Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

Piekielnaaaaa

Zamieszcza historie od: 13 marca 2011 - 14:38
Ostatnio: 29 marca 2023 - 21:30
  • Historii na głównej: 10 z 11
  • Punktów za historie: 5556
  • Komentarzy: 314
  • Punktów za komentarze: 2448
 

#89384

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Jestem prawnikiem.

Właściwie to nawet za dużo powiedziane. Po prostu kilkanaście lat temu, ku uciesze rodziców, ukończyłam studia prawnicze. Nie zostałam jednak adwokatem ani radcą. Może i gdzieś pojawiła się myśl o aplikacji, ale ostatecznie stwierdziłam, że to nie dla mnie. Zamiast ryć na pamięć przepisy, zatrudniłam się w korpo i po kilkunastu latach pracy i uzupełniania wykształcenia (studia podyplomowe, kursy, certyfikaty) dochrapałam się stanowiska zastępcy dyrektora działu. Praca, mimo że w korpo, jest ciekawa i całkiem mi odpowiada. Ale gdyby było tak pięknie, nie byłoby tej historii.

Wszystko zaczęło się całkiem niewinnie – pękający z dumy rodzice chwalili się na prawo i lewo o tym, że córka została prawnikiem. Niekiedy nawet używali tego jako swoistego „straszaka”, np. w rozmowie z nierzetelnym sprzedawcą czy fachowcem. Swoje na tym polu dołożyli też dziadkowie. Oczywiście nie mam o to do nich żalu, jednak patrząc z perspektywy czasu – wygenerowało to pewne problemy.

A mianowicie: cała rodzina, sąsiedzi oraz bliżsi i dalsi znajomi zawracają mi d… swoimi prawnymi problemami i pytaniami ze wszystkich możliwych dziedzin prawa, nie przyjmując do wiadomości, że: nie wykonuję zawodu, nie prowadzę praktyki, nie jestem z wieloma rzeczami na bieżąco i zwyczajnie – nie biorę odpowiedzialności za informację, jakiej udzielam. Najczęściej robię to na zasadzie „wydaje mi się”, „z tego, co się orientuję”, „o ile pamiętam” itd. Za każdym razem dodaję, że to nie jest profesjonalna pomoc i radzę wybrać się jednak do radcy lub adwokata. Mogę nawet kogoś polecić. Mimo to, ludzie traktują mnie jak prawnicze „112” – telefony o najbardziej idiotycznych porach, w dni świąteczne, oczekiwanie profesjonalnej porady (już, tu, teraz, zaraz) na podstawie strzępów informacji, bez wglądu w dokumenty i tak dalej. Ostatnio hitem są konsultacje prawne via SMS. Można by tak wyliczać do rana…

Piekielne są też reakcje ludzi – najczęściej presja połączona z wywoływaniem poczucia winy („No jak to, nie pomożesz pani Krysi, to przecież moja dobra znajoma, 15 lat temu byłyśmy w jednym pokoju w sanatorium w Rabce!” itp.) lub z jechaniem po ambicji („Jak to się nie znasz?? A ciocia Dorotka mówiła, że z ciebie taaaaaki dobry prawnik, podobno studia skończyłaś na samych piątkach!!”). Często zdarza się też oburzenie rozmówcy, gdy przekazuję niepomyślną dla niego informację i próby przekonywania mnie, że się mylę, że na pewno jest inaczej („Bo wujek Waldek miał taką samą sprawę i nic mu nie kazali płacić!!”). To super, gratuluję. No i moje ulubione - snucie abstrakcyjnych stanów faktycznych ("A co by było, jakby się okazało, że on tego jednak nie podpisał??" To podpisał czy nie? Szukasz porady czy tylko zawracasz d...?).

Ludzie nie są w stanie zrozumieć, że prawnik, tak jak lekarz, nie zna się na wszystkim. Zwłaszcza taki jak ja, który poprzestał na ukończeniu studiów i pamięta już tylko „największe klocki”. Jeśli ktoś zadaje mi pytanie z jakiejś wąskiej, specjalistycznej dziedziny (np. prawo medyczne, dziedziczenie gospodarstw rolnych czy nowe technologie itp.), oznaczałoby to dla mnie wiele godzin spędzonych nad kodeksem, komentarzami czy na buszowaniu w necie. Oczywiście w zamian za własną satysfakcję. Nie biorę od ludzi pieniędzy, ale zwykłe pytanie „Jak mogę się odwdzięczyć?” byłoby przecież bardzo miłe.

Tak więc w swoim dorobku mam już m.in. kuzynkę obrażoną o to, że nie zgodziłam się poprowadzić jej wyjątkowo „garbatej” sprawy rozwodowej (rozwód z orzekaniem o winie, walka o majątek i alimenty i inne „atrakcje”); znajomego, który stwierdził, że co ze mnie za prawnik, skoro nie potrafię ot tak, na poczekaniu, przewidzieć, jaki wyrok dostanie jego zięć-kłusownik, a na tych studiach to chyba skupiałam się na polowaniu na męża (taki tam żarcik, hehe).

