w przychodniach albo nie mogą, albo nie chcą wklinować takiego pacjenta na cito. Z wykształcenia jestem co prawda botanikiem, ale anatomię porównawczą i cytofizjologię zaliczyć też musiałam, wiem jak szukać informacji.

Znajduję, że jeden z moich leków zaburza przyswajanie folianów, konsultuję to telefonicznie ze znajomą lekarką - ustalamy, że pompuję w siebie podwójną dawkę kwasu foliowego, a na wizycie u ginekolog dowiem się, co dalej.

Tuptam ja sobie więc w wyznaczony dzień do przychodni, odczekuję 45 minut, aż pani ginekolog łaskawie skończy plotki i kawę, wreszcie wchodzę. Tłumaczę z czym przyszłam, mówię o lekach, informuję, że to psychiatryczne (nie, nie mam standardowej depresji, tylko ChAD, czyli chorobę, która charakteryzuje się okresami depresji, manii i normalności, następującymi po sobie). I tu następuje pytanie ze strony (l)ekarki:

- A taka gruba to czemu jest?

Hmmmm, noszę rozmiar 40/42 przy 178 cm wzrostu, do tego jestem typową klepsydrą, więc w pasie pasuje na mnie 38, ale wtedy biodra i cyc za nic mi się w ciuch nie wepchną.
Ponieważ miałam akurat tę "najfajniejszą fazę", hamowaną normotymikami, ale jednak, z uśmiechem nr 5 pytam:

- A pani czemu taka chuda?
- Nie jestem chuda, tylko SZCZUPŁA, a pani ma otyłość II stopnia.

Cóż było robić - wstałam, otworzyłam drzwi, popatrzyłam na tabliczkę i mówię:

- Tu jest napisane "ginekolog", nie "dietetyk". Skoro zamieniły się panie gabinetami, czy mogłaby mnie pani pokierować do właściwego?

Pani ginekolog warknęła tylko "zapraszam na fotel", pogrzebała, gdzie trzeba, wypisała mi skierowanie na tsh, ft4 (alleluja, przynajmniej tyle), wspomniałam jeszcze o tym, że jestem rh-, a mój mąż rh+, więc może jeszcze skierowanko na przeciwciała...Wypisała, rzuciła nimi we mnie i warknęła "następny!". Na moje pytanie o leki, które biorę i ich wpływ na ciążę, stwierdziła tylko, że ona się nie zna i jak dla niej, powinnam odstawić. Mhm... Cóż mogłam począć, biedna ja... Pojechałam do mojego psychiatry, wyżebrałam wizytę, poryliśmy w internetach, wymieniliśmy się informacjami i po 15 minutach wyszłam z kompletem wiedzy i zaleceń. Cieszę się tylko, że nie miałam wtedy fazy depresyjnej, bo po informacji odnośnie moich wymiarów, miałabym kilkudniową przerwę w jedzeniu. W poniedziałek mam wizytę u kolejnego ginekologa, trzymajcie kciuki.

P.S. W drugą ciążę zachodzić nie chciałam, była typową wtopą, ale przy moich lekach nie mogę stosować antykoncepcji hormonalnej. A "gumowe wytwory szatana", stosowane wraz z kalendarzykiem, cholernie zawodne są. Jak widać na załączonym obrazku.

słuzba_zdrowia

Skomentuj (24) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 144 (164)

#73217

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Krótko będzie.

Dawno temu, na II roku studiów, załapałam pracę jako przewodnik w PKiN. Na wystawach tematycznych pewnej agencji.

