Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

Poecilotheria

Zamieszcza historie od: 28 listopada 2011 - 13:47
Ostatnio: 24 marca 2024 - 7:42
  • Historii na głównej: 29 z 41
  • Punktów za historie: 13300
  • Komentarzy: 1043
  • Punktów za komentarze: 8093
 

#90469

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Około tydzień temu mój mąż miał wypadek. Był na spacerze w lesie z psami, schodził akurat z górki, kiedy psy rzuciły się za jakimś zwierzakiem, a że akurat stało się to idealnie w momencie, kiedy stawiał krok, to udało im się go przewrócić. Upadł bardzo niefortunnie, bo wskutek upadku ma odłupany kawałek rzepki, naderwane więzadła w kolanie, stłuczony nadgarstek i dwa złamania w obrębie łokcia. Zdarł sobie też poważnie skórę z wierzchu dłoni. Opisuję to, żeby dać obraz w jakim stanie był tuż po tym upadku.

Jakoś udało mu się przemieścić na pobocze drogi, jednak jego okulary wylądowały po przeciwnej stronie, ciężko więc było choćby wybrać numer w telefonie...

Chwilę później tą samą drogą przejechała wycieczka rowerowa w składzie (prawdopodobnie) ojciec z dwoma dzieciakami w nieokreślonym wieku. Mój mąż, nie za dobrze widząc, zawołał coś w stylu: Halo! Halo, przepraszam!
Co zrobił ojciec rodziny widząc człowieka, który leży na poboczu, ma zakrwawioną rękę, ubranie w piachu, widać, że nie może się ruszać?
Poinstruował swoje pociechy, żeby ominęły tego człowieka bokiem, zignorował wołanie i odjechał w siną dal.

Wiem, że prawdopodobieństwo, że poniższe słowa trafią do właściwego adresata jest nikłe, ale jednak.
Z tego miejsca chciałabym złożyć temu panu na rowerze serdeczne życzenia długiego życia.
Tak długiego, żeby pod jego koniec leżał niedołężny i zdany na innych ludzi, może w pokoiku, gdzie nikt nie zagląda, a może w domu opieki, a jego dzieci robiły dokładnie to, czego je nauczył: omijały go szerokim łukiem.

W lesie

Skomentuj (31) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 115 (131)

#89666

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Rodzice roku odcinek 563.

W Górach Stołowych jedną z większych atrakcji są Błędne Skały - skalny labirynt. Kto był, ten wie, a dla tych co nie byli: jest to, jak nazwa wskazuje, labirynt pomiędzy skałami, gdzie ścieżka często prowadzi przez wąskie szczeliny. Na tyle wąskie, że w wielu miejscach trzeba się przeciskać w różnych dziwnych pozycjach, iść pochylonym, przykucniętym, bokiem trzymając plecak przed sobą, mocno pochylonym do przodu lub do tyłu, bo szczelina ukośna. W niektórych miejscach co więksi gabarytowo przechodzili na klęczkach, bo powyżej bioder szczeliny były dla nich za wąskie.

Przed nami szli rodzice z dzieckiem. Niemowlęciem w nosidełku.

Edit:
Nie, nie podawali sobie dziecka, matka nie ściągała nosidełka.
Tak, matka szorowała dzieckiem po skałach. Nie, jego gołej główki nie osłaniała nawet dłonią, ale jestem pewna, że w starciu ze skałami główka niemowlaka je skruszy ;)
Aha, to nie było nosidło takie co się w ręku trzyma, tylko takie zakładane na rodzica. Dzieciak był przymocowany do brzucha matki.

W komentarzu podaję linki do zdjęć, jak to wygląda, bo opis chyba za mało obrazowy.

Skomentuj (24) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 70 (106)

#87703

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Jestem złym człowiekiem.

Jakiś czas temu byłam na spacerze z psami. Jeden mały, drugi ze trzydzieści kilo. Mały spokojny i ułożony, duży to wredna suka z problemami.