Osobny temat to „wsadzanie na minę”, czyli przekazywanie niepełnych lub niesprawdzonych informacji („a wiesz, bo to taka prosta sprawa, to mi powiesz króciutko, jak to załatwić”), a potem – a jakże – pretensje! Bo np. osobie pytającej o to czy tamto „zapomniała się” jakaś istotna dla sprawy okoliczność. Hitem była pani, która – w dodatku przez pośredników – zasięgała u mnie informacji na temat odrzucenia spadku. Dlaczego przez pośredników? Bo mieszka za granicą. No i co z tego? – zawsze się zastanawiam. Z zagranicy nie da się przyjechać czy choćby zadzwonić? Na przymusowych robotach tam jest? Ale do rzeczy. W trakcie całego tego głuchego telefonu umknęła istotna informacja – że pani zamierzająca odrzucić kłopotliwy spadek dopiero co urodziła dziecko, a więc odrzucić go powinna także w jego (dziecka) imieniu. Na szczęście tę sprawę udało się, praktycznie w ostatniej chwili, uratować, ale co wysłuchałam, to moje.

Po ostatniej sprawie doszłam do wniosku, że mam to wszystko gdzieś i nie pomogę nikomu więcej. Niech się wszyscy poobrażają, z rodzicami włącznie. A poszło o sprawę z prawa pracy.

Dziadkowie poprosili, abym pomogła synowi ich znajomego, od którego co roku kupowali opał. Biedny chłopak pracował w jakiejś hurtowni z elektryką, gdzie był ofiarą mobbingu. Szef znęcał się nad nim, wyganiał do najgorszej roboty, z dnia na dzień zmieniał godziny pracy, a jakby tego wszystkiego było mało, któregoś dnia po prostu nie dopuścił do roboty i oznajmił, że pracownika zwalnia, już teraz, natychmiast. A chłopak porządny, robotny taki, nawet nie wie, za co został zwolniony. Pozwać drani!

Zgodziłam się pomóc – no bo wiadomo, dziadkowie, a ja nie miałam odwagi, żeby się postawić i odmówić. Umówiliśmy się z chłopakiem na spotkanie, aby opowiedział wszystko po kolei, a ja potem opiszę to w pozwie. Chłopak porozumiewał się ze mną głównie monosylabami („no”, „yhy”); jakąkolwiek treść trzeba było z niego wyciągać wołami. W zasadzie potwierdził wszystko to, co przekazano mi już wcześniej i zarzekał się, że to wszystko prawda. Miałam złe przeczucia, ale przecież to tylko napisanie pisma.

Po jakimś czasie doszło do rozprawy, na której pozwany pracodawca w ciągu dosłownie 10 minut udowodnił przed sądem, że wywalił pracownika jak najbardziej zasadnie, za chlanie w godzinach pracy i przyłapanie na kradzieży firmowego mienia. Ale chłopak porządny, robotny i nie wie, za co został zwolniony!

Nigdy nie zrozumiem, co ludzie mają w głowach. I błogosławię dzień, w którym postanowiłam nie iść na aplikację, bo wtedy to, co wkurza mnie raz na jakiś czas, byłoby moją piekielnością na co dzień.

prawo prawnik sąd

Skomentuj (24) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 213 (213)

#70651

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Po ciąży zostało mi trochę dodatkowych kilogramów. Nie było ich bardzo dużo, ale zupełnie przestałam się sobie podobać i tęskniłam za dawną figurą. W pewnym momencie, gdy synek zaczął już chodzić do żłobka, postanowiłam wziąć się za siebie; poszłam po poradę do dietetyka, kupiłam karnet na fitness, zaczęło się skrupulatne liczenie kalorii. Moja rodzina i znajomi podeszli do tematu pozytywnie i bardzo taktownie: dopingowali, zadawali życzliwe pytania, pomagali w opiece nad dzieckiem, żebym ja mogła przygotować sobie dietetyczny posiłek. Zdarzało się nawet, że ze względu na mnie zmieniane było miejsce koleżeńskich spotkań i zamiast w pizzerii lądowaliśmy w barze sałatkowym.

Małe piekiełko zafundowała mi jedynie teściowa (co ciekawe, osoba mimo swoich prawie 60 lat szczupła i zadbana), która za punkt honoru postawiła sobie zniechęcić mnie do mojego planu. Przez kilka miesięcy z uporem maniaka uskuteczniała coś, co można by określić krótko jako kuszenie szatana. Ponieważ mieszkaliśmy w pobliżu, zaczęła wpadać do nas częściej niż zwykle i pomimo, że nigdy nie przepadała za pieczeniem ciast, zawsze przynosiła, a to pączusie, a to drożdżóweczki, a to kawał sernika z galaretką. Moje grzeczne acz stanowcze odmowy poczęstowania się były kompletnie lekceważone lub traktowane jak obraza majestatu.

Na porządku dziennym były uszczypliwe uwagi sugerujące, że zamiast chudnąć, tyję ("Ojej, to już rzuciłaś tę dietę?! No, bo tak jakoś i n a c z e j wyglądasz!"), a pod choinkę dostałam piżamę w rozmiarze większym o dwa od tego, który nosiłam przed przejściem na dietę. Zaczęło się też napuszczanie na mnie męża, że rzekomo zaniedbuję dom i rodzinę, bo, nikczemna, zamiast lepić chłopu pierogi i smażyć schabowe, pakuję torbę i jadę na fitness (mąż sam nieźle gotuje i potrafi zająć się dzieckiem).