Dobra w tym byłam, więc wlepiano mi "trudne" grupy. Dzieci z domów dziecka, zakłady poprawcze, wyjątkowo oporne grupy z zawodówek. Ale pewnego dnia ktoś przegiął. Nie pomyślał. Na interaktywną wystawę o ŚWIETLE, gdzie wszystko trzeba było zobaczyć, wlepiono mi grupę dzieci z Lasek. Opiekunowie wiedzieli, na czym polega ta wystawa, bo foldery przedstawiały zdjęcia i opisy każdego eksponatu. Po 1,5 godzinie byłam cała spocona, bo dwoiłam się i troiłam, żeby jakoś dzieciakom wytłumaczyć, o co chodzi. Chyba mi się udało, bo na koniec przyszła do mnie dziewczynka i powiedziała "spociła się pani, czuję, ale wreszcie wiem, że ogień parzy, więc jest czerwony, słońce grzeje przyjemnie, czyli jest żółte, kiedy mi zimno, to jest niebieski, a jak drzewa szumią, to jest zielony". Tego zdania nie zapomnę do końca życia.

A opiekunowie, którzy wybrali taką wycieczkę, powinni mocno zastanowić się nad swoim "powołaniem".

Skomentuj (51) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 305 (365)

#73186

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Wspominałam sobie ostatnio szczenięce czasy i mi się przypomniało...

Kiedy poszłam na studia i okazało się, że jeden dzień w tygodniu będę miała wolny, podłapałam pracę przy roznoszeniu gazet. Nie była to popularna gazeta na literkę M, tylko lokalny tygodnik z Piaseczna. Rozdawanie polegało na śmiganiu między samochodami, stojącymi w korku przed skrzyżowaniem i wręczaniu im badziewia. Młoda i głupia byłam, 90 zł dniówki to dla mnie była suma, jakbym Pana Boga za nogi złapała, więc latałam. Skończyć pracę mogłam dopiero wtedy, gdy wszystkie gazety zostaną rozdane. Wychodziło około 13 godzin dziennie. Z 30 minutami przerwy. Za 90 zł. Bajer, prawda? ;)

Pewnego dnia wrzucono mnie na skrzyżowanie pod "Laminą". Była tam wysepka pomiędzy pasami i na tej wysepce poznałam pana bez nogi, który żebrał między autami tak, jak ja rozdawałam gazetę. Co jakiś czas robił kulą kreskę na ziemi. Po kilku tygodniach zapytałam go wreszcie, co te kreski oznaczają. Pan, bez mrugnięcia okiem, powiedział mi, że przy każdej pełnej dyszce tak sobie odznacza. Zrobiło mi się źle. Naprawdę źle. Dlaczego? Po 3-4 godzinach biegania między samochodami pan miał 15-20 kresek i ewakuował się do domu. Ja sterczałam 13 godzin za "9 kresek".

I nie byłoby to aż tak poniżające, gdyby nie fakt, że kierowcy często przywoływali mnie do siebie, żeby dać mi "5 zł dla tego biednego pana". Ale pie*dolonej gazety wziąć już nie chcieli, bo "na co mi ta makulatura". Przykro mi było. Ale miałam uczciwie zarobione 90 zł i wciąż mogę patrzeć na siebie w lustrze. Ciekawe, czy ten pan też.....

Skomentuj (15) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 268 (310)

#72978

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Widziałam kiedyś na tym portalu podobną historię, jednak nie byłam w stanie znaleźć jej ostatnio, żeby porównać podobieństwa i różnice. To tak, tytułem wstępu, gdyby ktoś zarzucał mi plagiat ;)

Pracowałam kiedyś w korporacji. Na umowy zlecenia. Umowy o pracę były przewidziane tylko dla pracowników na wyższych stanowiskach. Przepracowałam rok, drugi, trzeci, o awans starałam się nie raz, ale wyraźnie powiedziano mi pewnego dnia, że z mojego działu się nie awansuje. Zaczęłam więc szukać czegoś innego, aż tu nagle... Dwie kreski na teście ciążowym. Cóż, kłamać nie lubię, więc szukanie nowej pracy odłożyłam, tuptałam dzielnie do swojej.