Idę sobie chodnikiem, już wracam do domu. Dwa psy na sznurkach się czasami plączą, więc w którymś momencie się schylam, by uwolnić łapkę zaczepioną o smycz. I kiedy jestem pochylona, coś koło mnie śmiga, a suka się za tym czymś rzuca ze szczekaniem.

Prostując się już zaczynam ją odciągać i wypowiadać reprymendę, ale moja reprymenda zmienia się w "A nie! Gonimy go!", ponieważ dostrzegam, że "to coś" to skuter, który właśnie minął mnie i dwa psy na chodniku. Chodniku o szerokości maksymalnie półtora metra... Kiedy byłam pochylona i nie miałam szans go widzieć, a przez czapkę i kaptur usłyszeć też nie.

Taki obrazek: jedzie se facet na skuterze chodnikiem. Pół metra od jego lewej nogi biegnie i wściekle ujada duży pies (bez obaw, nie miała szans go dosięgnąć), pół kroku obok mała popierdółka. Pół metra za skuterem biegnę ja i dziko wrzeszczę: I CO, FAJNIE SIĘ JEŹDZI PO CHODNIKU?

Wolno jechał, bo to stary chodnik, krzywe płyty. Ze trzydzieści metrów go goniłam. Wcale mi nie przeszkadza, że się mógł wywrócić. On nie miał takich oporów, że mogę zrobić krok i mu wleźć pod skuter (pomijając już psy i w ogóle jazdę po chodniku...), to i ja nim się przejmować nie będę.

Szkoda, że nikt tego nie nagrał...

Pójdę do piekła? ;)

Skomentuj (16) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 169 (189)

#87623

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Wiecie, kto właśnie się na mnie oburzył i mnie ofukał za to, że poprosiłam o założenie maseczki w sklepie?

Farmaceutka/technik farmacji z apteki dwa lokale dalej.

"My w aptece nikomu nie zwracamy uwagi, a wy się w monopolu będziecie czepiać!"
...

sklepy

Skomentuj (8) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 180 (196)

#87110

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Wielkie pozdrowienia dla Pana, który:

1. Chciał, żeby do sklepu sprowadzić mu coś nietypowego na specjalne zamówienie,
2. Po informacji, że w takim wypadku wymagamy wpłaty zaliczki, zniknął na kilka dni,
3. Pojawił się niezapowiedziany po jakimś czasie z awanturą, że towar na niego nie czeka.

O, mistrzu, naucz mnie tego profesjonalizmu, którego według ciebie tak mi brakuje!

sklepy

Skomentuj (2) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 141 (147)

#87058

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Będzie długo.

Jestem współwłaścicielką sklepu monopolowego w mieście wojewódzkim.

Mniej więcej na początku wakacji dotarła do nas wiadomość, że hurtownia, w której od lat zaopatrujemy się w piwo, z końcem sierpnia zamyka działalność. W związku z tym postanowiliśmy "dogadać się" z inną hurtownią 2 (w której zamawialiśmy sporadycznie, kiedy np. w 'naszej' hurtowni czegoś zabrakło) w sprawie intensywniejszej współpracy, dostaw 2-3 razy w tygodniu, a nie raz na miesiąc itp.

Kiedy przedstawiciel hurtowni 2 się o tym dowiedział, stwierdził, że w ramach współpracy może nam zaproponować program, w którym po zakupie określonej ilości danego towaru dostaje się jakiś tam malutki procent zwrotu od kwoty zakupu(taki cashback dla sklepów). Cóż, mogłoby to być całkiem opłacalne, biorąc pod uwagę spore obroty sklepu.

Tak przynajmniej to zrozumiałam, ponieważ pan z hurtowni 2 (nie 'nasz' przedstawiciel od zamówień, tylko ktoś z innego działu, zwany dalej panem) przyszedł niezapowiedziany do sklepu i rozmawiał z pracownikiem. Cóż, po sprawdzeniu, że pan faktycznie przyszedł z hurtowni, umówiłam się z nim, aby mógł dokładnie przedstawić warunki, jakie chciałby zaproponować.