Kiedy i to nie pomagało, pojawiła się teza, że to całe odchudzanie się nie jest tylko w tym celu, żeby lepiej wyglądać, tylko pewnie mam kogoś innego na oku. Całe szczęście, że mąż jest normalnie myślącym człowiekiem i nie dał wiary w te brednie. Po kolejnej scysji (która wypadła akurat w Boże Narodzenie) teściowa została poproszona o zaprzestanie wizyt i kontaktów do momentu, aż zmieni swoje zachowanie. Nastał upragniony spokój, a ja niedługo potem osiągnęłam wymarzoną wagę.

Ale to jeszcze nie koniec historii.

Teściowa zachorowała. Okazało się, że ma poważne problemy z tarczycą, którą ostatecznie trzeba było usunąć. Po operacji niemal natychmiast zaczęła znacząco przybierać na wadze. Z relacji męża wiedziałam, że bardzo to przeżywa i nie może się pogodzić z taką zmianą swojego wizerunku. Nie podejmowałam jednak żadnych kroków, nie chciałam być posądzona o to, że cieszę się z cudzego nieszczęścia.

Dwa tygodnie temu teściowa zadzwoniła z zapytaniem, czy jeszcze jestem na nią zła i czy nie poradziłabym jej, jaki garnek do gotowania na parze powinna kupić: "Bo ty się znasz, tak się pięknie odchudziłaś".

No, odchudziłam. Ale łatwo nie było.

Skomentuj (20) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 427 (459)
zarchiwizowany

#58979

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Historia o młodej damie na placu zabaw przypomniała mi zdarzenie sprzed kilku miesięcy.
Tytułem wyjaśnienia - nie mam własnych dzieci, ale czasami zdarza mi się mieć pod opieką jakąś pociechę znajomych czy kogoś z rodziny. Całkiem nieźle sobie wówczas radzę i może w związku z tym jestem wyczulona na przypadki złego czy może raczej głupiego traktowania dzieci przez ich rodziców/ opiekunów. I o tym właśnie będzie mowa.

Na moim osiedlu znajduje się supermarket. Obok wejścia do sklepu właściciele zdecydowali się zrobić niewielki plac zabaw dla dzieci klientów. Jest tam jakaś huśtawka, zjeżdżalnia i - największa atrakcja - trampolina (taka okrągła, z siatką zabezpieczającą). Od wiosny do wczesnej jesieni zabawki są dosłownie okupowane przez dzieciaki, a trampolina cieszy się szczególnym powodzeniem i prawie zawsze jest do niej kolejka.

Wychodząc pewnego razu ze sklepu zwróciłam uwagę na niesłychanie wyfiokowaną kobietę w wieku ok. 30 - 35 lat, obwieszoną tandetnymi dodatkami i z miną, jakby miała przed nosem coś bardzo śmierdzącego. Obok kobiety stała najwyżej 4-letnia dziewczynka, która szlochając, ciągnęła matkę za rękę i prosiła:
-Ale mamusiu, ja bym chciała na trampolinę... Chcę sobie poskakać z dziećmi... Tam jest Klaudia i Maciek... Tylko chwileczkę...
Mamusia pozostawała jednak nieugięta i swą odmowę postanowiła poprzeć argumentem nie do zbicia:
- Nie zgadzam się! W domu jest WIĘKSZA i LEPSZA trampolina, nie takie g... jak to, i na niej nie skaczesz! Idziemy!

I pociągnęła córkę w stronę zaparkowanego nieopodal samochodu. Oczywiście też WIĘKSZEGO i LEPSZEGO niż wszystkie inne.

plac zabaw

Skomentuj (1) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 9 (53)

#28589

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia http://piekielni.pl/28266 przypomniała mi pewne wydarzenie z zamierzchłych, licealnych czasów.

Byłam uczennicą dosyć aktywną, działałam w uczniowskim samorządzie, udzielałam się przy okazji różnych uroczystości, brałam też udział w konkursach, głównie literackich, gdyż od zawsze lubiłam pisać. Od czasu do czasu udawało mi się dostać jakieś wyróżnienie czy nawet nagrodę.

Pewnego razu wysłałam swoje opowiadanie na konkurs skierowany do licealistów z całej Polski. Tematu już nie pamiętam, zresztą, nie jest to ważne. Faktem jest, że konkurencja była mocna, zgłoszonych prac dużo, a ich poziom dość wysoki. Mniej więcej po 2 miesiącach zostałam wezwana do gabinetu pani dyrektor, która głosem szczytującego skowronka oznajmiła mi, że na adres szkoły przyszło pismo od organizatora konkursu i że moje opowiadanie zajęło w nim drugie miejsce, a rozdanie dyplomów i nagród odbędzie się - cytując klasyka: "O mamuńciu!" - na Zamku Królewskim w Warszawie. Z perspektywy mojego (wtedy) małego zapyziałego miasteczka jawiło się to niczym wyprawa do Nowego Jorku.

Na dowód dyrektorka pokazała mi pismo, w którym podano nazwiska 10 wyróżnionych osób. Co ważne, przy nazwiskach większości zwycięzców znajdował się dopisek "za pracę przygotowaną pod kierunkiem ..." i wymienione nazwiska nauczycieli, którzy - jak się domyśliłam - w jakimś stopniu pomagali swoim uczniom, być może sprawdzali im prace konkursowe, udzielali jakichś wskazówek (w regulaminie konkursu był punkt, który umożliwiał napisanie pracy "pod kierunkiem", takie prace startowały w osobnej kategorii).