Przez cały czas, od kiedy mój brzuszek zaczął być widoczny, wszyscy zapewniali mnie, że umowę będziemy przedłużać, dostanę zasiłek macierzyński (na zleceniu nie ma urlopu macierzyńskiego), a potem wrócę do nich. Nie protestowałam, słysząc o powrocie, ale byłam bardzo pozytywnie zaskoczona postawą firmy. No i przyszło podpisać umowy czerwcowe (ja miałam termin porodu na wrzesień), gdy przychodzi do mnie bezpośrednia szefowa i rzecze "Filifionka, spirzaj od jutra na zwolnienie, wybłagaj, wyżebraj, nie ma dla ciebie umowy, kadrowe powiedziały, że nie będzie". Słabo mi się zrobiło, pobiegłam jeszcze do szefa wszystkich szefów, bo firma przyjazna kobiecie w ciąży, pytam... "No wiesz, Filifionka, ciężko jest, nie możemy sobie pozwolić na blokowanie twojego miejsca...".

Krew mi oczy zalała, ale do dnia następnego miałam umowę, znalazłam lekarza, poryczałam się u niego, opowiedziałam całą sytuację... wystawił mi zwolnienie. To zagwarantowało mi jakiekolwiek pieniądze do porodu, co potem - zobaczymy, nie wolno mi panikować z Młodym w brzuchu. Od razu zaznaczę - gdyby mnie nie zapewniali o przedłużaniu umów - poszukałabym jednak czegoś innego - redaktorka przez neta, cokolwiek na dzieło, co mogłabym robić z domu... Nie szłam wcześniej na zwolnienie, bo ciąża nie jest chorobą, ale postawili mnie przed perspektywą braku środków do życia. Mój mąż zarabia nieźle, ale na wszystko nie wystarczy z jego pensji.

Urodziłam dziecko, poczekałam chwilę i uzbrojona w dokumenty z PIP-u po prostu... poszłam do sądu pracy. Moja praca nosiła wszelkie znamiona umowy o pracę, więc... czemu nie. Oni wydymali mnie, dlaczego mam zostać bez niczego..?

Sprawa ciągnęła się ponad rok, ale sąd orzekł, że... wygrałam. Mam odpis wyroku wraz z uzasadnieniem, że byłam zatrudniona na umowie o pracę na czas nieokreślony.

Gdzie piekielność? W firmie - tak, we mnie, że zaufałam - też.
A teraz hard core: Poszłam dziś do ZUS-u, bo chciałam dowiedzieć się, kiedy mój były pracodawca uzupełni moje składki i do kiedy ma termin. Otóż termin ma... do końca świata. Bo w wyroku go nie określono. Okazuje się, że muszę założyć drugą sprawę, żeby zapłacili nawet moje składki ZUS. Nie wspominam już o zaległym urlopie macierzyńskim, bo przecież nigdy nie dostałam wypowiedzenia ani sama go nie złożyłam, więc w teorii... wciąż tam pracuję. Ale żadna instytucja państwowa, w tym US, nie kwapi się do ściągania z nich czegokolwiek. A teraz chyba pójdę się napić, bo "bez vodki nie rozbirjosz".

PS Od kiedy Młody skończył 3 miesiące, pracuję jako redaktorka przez neta i, dodatkowo, od pół roku, pozyskuję klientów dla pewnej firmy. Wszystko z domu. Da się. Kasy nam nie brakuje. Ale odpuścić im nie mam zamiaru. Jeśli mi się uda, to 80 000 wpłynie na fundusz Młodego na naukę.

korpo prawo kielicha...

Skomentuj (9) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 278 (312)

#72442

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Prawo jazdy mam i autem jeżdżę od kiedy tylko skończyłam 18 lat, czyli... powiedzmy, że od dawna :) Dycha pykła :) Nie jeżdżę codziennie, ale 200 km tygodniowo po mieście (duuużym, jak na nasze standardy) - wyrabiam.