W dniu spotkania (piątek) pan pojawił się w towarzystwie pani z Warszawy, której bardzo nie chciałabym oceniać po stroju, ale widziałam jej stanik i to nie dlatego, że się przy mnie przebierała ;) Po uprzejmościach pani od razu przeszła do rzeczy i zaczęła mi opowiadać o tym, jak taki "cashback" działa, zupełnie nie dając ani mnie, ani panu dojść do słowa. Każde pytanie o inne aspekty takiej współpracy było zbywane i pani wracała do tego cudownego procesu zwrotu pieniędzy. Dodatkowo tłumaczyła to, jakbym była przedszkolakiem. Zupełnie, jak telemarketer-zacięta płyta. Po moim stanowczym stwierdzeniu, że ja poproszę umowę o takiej współpracy, zapoznam się z treścią i wtedy będę w stanie powiedzieć, czy mnie to interesuje, pani kilkukrotnie zapewniła, że tu się nie ma co zastanawiać (czerwona lampka), to się na pewno opłaca (komu?) i oni mają dojście do producentów, którzy dają pieniądze, no i się chcą podzielić. Serio, tak to ujęła.
W końcu, niechętnie, pani podała mi umowę. Próbowała coś mnie jeszcze zagadać, ale moje oczy nieuchronnie zawędrowały do piątej linijki tekstu, która kończyła się słowami "zwaną dalej franczyzodawca"* (tekst w oryginale, to nie ja robię literówki).

Pani jeszcze próbowała mnie przekonać, że to żadna franczyza, bo w nagłówku jest "umowa partnerska"...

Pożegnałam się dość ozięble i na tym by się mogło skończyć, jednak w poniedziałek pan skontaktował się z moją wspólniczką, przeprosił za zachowanie pani, stwierdził, że "wyskoczyła jak filip z konopii", przyjechała z Warszawy to chciała pokazać co to nie ona, takie tam. I jednak on by nam zaproponował warunki takie, o jakich mowa była na początku i że ja to zaaprobowałam(nie). No ok, wspólniczka stwierdziła, że niech w takim razie podrzuci jej umowę. Nie wiem, jak ją ten typ zakręcił, ale podpisała (ma dziewczyna spore osobiste problemy akurat, chodzi rozkojarzona). Jak się pewnie domyślacie, tę samą umowę, z którą pani z Warszawy niby "wyskoczyła jak filip". Na szczęście w takich sprawach jeden wspólnik nie może sam decydować, więc potrzebne są podpisy wszystkich.

Ale ja jeszcze o tym wszystkim nie wiedziałam, ponieważ...

W czwartek przyszłam do pracy po kilku dniach wolnego, dzień zamówień i dostaw, zalatana, nie zdążyłam odczytać wiadomości zanim pojawił się pan. Zostałam więc zaskoczona informacją, że przyszedł odebrać podpisaną umowę, o tu widział że wspólniczka kładła, oni tam wszystko dogadali, pan przeprasza za panią z Warszawy...

Wzięłam umowę do ręki i oczywiście widzę, że to ten sam papier, który widziałam tydzień wcześniej. Skrócę dialog żeby wyłowić meritum, bo była to długa dyskusja z powtarzającymi się argumentami.

Ja: Ale to jest ta sama umowa, to jest franczyza i ja tego nie podpiszę.
Pan: No, tak, tak, ale to ta pani z Warszawy nie umiała tego wyjaśnić.
Ja: Ale co tu wyjaśniać, nie zdecydujemy się na to.
Pan: Ale to nie franczyza, tu jest umowa partnerska.
Ja: Panie, w umowie stoi: pod szyldem sieci, zgodnie z koncepcją franczyzodawcy, udział w promocjach, plakaty.
Pan: Ale my tak tego nie wymagamy, to tylko taki wzór umowy...
Ja: Aha, czyli pan mi mówi, że mam się tu podpisać i zignorować treść?
Pan:Tak.
Ja:Czy Pan słyszy, co Pan mówi?