Pani dyrektor pogratulowała mi, po czym zrobiła wielce zasmuconą minę i zapytała z wyraźnym wyrzutem w głosie:
- A dlaczego w zgłoszeniu na konkurs nie napisałaś, że twoja praca powstała pod kierunkiem pani X (polonistki, a jednocześnie wychowawczyni naszej klasy - kobiety, która traktowała pracę w szkole jako rodzaj kary bożej i wyspecjalizowała się w tępieniu co ambitniejszych jednostek)?
- Bo nie powstała - odparowałam. - Swoją pracę napisałam całkowicie samodzielnie i pani X nie ma z nią nic wspólnego.
- No... ale tak by wypadało... Tak by to ładnie wyglądało... Pani X to taki zasłużony pedagog, zostało jej 3 lata do emerytury... No, muszę przyznać, że trochę nam przykro... Och, no trudno... Widzisz, bo w sumie to na to rozdanie nagród w tej Warszawie, to nie będzie miał kto z tobą pojechać jako opiekun... No, szkoda, pani X na pewno by nie odmówiła, ale w tej sytuacji...

Wzruszyłam ramionami i wyszłam z gabinetu.

A do Warszawy oczywiście pojechałam. Sama :).

szkoła

Skomentuj (13) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 854 (888)

#22536

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Z cyklu: jak nie dostać pracy.

Rekrutacja na stanowisko managera w firmie zajmującej się m.in. ubezpieczeniami. Trzeci lub czwarty etap, przeprowadzane są finalne rozmowy z garstką kandydatów, którzy najlepiej wypadli w dotychczasowych "eliminacjach". Aktualnie trwa rozmowa z jedną z kandydatek: wyższe wykształcenie, w planach studia podyplomowe, biegły angielski, kilka lat doświadczenia. Poza tym elegancka, zadbana, młoda kobieta, sprawiająca wrażenie zdecydowanej, dobrze zorganizowanej.
Rozmowa idzie jak po maśle, gdy wtem do akcji wkracza główny rekruter i zadaje swoje ulubione pytanie:

- Osoba, która zostanie zatrudniona, będzie kierowała grupą kilkunastu agentów. Proszę sobie wyobrazić, że jest pani taką właśnie osobą, zbliża się koniec kwartału, a tymczasem okazuje się, że pani podwładni mają bardzo niskie wyniki sprzedażowe. Jak by ich pani zmotywowała do bardziej wytężonej pracy?
Na chwilę zapada cisza, po czym pani zupełnie serio wypala:
- Temu kto sprzeda najwięcej, pokażę cycki.

Zapada totalna cisza. Osoby przeprowadzające rekrutację nie wiedzą, gdzie podziać oczy i co zrobić, żeby nie wybuchnąć śmiechem. Ale główny rekruter jak zwykle nie traci jaj i zupełnie niewzruszonym, flegmatycznym głosem ciągnie dalej:
- Hmm, to ciekawe. Ale jeżeli w pani grupie znajdą się również panie agentki, dla nich może to nie być specjalną motywacją...
Pani kandydatka marszczy brwi, przez chwilę intensywnie myśli i wypala:
- To po notesiku.

rekrutacja

Skomentuj (24) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 777 (823)

#18820

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Było o piekielnych kasjerach, kurierach, współlokatorach, moherowych babciach, a niniejszym chciałabym zainicjować wątek piekielnych szefów/kierowników/dyrektorów, słowem – przełożonych wszelkiego rodzaju i szczebla. Pracowałam w wielu miejscach i wśród moich szefów przewinęła się grupa bardzo fajnych osób, z którymi dało się dobrze współpracować, ale zdarzały się też osoby mało rozgarnięte, ciepłe kluchy, krętacze, a nawet jedna pospolita szuja.

Historia, którą chciałabym opisać, dotyczyła okresu, gdy pracowałam w niedużej firemce jako specjalista ds. promocji. Byłam wtedy na tzw. życiowym zakręcie, chciałam zmienić pracę i środowisko. Nie miało dla mnie większego znaczenia, że pracę zmieniam na gorszą, mniej płatną i w dodatku na drugim końcu miasta – to miał być nowy rozdział w życiu. Ale jak to w życiu, szybko okazało się, że desperacja i pośpiech to najgorsi doradcy.

Rozmowa kwalifikacyjna poszła gładko, przeprowadzał ją ze mną szef firmy – sympatyczny pan w średnim wieku, wyluzowany, z poczuciem humoru. Szef rozpływał się nad zawartością mojego CV i właściwie już podczas rozmowy stwierdził, że zatrudnia mnie od zaraz. Byłam pełna pozytywnych wrażeń. Na koniec pan Jurek napomknął, że formalnie właścicielem firmy jest on, ale z uwagi na to, że całymi dniami spotyka się z kontrahentami w ich siedzibach, jego prawą ręką jest jego małżonka, pani Viola i jej polecenia również mam wykonywać.