Jak każdy kierowca - popełniam czasem błędy, ale nigdy nie były one poważne. Wystarczy powiedzieć, że w ciągu tych, powiedzmy 10 lat, raz przytarłam. I to na parkingu, po 450 km trasie. Niedawno zmieniłam mały samochodzik na, jak na moje standardy, krowę, bo Rovera 623, więc nie wyliczyłam, zmęczona już podróżą.

Ostatnio jednak koleś trochę mnie wbił w ziemię. Jadę sobie, 4 pasy, trasa, którą wcześniej nie dane mi było jechać. Brak znaków na temat rozjazdu, więc cisnę sobie skrajnym prawym, robię tak zresztą często, żeby szybszym drogi nie blokować, u mnie z tyłu, w foteliku Młodociany, więc preferuję opcję "wolniej, ale bezpieczniej). W tym przypadku nie robiło to zbytniej różnicy, bo ograniczenie 90, ale ciasno, więc wszyscy ciągną się 70. Nagle (tak, nagle, wspominałam już, że znak się musiał zdematerializować) - widzę, że mój pas skręca, a ja muszę prosto. No to lewy kieruneczek i szukam luki. Jest! Między śmieciarką a dostawczakiem, ale nie ma co wybrzydzać, więc się wklinowuję. Upewniłam się, że za mną zostanie ze 30 cm luzu, nikogo nie spowolniłam, drogi nie zajechałam, cud - malina, jedziemy tam, gdzie trzeba. Panu z dostawczaka najwyraźniej jednak nie spodobała się moja wizja świata, ponieważ, kiedy tylko się rozluźniło, zaczął mnie wyprzedzać, wjeżdżając na mój pas. Centymetr, dwa, piętnaście, zepchnął mnie wreszcie na barierkę, przyszorowałam o nią lusterkiem, pan pokazał mi środkowy palec i radośnie odjechał w siną dal. Cóż, zapomniał, że rejestratory są teraz bardzo popularne. Tak, mam go. Tak, pójdę na policję.

I nie chodzi mi o to, że czuję się bardzo pokrzywdzona. Troszkę - owszem, ale bez przesady, nic nam się nie stało. Chodzi mi o brak wyobraźni. Gdyby zrobił mi tak ktoś na samym początku mojej przygody z autami - skończyłabym na tej barierce, a on poszedłby siedzieć. Brak wyobraźni to straszna rzecz.

PS Nagranie dałam do obejrzenia kumplowi, który jest zawodowym kierowcą, bo w pierwszej chwili pomyślałam, że może jednak nieumyślnie zrobiłam facetowi źle. Kumpel stwierdził, że jedyne, co było złe w moim postępowaniu to to, że jako kobieta, zdeptałam mu chyba jego, i tak już maluteńkie, ego.

[EDIT] Po komentarzu Rak77: Gdybym nie miała na tylnym siedzeniu śpiącego brzdąca, to nie zjechałabym ani o milimetr. Lewa blacharka sama się nie zrobi, a miałabym "sponsora" i to na jego własne życzenie. Jednak oczekiwanie na policję, bo mogę się założyć, że oświadczenia nie chciałby spisywać, z dzieckiem, zdenerwowana i na ruchliwej trasie - w moim świecie odpada. Poprzednie auto miałam z 91 roku i umarło śmiercią naturalną, ale lakiernika miałam na czyjś koszt 2 razy. Ale wtedy miałam "na pokładzie" tylko siebie. A to robi różnicę.

Janusz na drodze

Skomentuj (27) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 185 (219)

#72386

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Ostatnio często pojawiają się historie odnośnie pracy w naszym kraju, więc, wyjątkowo, pójdę za stadem.

Mój mąż jest bardzo wysoko wykwalifikowanym pracownikiem fizycznym. Nie mówię tu o budowie, tylko o kimś, kto studiów nie ma, ale ukończone kursy, również na uprawnienia międzynarodowe oraz typ wykształcenia technicznego, które jest dość rzadkie. Taka banda wariatów zwykle się tym zajmuje, którzy zamiast krwi w żyłach, mają czystą adrenalinę.