(pan próbuje mnie przekonać, że treść umowy to tak tylko dla beki, prawdziwe warunki, to on mi tu werbalnie przedstawi)

Ja: No dobrze, a gdzie załącznik nr1?
Pan: Tutaj, proszę.
Ja: To jest załącznik nr 2.
Pan: A, to ten.
Ja: Nie, to też 2.
Pan:(przeszukuje papiery) Aaa, bo my się tak tym pierwszym nie kierujemy.
Ja: Tak? A w umowie jest napisane, że załącznik jeden to wykaz towarów, jakie mam mieć w sklepie, żeby spełnić warunki umowy.


Przepychanki w takim tonie trwały z dziesięć minut, ciężko było go spławić. W końcu pan stwierdził, że jak mi się nie podoba, to można usunąć te zapisy. Mimo mojej widocznej niechęci, niezrażony, zapowiedział, że zostawi w sklepie przeredagowaną umowę.

I tak też zrobił. Zostawił pracownikowi TĘ SAMĄ umowę, z wykreślonymi jedynie zapisami o promocjach i plakatach oraz z załącznikami(załącznik nr1: karmy dla zwierząt, wędliny, kasze itd. Tak tylko przypominam, prowadzę sklep monopolowy...), a wszystko to umieszczone w katalogu z napisem na okładce: "najlepsze rozwiązania polskiej franczyzy".

Wybaczcie, ale XD

Czekam na dalszy rozwój wypadków, bo sądzę, że jeszcze spotkam tego pana, a marnowanie jego czasu chyba stanie się moim hobby.

* oprócz tego zwrotu, treści z umowy nie zostały przytoczone dosłownie, żeby nie było, że zdradzam jakieś tajemnice. :)
Edit: chociaż w sumie nic nie podpisywałam ;)

sklepy

Skomentuj (18) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 218 (228)

#85149

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Sklep monopolowy.

Stały klient się na mnie obraził. Taki niezbyt przyjemny typ. Co takiego strasznego zrobiłam? Zwróciłam mu uwagę, że wynoszenie towaru ze sklepu przed zapłatą nie jest mile widziane. Fakt, było ich dwoje, ona chciała coś jeszcze, a kiedy odeszłam od lady po to coś, on chwycił piwo z lady i wychodzi. Najwyraźniej powiedzenie "proszę tak nie robić" to bezczelność z mojej strony. Chyba trzeba było się drzeć "wracaj, złodzieju!", wtedy może by dotarło do faceta, co właśnie zrobił.

Teraz na zakupy przychodzi z kolegą i wysyła biedaka po swoje sprawunki, a sam czeka przed wejściem. Chyba mu się wydaje, że robi mi na złość, pozbawiając mnie swego wulgarnego towarzystwa. Oby dalej tak myślał. :)

sklepy

Skomentuj (10) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 166 (172)

#83969

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Przychodzi stały klient do sklepu, płaci kartą. Stały klient, więc grzecznie zwracam mu uwagę, że na karcie trzeba się podpisać, bo karta bez podpisu jest nieważna.

O co mi chodzi?! Co się go czepiam?! Szukam dziury w całym! itd. itp.

Wychodzi, a trzasnąć drzwiami mu się nie udaje tylko z powodu ogranicznika.

W porządku drogi panie, następnym razem nie będę "szukać dziury w całym" i po prostu nie przyjmę płatności :)

Skomentuj (20) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 125 (173)

#82829

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Jakiś czas temu. Idę sobie z moim psem na spacer, kierujemy się do puszczy, senna uliczka przechodząca kawałek dalej w drogę gruntową. Idziemy chodnikiem, mijamy kilka stojących przy uliczce domów.

Nagle z jednej z furtek wyskakuje pies, tak z 15 kilo (mój waży 10) i z warkotem rzuca się do ataku. Moja wojownicza bestia, która biegła ze dwa metry przede mną, nagle magicznie teleportowała się za moje nogi (taki bojowy...) a ja odruchowo, w obronie, trzasnęłam agresora smyczą po pysku. Odbiegł kilka metrów, jednak po chwili znów ruszył do ataku. Ja w tym czasie zdążyłam już wyciągnąć z kieszeni gaz i wycelować.