Viola okazała się być o dwadzieścia lat młodszą od męża rozwydrzoną gówniarą, absolwentką policealnej szkoły o kierunku: kosmetologia i wizaż. Nadmienię tylko, że firemka zajmowała się wydawaniem i dystrybucją kalendarzy książkowych, więc kompetencje pani Violi miały się do jej pracy jak kwiatek do kożucha. Jej samej jednak to nie przeszkadzało.

Viola nie znała się dosłownie na niczym. Rzeczy, które POTRAFIŁA robić, można by wyliczyć na palcach jednej ręki. Viola nie wiedziała, jak ponumerować strony w Wordzie, jak wysłać faks, co to jest podatek VAT, papier kredowy, prawa autorskie. Nie potrafiła policzyć średniej arytmetycznej z liczb całkowitych. Nie wiedziała, gdzie w Windowsie znajduje się kalkulator. Nie umiała wypełnić papierowego druku przelewu. Była zdziwiona, że kolor, który widzi na monitorze komputera, wygląda inaczej po wydrukowaniu na papierze. W stosunku do pracowników (a zwłaszcza pod nieobecność męża, który zazwyczaj załatwiał sprawy w terenie) kreowała się jednak na profesjonalistkę w każdym calu. Jej pobyt w firmie sprowadzał się na ogół do spędzania kilku godzin przed laptopem, przeglądaniu serwisów plotkarskich i allegro. Gdy szef był nieobecny, a pojawiał się jakiś kontrahent lub kluczowy klient, Viola znikała bez słowa wyjaśnienia i wszystko spadało na nas. Pół biedy, gdyby tylko znikała, gorzej, że razem z nią znikały klucze do szaf z dokumentami, katalogami, fakturami i wychodziliśmy wtedy wszyscy na idiotów.

O wyglądzie Violi nie będę pisać, napomknę tylko, że pod tym względem Viola lubiła trzy rzeczy: wzorek w cętki, kolor różowy i złote pasemka.

Wszystkich pracowników traktowała jak ludzi gorszej kategorii. Najbardziej pamiętne „wejścia” Violi:
- wysłanie jedynego w danej chwili zmotoryzowanego kolegi do jej domu, po dodatkowy komplet bielizny, gdyż postanowiła zrobić Jureczkowi niespodziankę i spontanicznie wymyśliła romantyczny wypad do Zakopanego,
- wezwanie „na dywanik” koleżanki i zażądanie od niej, aby nie nosiła do pracy długich, dyndających kolczyków, gdyż Viola ma migrenę i dźwięk jaki wydają kolczyki, sprawia, że jest bliska zgonu,
- notoryczne posyłanie pracowników do sklepu po hamburgery, jogurty, żelki, tampony,
- zarzucenie jednej z koleżanek chamstwa i braku kultury, ponieważ podając Violi segregator, nie spojrzała jej w oczy,
- wydanie zakazu picia kawy w pracy (ze względu na jej intensywny aromat), uzasadniony znowu migreną i podejrzeniem ciąży – zakaz odwołano po karczemnej awanturze, jaką jeden jedyny raz urządził pan Jurek. Nadmienię w tym miejscu, że Viola przynajmniej raz dziennie podejrzewała u siebie ciążę. Niezliczoną ilość razy wykonywała w pracy test ciążowy. Apteka za rogiem miała dzięki niej stałe dochody. Mogłaby usunąć cały swój asortyment i pozostawić tylko testy ciążowe. I tak by przetrwała.

Najbardziej irytującym przejawem obecności Violi w firmie był jej zgubny wpływ na męża. W pierwszym okresie mojej pracy w tej firmie byłam przekonana, że pan Jurek stracił dla niej głowę i ustępuje jej na każdym kroku, bo kocha ją szaloną, ślepą miłością. Stopniowo jednak zdawałam sobie sprawę, że on się zwyczajnie jej boi, daje za wygraną dla świętego spokoju. Nie zliczę, ile razy pod jej wpływem zmieniał dobrą biznesowo decyzję i ulegał jej pomysłom, które w krótkim czasie okazywały się katastrofą. Nie zliczę też, ile razy pokłócili się o coś w naszej obecności. Każda podjęta przez pana Jurka próba przeforsowania swojego zdania kończyła się tak samo: Viola z płaczem wybiegała z biura, trzaskając drzwiami i wołając „Ty mnie już nie kochasz!!”. Po każdej takiej scenie powtarzał się ten sam scenariusz. Przez parę dni Viola nie pojawiała się w pracy, a potem wracała w dobrym humorze, obwieszona jakąś nową kosztowną błyskotką. Jeżeli ktoś z personelu był zwalniany, to zazwyczaj za sprawą Violi, która potrafiła wmówić mężowi, że osoba X kserowała potajemnie jakieś firmowe dokumenty, a dajmy na to osoba Y nie szanuje jej (tzn. Violi) i sugeruje uśmieszkami, że jest głupia.