Jest jeden typ uprawnień, który zrzesza elitę tego zawodu. Na całym świecie posiada je 75000 osób. Obwarowana jest wieloma restrykcjami i wymaga poważnego podejścia do zasad BHP. Aby to uprawnienie utrzymać, należy w ciągu 3 lat mieć wypracowane minimum 1000 godzin... (cholera, nie chciałam podawać dokładnego zawodu męża, ale wychodzi na to, że jednak muszę) alpinistycznych, wpisanych do logbooka. Inaczej - uprawnienia przepadają i trzeba je robić od początku. Mąż ma te uprawnienia od 2 miesięcy, alpinistą z uprawnieniami polskimi jest od 8 lat. W obecnej firmie pracuje od 3 lat. Ilość godzin alpinistycznych w ciągu ostatnich 2 miesięcy - 5. Reszta zleceń, jakie otrzymał to mycie okien z rusztowania. Rozmowy z szefem nic nie dają.

"BHP? Nie słyszałem", czyi podejście większości ludzi z jego firmy. Praca po 20 godzin na dobę, 4 godziny snu, 20 godzin pracy... Potrafią tak 2 tygodnie. I nie przyjdzie bucom do głów, że skoro za mało zarabiają, to przydałaby się podwyżka albo zwiększenie liczby godzin alpinistycznych (są 2x więcej płatne). Nie, oni za mało pracują, więc cisną jeszcze więcej. Doszło do tego, że jeden z pracowników zasnął za kierownicą, po pracy dzień-noc-dzień-noc. 48 godzin bez przerwy, a on ładuje się za kółko i wiezie ludzi z obiektu. Uratowały ich barierki. Mój mąż wtedy z nim nie jechał. Dowiedział się, ile czasu facet nie śpi i ....wrócił pociągiem

Mój mąż szanuje swoje życie i swoją rodzinę. W sznurki wchodzi tylko po przespanej nocy, a czas pracy stara się ustalić tak, żeby móc pobawić się z synem i porozmawiać z żoną. I z tego powodu nie ma szans na awans. Bo chłopaki tak pęknie pracują, a on nie. Wiem, mógłby tak, jak oni. Ale, ja sądzę, że 10 roboczogodzin dziennie to aż nadto. Dodajmy do tego 2 godziny dojazdu (po godzinie w 1 stronę) i robi się 12. A przecież wystarczyłoby, żeby reszta pracowników zaczęła szanować swoje życie i zdrowie, poszła po rozum do głowy i powiedziała "basta". Czas na zmianę firmy. A jeśli to nic nie da - z iratą przyjmą go z otwartymi ramionami wszystkie firmy alpinistyczne na zachód od nas. Tylko, mimo wszystko, trochę żal.

PS. Zapomniałam, że żyjemy w czasach korpo. Praca, jaką wykonuje mój mąż, charakteryzuje się jedną, ważną rzeczą. Jeśli zrobi coś źle - nie poprawi tego. Z tej prostej przyczyny, że będzie na OIOMie lub w trumnie. Źle założysz stanowisko - nie żyjesz, źle zawiążesz węzeł - nie żyjesz, źle wepniesz urządzenie zjazdowe lub asekuracyjne - nie żyjesz. Jeśli źle złożysz rusztowanie - masz szansę na OIOM. Takich błędów nie da się cofnąć.

PS 2. Nie sądziłam, że większą uwagę przywiążecie do określenia "elitarny", niż do braku szacunku do własnego zdrowia i wymagania od innych braku tego szacunku. Gratuluję podejścia. Jeśli uważać Was za przekrój społeczeństwa, to jednak przyjdzie nam spakować manatki.

praca

Skomentuj (43) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 243 (313)

#72555

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Tego, co nas bezpośrednio nie dotyka, zwykle nie zauważamy. Taka już nasza ludzka natura. Ja też bardzo długo nie zwracałam uwagi na to, że przez bardzo wiele osób, zwłaszcza starszych, dzieci traktowane są jako dobro publiczne i można podejść, pomiziać, uszczypnąć w policzek, pogłaskać, złapać za rękę.