W tym momencie, równie nagle jak jej pupilek, zza furtki wyskakuje pańcia, odwołuje psa (na szczęście posłuchał) i... zaczyna się na mnie wydzierać, że uderzyłam jej pieska! On jest stary i chory! Niedowidzi i niedosłyszy! (aha, i dlatego zostawiasz go bez opieki, przy otwartej furtce, obok może nie ruchliwej, ale jednak ulicy...)
Odpowiadam spokojnie, że jej piesek mnie zaatakował, więc się obroniłam, a jak się coś takiego powtórzy (moja stała trasa spacerowa, kojarzyłam już tego psa, bo zawsze szczekał zza płotu), to piesek dostanie gazem, a ja wezwę służby.

Co na to pańcia?

- Jak pani traktuje zwierzęta???!!!

Stwierdziłam, że dyskusja sensu nie ma, poszłam w swoją stronę.

Moja puenta: "Masz tu piesku, zjedz moją łydkę, smacznego!"

Szczecin Mączna

Skomentuj (12) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 111 (137)

#77348

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Ta historia jest tak absurdalna, że obawiam się, że nikt nie uwierzy.

Przedwczoraj. Wyszłam z psem po chłopaka na autobus, po drodze z przystanku zaszliśmy do osiedlowego marketu. Chłopak poszedł po zakupy, a ja sobie krążyłam z psem pomiędzy blokami. Co jakiś czas podchodziłam pod sklep i zaglądałam, ile jeszcze mu tam w środku zejdzie, żeby zaplanować trasę następnego okrążenia. Kiedy któryś już raz zatrzymałam się, żeby zajrzeć w okno, zaobserwowałam taką scenkę:

Dwóch z grupy czterech chłopców, w wieku tak na oko 10-14 lat próbuje wspiąć się na wiatę, pod którą stoją wózki sklepowe. Podciągają się po zewnętrznej stronie, ale za wysoko, nie dają rady. Próbują więc innej metody - włażą na wózki (rozjeżdżające się im pod nogami) i z wózków atakują dach. Pozostała dwójka dopinguje.

Przyznam, że zagapiłam się na nich, zastanawiając się, w jaki sposób im zwrócić uwagę tak, żeby nie skończyło się na pyskówce albo skopaniu mojego psa. Jeden z nich zauważył moje spojrzenie i tu się zaczyna absurd. Żadnego "co się gapisz?" tylko kulturalnie: "Dzień dobry. Można?".

Może wyglądam na strażniczkę wiaty i dlatego mnie pytał o zgodę, nie wiem. W każdym razie tak mnie to zaskoczyło, że bez zastanowienia wypaliłam "A mi wszystko jedno, ja tylko czekam aż któryś z was spadnie, bo lubię patrzeć na krew."

Chłopcy osłupieli, zapadła chwilowa cisza, a ja stwierdziłam, że jak teraz wybuchnę śmiechem, to zepsuję cały efekt, więc pospiesznie oddaliłam się na rundkę wokół sklepu, żeby z tyłu wyśmiać się do woli. Jak wróciłam już ich nie było, nie wiem czy przegnała ich wizja własnej krwi na chodniku, czy też obawa, że wrócę z nożem, żeby szybciej posokę zobaczyć ;)

Uwaga, to nie koniec.

Wczoraj. Wyszłam z psem na spacer. Było po osiemnastej, więc już ciemniej niż jaśniej. Zbliżając się do budynku na skraju osiedla (jakaś rozdzielnia elektryczna chyba, wielkości garażu czy szopy), zauważyłam jakieś postacie... na dachu. Zanim zdążyłam podejść na tyle blisko, by dokładnie się przyjrzeć i zanim mój mózg zdążył skojarzyć to z sytuacją z dnia poprzedniego, z dachu doleciał mnie chórek czterech jakoś tak znajomych głosów: "Dzień dobry!". Cóż, odpowiedziałam grzecznie "dzień dobry", po czym dusząc się ze śmiechu poszłam w swoją stronę.

na dachu

Skomentuj (15) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 208 (266)