Najbardziej jednak oczywiście w pamięci utkwiło mi zdarzenie, po którym odeszłam z pracy.
Do naszego zespołu dołączyła Gosia – dziewczyna cicha i niepozorna, nie umiejąca totalnie walczyć o swoje, samotna matka. Pracowała solidnie, miała dużą wiedzę i wszyscy ceniliśmy sobie współpracę z nią. Gosia pracowała na umowę zlecenie, nie przysługiwał jej więc urlop. Zdarzyło się nieszczęście, jej synek poważnie zachorował, zapowiadało się długie leczenie szpitalne. Pan Jurek wyszedł z propozycją, aby Gosia podpisała umowę o pracę, co dawałoby jej i dziecku pewne zabezpieczenie. Umowa została podpisana, ku radości Gosi. Niestety, wieczorem Gosia odebrała telefon od skruszonego pana Jurka, który przepraszając ją raz po raz wyjaśnił, że niestety, żona się nie zgodziła itp. itd. i Gosia musi odejść. Uzasadnienie? Viola jej nie ufa.

Razem z Gosią odeszło wtedy sześć innych osób. Ja również. Jednocześnie obiecałam sobie, że nigdy więcej nie zatrudnię się w firmie, zarządzanej przez małżeństwo lub jego odpowiednik.

usługi

Skomentuj (30) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 739 (767)

#18205

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Wiele młodych dziewczyn, które uczą się/ studiują, dorabia sobie jako hostessa na promocjach. Ja również miałam okazję – jedną i ostatnią w życiu. Będzie długo.

Byłam jakoś na drugim roku studiów, kiedy koleżanka, pracująca jako hostessa w różnych supermarketach, namówiła mnie, żebym też spróbowała szczęścia. Był to okres tuż przed świętami Bożego Narodzenia, a więc w sklepach tłumy ludzi, skorych do wydania pieniędzy większych niż zwykle, którym można bez większego wysiłku wcisnąć różne produkty i zgarnąć za to przyjemną - jak na studencką kieszeń - sumkę (atrakcyjna stawka godzinowa plus ewentualna premia za tzw. aktywną sprzedaż). Koleżanka umówiła mnie ze swoim szefem i po dogadaniu szczegółów otrzymałam pierwsze zlecenie: miałam pojechać do wielkiego marketu na obrzeżach miasta i proponować klientom zakup interaktywnych zabawek (gadające lalki, poruszające się i wydające odgłosy pieski i kotki, zestawy do karaoke dla dzieci, ptaszki „naśladujące” głos człowieka itp. ustrojstwa). Miałam pracować 12 godzin z małą przerwą na kanapkę i WC.

Początek pracy był super; wielu klientów zatrzymywało się przy moim stoisku, wypytywało o "moje" zabawki, a ja - pełna entuzjazmu - odpowiadałam na pytania, doradzałam, zachwalałam oferowany towar. Nie wymagało to zresztą z mojej strony specjalnego wysiłku – takie zabawki były wtedy nowością na rynku, więc same przykuwały uwagę klientów. Wielu z nich bez dłuższego namysłu wkładało zabawkę do koszyka, dziękowało mi za pomoc i oddalało się, życząc wesołych świąt, itd. Ogólnie - sielanka.

Ale sielanka ma to do siebie, że nie może trwać wiecznie i musi się pojawić ktoś piekielny.

Szybko zorientowałam się, że „stały” personel sklepu patrzy na mnie dość niechętnie. Szczególnie dały mi się we znaki dwie panie ok. 50-tki, które przewoziły towary na wielkich wózkach. Postawiły sobie za cel dać mi w kość i realizowały swój plan skrupulatnie, aż do końca mojej pracy. Zaczęło się od tego, że - przejeżdżając swoimi wózkami obok mojego stoiska – „niechcący” potrącały starannie ustawione „piramidy” pudełek z towarem, bądź co bądź – dość delikatnym. Po każdym takim „spotkaniu” z paletą czy wózkiem miałam robotę z układaniem pudeł od początku. Panie - oczywiście żadnego „przepraszam” czy coś w tym stylu. Po którymś razie - bardzo uprzejmie i uśmiechając się - poprosiłam je o ostrożną „jazdę”, gdyż jestem odpowiedzialna za towar, który mi powierzono. Wtedy oświeciły mnie, że powinnam „ruszyć tłustą d..ę i pomóc starszym” (to znaczy im), bo „kto to widział, żeby takiej gówniarze płacić za samo stanie i uśmiechanie się do klientów”, a w ogóle to one zaraz załatwią, że „wylecę stąd na zbity pysk”!

I rzeczywiście. Nie minął kwadrans, gdy odebrałam telefon od szefa; był wyraźnie wkurzony i kazał mi wyjaśnić, co się dzieje. Zwrócił mi także uwagę, że powinnam być grzeczna i uprzejmie odnosić się do stałych pracowników sklepu. W pierwszej chwili nie zrozumiałam, o co mu chodzi, ale po chwili domyśliłam się, że padłam ofiarą donosu. Takich telefonów było jeszcze kilka, za każdym razem szef był coraz bardziej zły – na mnie, choć ja nie zrobiłam niczego złego, a wręcz przeciwnie - sprzedawałam towar jak świeże bułeczki.