Sama mam 1,5 rocznego syna. Dość aspołecznego. Generalnie - nie przepada za obcymi, żeby pozwolić się komuś dotknąć, musi go poznać i polubić. Jego prawo. Do tej pory we wszelkiego rodzaju sytuacjach spod znaku "a puci-puci-puci", wystarczało moje stanowcze "proszę nie dotykać mojego dziecka, nie lubi tego".

Dla bardziej dociekliwych ułożyłam historię o tym, że teraz to świat taki be i fe, a dziecko nie odróżni miłej pani, dającej cukierka, od miłego pana, chcącego pokazać szczeniaczki i tragedia gotowa. To było mistrzowskie (nie chwaląc się) posunięcie, starsze panie kiwały głowami i przyznawały, że no tak, teraz to nie wiadomo, może pedofil, słusznie czynię, a one nie pomyślały. Jednak ostatnio jednej pani udało się przegiąć i obudzić we mnie zuo ;)


Stoimy z Młodym w kolejce w supermarkecie, zakupy wyładowane, Młody ogląda koła od wózka sklepowego. Pani, która była przed nami, zgodnie z moimi obawami, rzuciła się do niego z wyciągniętą ręką i okrzykami "ojej, ojoj" i jakimiś dodatkami o słodkim maleństwie. Młody już mobilny, więc wstał z kucek i zaczął się cofać przed nią. Pani nie daje za wygraną, nie zwraca uwagi na to, że dziecko ewidentnie się boi. Już otwierałam usta do nieśmiertelnego "proszę nie dotykać..", kiedy mój potomek załatwił sprawę we własnym zakresie i ...nakrzyczał na nią. Nie wiem, jak Wam to opisać, ale tułów pochylił trochę do przodu, ręce, zaciśnięte w pięści, wyrzucił do tyłu, wypiął lekko kuper, uniósł do niej głowę i wydał z siebie bardzo wysoki, ale i bardzo krótki dźwięk "ie".

Jak łatwo się domyśleć, chodziło o "nie". I tu się zaczęło. Niewychowane dziecko mam, bo na nią nakrzyczało, no co za bachor okropny (a gdzie podział się słodziak, sprzed minuty?), zero szacunku do starszych (żeby nie było, mojego dziecka bezstresowo nie wychowuję, o nie...). Początkowo usiłowałam pani tłumaczyć, że dziecko to nie jest zabawka, tylko mały człowiek, ma swoją strefę intymną i swoje małe, ale jednak, zdanie, ma prawo bać się obcych i bronić się tak, jak potrafi... Pani była jednak zbyt nakręcona informowaniem mnie o moim okropnym dziecku, więc nie wytrzymałam.

Podeszłam do pani, złapałam ją za obwisły policzek, przysunęłam z upiornym uśmiechem twarz do jej twarzy i powiedziałam "a puci puci puci, jakie śliczne polikunie". Pani oczywiście zaczęła się drzeć. Co ja robię, na co ja sobie pozwalam. Kiedy przerwała dla zaczerpnięcia tchu, powiedziałam spokojnie "czyli pani też jest niewychowana? Krzykiem reagować na takie mizianie? Przecież dokładnie to samo chciała pani zrobić przed chwilą mojemu dziecku".

Pani zapowietrzyła się, odwróciła do mnie kuprem, zapłaciła za zakupy i poszła. Dopiero, kiedy była kilka metrów dalej, pozwoliłyśmy sobie z kasjerką na wpadnięcie w potworny śmiech. A syn dostał wykład o szacunku do innych ludzi,który obowiązuje jednak tylko wtedy, kiedy oni szanują jego.

Dzieć vs starsza pani.

Skomentuj (70) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 587 (627)