Tymczasem babska – ośmielone swoim „sukcesem” - uprzykrzały mi życie jak tylko mogły; celowo zostawiły na środku „mojej” alejki ciężką paletę załadowaną towarem i gdzieś sobie poszły. Chcąc podawać klientom pudełka z zabawkami, musiałam raz po raz ocierać się o tę paletę i stojące na niej brudne kartony, więc w krótkim czasie wyglądałam jak nieboskie stworzenie (palety sama nie byłam w stanie przesunąć). Wykorzystując moją nieuwagę, schowały mi butelkę z sokiem, którą mogłam mieć ze sobą, oczywiście gdzieś „zachomikowaną” za towarem (w sklepie było bardzo gorąco i cały czas chciało mi się pić). O słownych zaczepkach nawet nie będę pisać, komentarzach na temat mojego wyglądu i ubioru również. Wspomnę tylko, że kiedy wróciłam z krótkiej przerwy na toaletę, zastałam swoje stoisko w takim stanie, jakby przeszedł przez nie tajfun: wszystko pomieszane, poprzewracane. Babsztyle stały nieopodal i z uśmieszkami przyglądały się, jak staram się doprowadzić to wszystko do porządku. Potem jedna z tych bab, chcąc poznać moje nazwisko, zerwała mi przypięty do bluzki identyfikator, robiąc w ubraniu dziurę. Na sam koniec ta sama popchnęła mnie, również „niechcący” na metalowy regał z wyłożonymi towarami. Po dosłownie 10 minutach zadzwonił do mnie znowu szef i mimo, że do końca pracy została mi ponad godzina, kazał mi natychmiast zejść z hali i iść do domu. Wyszłam stamtąd z płaczem na końcu nosa.

Nazajutrz koleżanka, która wciągnęła mnie w tę pracę, przyniosła mi od szefa kopertę z pieniędzmi. Oczywiście była tam tylko stawka godzinowa, bez premii za sprzedaż, a wynik miałam naprawdę niezły. A kiedy zapytałam, czy otrzymam jakieś nowe zlecenia, odparła, że szef prosił, aby mi przekazała, że jestem konfliktowa i raczej nie ma szans.

Po jakimś czasie inna osoba, pracująca w ten sposób, wyjaśniła mi, że stali pracownicy sklepów nie znoszą dziewczyn zatrudnianych na promocje, gdyż niekiedy hostessy zarabiają na godzinę ponad dwa razy więcej niż „etatowcy” (zależy to od zleceniodawcy, czyli producenta promowanego towaru). Dlatego takie osoby z zewnątrz bywają po prostu tępione – pracownicy zatrudnieni w sklepie za najniższą pensję we własnym zakresie wymierzają „sprawiedliwość”.
Nigdy więcej nie podjęłam się takiej pracy i innym również to odradzałam. Nigdy więcej nie zrobiłam też zakupów w sklepie, w którym przeżyłam tę niemiłą „przygodę”.

hipermarket

Skomentuj (46) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 734 (820)

#16783

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Wracając z zakupów w centrum miasta, przyszłam na przystanek tramwajowy. Ponieważ do przyjazdu tramwaju było jeszcze trochę czasu, postanowiłam skorzystać z chwili i ustawiłam się w kolejce do kiosku, żeby kupić doładowanie na telefon.

Przede mną stała w kolejce najwyżej 5-letnia dziewczynka, która ściskała w ręku 20 zł i cały czas coś powtarzała pod nosem. Zbliżałyśmy się już powoli do okienka, dziewczynka zaraz miała kupować. W ostatniej chwili wysunęła się z kolejki i zawołała:
- Mamooo, jakie te bilety miały być?
Spojrzałam w kierunku, w którym wołała dziewczynka. Stała tam spalona na skwarkę miss solarium, wiek 30+, wyzywająco wymalowana, plotkująca w najlepsze z psiapsiółką o takim samym image′u. Towarzyszyło im czworo dzieci, a taszczony przez nie ekwipunek wskazywał, że wybierają się do parku wodnego.
- Cztery normalne i jeden ulgowy! - Odparła miss solarium, nawet się nie odwracając.
Dziewczynka powtarzała dalej pod nosem: cztery normalne, jeden ulgowy, cztery normalne, jeden ulgowy... Kiedy nadeszła jej kolej, kupiła bilety tak, jak kazała jej matka.

Po chwili nadjechał mój tramwaj i okazało się, że wyżej opisana gromadka również będzie nim jechać. Wsiedliśmy do tego samego wagonu i nastąpiło kasowanie biletów. Miss solarium wzięła do ręki bilety kupione przez córkę i zaczęła wrzeszczeć:
- Coś ty kupiła, tłumoku jeden! Mówiłam ci jak krowie na granicy! Cztery ULGOWE, jeden NORMALNY! Co ja mam teraz z tymi biletami zrobić, chyba ci w d... wsadzę! Nawet biletów nie potrafisz kupić, MAŁA KRETYNKO...

Pamiętałam dokładnie, co matka kazała kupić córce, bo dziewczynka powtarzała to w kółko, stojąc w kolejce do kiosku. Jestem na 100% pewna, że to matka się pomyliła, bo zamiast samej kupić bilety, była zajęta plotkami z psiapsiółką. Jestem osobą bardzo wygadaną i nie mam problemów z ciętą ripostą, ale w tej sytuacji po prostu mnie zatkało...

Jechałam razem z nimi jeszcze 3 przystanki. Dziewczynka posmutniała, ale nie przejęła się zbytnio wyzwiskami jakimi obrzuciła ją matka. Przypuszczam, że słyszy podobne na co dzień... :-(

MPK

Skomentuj (19) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 709 (785)

#12832

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Jakiś czas temu starałam się o pracę specjalisty ds. promocji w pewnym wydawnictwie (miałam wtedy pracę, ale chciałam ją zmienić). Miałam za sobą już wtedy kilkadziesiąt rozmów kwalifikacyjnych w różnych firmach i instytucjach i wrażenie, że niewiele jest w stanie mnie zdziwić (tzw. pytania "z d**y", np. o 10 nowych zastosowań dla długopisu, o ciężar Boeinga 747 czy skecz ze sprzedażą spinacza biurowego itp. :)).
Punktualnie jak było umówione, stawiłam się na rozmowę. Biuro niczego sobie, pracownicy tkwiący w skupieniu przed monitorami swoich komputerów. Pierwsze wrażenie było OK. Po krótkiej chwili zostałam poproszona do gabinetu "szefa".
"Szef" okazał się starszym panem w przetartym i przepoconym podkoszulku (o który cały czas wycierał ręce - lipiec, upał i te sprawy) oraz niemiłosiernie upier**lonych adidasach. Dookoła unosił się niezbyt przyjemny zapach potu, tak intensywny, że po prostu szczypało w oczy. W gabinecie ryczało radio nadające muzykę dance - przez cały czas mojego pobytu w gabinecie nie zostało nawet przyciszone. W dodatku "szef" nie czuł się skrępowany moją obecnością i co chwila ucinał sobie gryza hamburgera, którego następnie odkładał na klawiaturę.
Zadano mi następujące pytania (przytaczam cytaty):
- Ile by chciała dostawać na rękę?
- Ma dzieci?
- Od kiedy może zacząć?
Cały swój wysiłek wkładałam w to, aby nie parsknąć śmiechem. Zastanawiałam się czy facet naprawdę nie wie jak odnaleźć się w takiej sytuacji, czy ma już wszystko tak totalnie gdzieś, że jest mu wszystko jedno... Starałam się jednak odpowiadać rzeczowo na pytania, żeby zobaczyć, co też ciekawego z tej rozmowy wyniknie.
Na koniec "szef" powiedział, że niebawem ukaże się ich nakładem nowa książka pewnego obiecującego autora i że chcieliby go jakoś wypromować. Żeby się upewnić, czy się nadaję do tej pracy, "szef" zaproponował, abym przygotowała kompletny plan kampanii promocyjnej dla nowej książki razem z kosztorysem i przesłała mu ją mailem (!). Niestety, na nieszczęście tego pana, jestem za stara na takie numery. Szkoda, że nie możecie zobaczyć jego miny w momencie, gdy powiedziałam:
"Oczywiście, nie ma problemu. Porozmawiajmy w takim razie o cenie i warunkach umowy o dzieło".
"Szef" zrobił oczy wielkie jak talerzyk deserowy i wymamrotał, że w takim razie on mi dziękuje. Wyszłam stamtąd zgięta w pół ze śmiechu, poważnie obawiając się o przeponę...

wydawnictwo

Skomentuj (12) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 651 (689)

#8306

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Przypomniała mi się historia z hipermarketu na A. Będąc tam kiedyś, kupiłam ekologiczną torbę na zakupy (taką dużą, usztywnianą, wielokrotnego użytku). Niedługo potem ponownie udałam się do tego samego marketu na większe zakupy. Miałam ze sobą plecak, a w w nim kilka różnych toreb do spakowania zakupionych rzeczy. Między innymi tę, którą niedawno kupiłam w tym samym sklepie (oznaczoną logo itp.). Zakupy zrobione, udaję się do kasy, pani kasuje produkty, a ja zaczynam je pakować. Wszystko przebiegało sprawnie i miło do momentu, aż wyjęłam z plecaka "firmową" torbę na zakupy. Kasjerka spojrzała na mnie wzrokiem pełnym podejrzliwości i oznajmiła, że musi "skasować" torbę. Próbowałam wytłumaczyć, że kupiłam ją kilka tygodni wcześniej, że już za nią zapłaciłam i jest moja. Pani zażądała okazania paragonu, którego oczywiście nie miałam. W takim razie zapytała, czy zgłosiłam ochronie, że wnoszę na teren sklepu firmową torbę i czy dostałam specjalną naklejkę. Zaczęło się robić coraz bardziej nieprzyjemnie - naklejki oczywiście nie było - nie przyszło mi do głowy, że muszę zgłosić ochroniarzowi że wnoszę na teren sklepu reklamówkę... Po torbie było widać, że była już wielokrotnie używana (wymięta, pozaginana itp.). Stojący za mną w kolejce ludzie potwierdzili, że nie wzięłam torby z wieszaka przy kasie. Kasjerki w dalszym ciągu to nie przekonywało. W końcu uległa mojej argumentacji, że gdyby torba była kradziona, to przecież zapiszczałaby na bramce (nie jestem pewna, czy taki towar jest jakoś zabezpieczany przed kradzieżą, ale była to ostatnia rzecz, jaka przyszła mi do głowy). Zła sama na siebie, z ulgą opuściłam sklep.
Jaki z tego wniosek płynie? 'Wielorazowość' toreb wielorazowych polega na tym, że korzysta się cały czas z jednej, ale za każdym razem trzeba za nią płacić.

hipermarket A.

Skomentuj (12) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 461 (633)