Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

Poecilotheria

Zamieszcza historie od: 28 listopada 2011 - 13:47
Ostatnio: 24 marca 2024 - 7:42
  • Historii na głównej: 29 z 41
  • Punktów za historie: 13300
  • Komentarzy: 1042
  • Punktów za komentarze: 8088
 
zarchiwizowany
A tak krótko opiszę, bo nudy w pracy ;)

Wracam wczoraj ze spaceru z pieskiem, zbliżamy się już do naszej klatki, więc idziemy chodnikiem przy blokach. Piesek się zatrzymał, żeby obwąchać kępkę trawy, to i ja stoję i czekam aż Tytus przeczyta psią wersję napisów na murze ("tu byłem, Łysy") i doda coś od siebie;)

Wtem z najbliższej klatki wychodzi kobieta słusznej tuszy z psem o podobnych gabarytach (choć niewielkim, taki pulpet). Pies z miejsca zaczyna warczeć, szczekać i rzucać się w moją stronę.
- Och, Pimpuś ty to tak zawsze, hehehe - kwituje zachowanie swojego pieska owa pani. Żeby uspokoić psa to oczywiście nawet nie pomyśli.
No nic, bywa i tak. Tytus, jak to Tytus, rzucił wyniosłe spojrzenie i idzie w swoją stronę, znaczy w stronę naszej klatki. Pani z Pimpusiem, mając do wyboru pójść w drugą stronę chodnikiem, lub przekroczyć osiedlową uliczkę i wejść prosto do parku, który zaczyna się piętnaście metrów od bloku, wybiera pójście za mną...
Pimpuś szczeka coraz bardziej ochrypłym głosem, bo zaraz udusi się obrożą, ale wciąż zawzięcie próbuje mnie zaatakować. Myślę sobie "dobra babo, wolny kraj, możesz łazić gdzie chcesz", ale nie mam zamiaru biec do klatki, a rozwrzeszczany Pimpuś mnie dogania. Idziemy więc z Tytusem obwąchać murek obok podjazdu dla śmieciarki, kilka metrów od chodnika. Pimpusie nas wyprzedają, już, już są z dziesięć metrów dalej, piętnaście, pies się uspokaja. Ruszam pomalutku do celu, Tytus co chwilę coś tam sobie obwąchuje, cisza, spokój, jak miło.
Nagle Kobieta robi w tył zwrot, Pimpuś zauważa nas ponownie, znów wpada w szał. Babka podchodzi na odległość kilku metrów i zagaja do mnie, przekrzykując dzikie skowyty:
- A pani piesek to ile ma lat?
-(no żeż!) Dziesięć. Miałam dużo czasu żeby go wychować. Nie tak jak niektórzy. (znaczące spojrzenie na Pimpusia)

Do pani chyba dotarł przytyk, bo fuknęła "Idziemy Pimpuś!" i poszła.

Przy wejściu do klatki spotkałam naszą panią konserwatorkę powierzchni płaskich i zieleni. Zwyczajowe "dzień dobry, co, już wracacie?", tak sobie gawędzimy. W którymś momencie pani dozorczyni traci wątek i wypala "no szag człowieka może trafić!". Podążam za jej spojrzeniem.
Kojarzycie jak psy po załatwieniu potrzeby czasem rozkopują podłoże? Że niby zakopują, ale faktycznie rozwalają ziemię i co się tam nawinie na wszystkie strony? No, to właśnie w taki sposób wracający Pimpuś co dwa metry zasypywał ziemią i trawą świeżo zamieciony chodnik.
Akurat w tej chwili podszedł jakiś pan zbieracz surowców wtórnych, zagadał do dozorczyni, ta tylko westchnęła i machnęła ręką, a ja się pożegnałam i poszłam do domu, żeby uniknąć kolejnego spotkania z pimpusiami.

Bezmyślność też może być piekielna...

pod blokiem

Skomentuj (4) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 4 (36)
zarchiwizowany

#63327

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Będzie o piekielnej wychowawczyni na koloniach, rzecz działa się z 15 lat temu, mogłam mieć z 12-13 lat.

Przedostatni dzień turnusu, nazajutrz wyjazd, godziny wieczorne. Wszyscy się pakują, bieganie między pokojami, wymienianie się numerami, adresami. Ja i trzy koleżanki z pokoju siedziałyśmy u siebie, wpadła jeszcze koleżanka z pokoju obok(Paulina), żeby oddać jakiś pożyczony kosmetyk. Za chwilę przyleciał brat jednej z moich współlokatorek, żeby przekazać coś tam od rodziców, z którymi chwilę wcześniej rozmawiał przez telefon. Aha, drzwi od pokoju były otwarte, a klucz w zamku.

I tak przez chwilę siedzimy sobie, rozmawiamy. Nagle do pokoju wpada [M]ysza (przezwisko od koloru włosów i kształtu twarzy), wychowawczyni. Od progu zaczyna drzeć się na nas, że co to ma być?! Co za zgromadzenie?! O tej porze (tuż przed 22) to już wszyscy u siebie powinni być! Ooo, i chłopak u dziewczyn w pokoju, co tu się wyprawia?! My tłumaczymy: że brat do siostry, bo rodzice dzwonili, że Paulina tylko krem oddaje...

Tłumaczenie nie zostało wzięte pod uwagę, bo kolegę wygoniła z pokoju, a kiedy wyszedł zajęła się dziewczyną od kremu.

M - Co, swojego pokoju nie masz? Tu ci się bardziej podoba? To może już tu zostaniesz?

Wyszła i zamknęła za sobą drzwi na klucz. My do drzwi i pukamy, prosimy, żeby otworzyła. Mysza rzuciła jakimś ironicznym komentarzem, że to nas nauczy, że o dziesiątej nie ma biegania po pokojach i sobie poszła, zabierając klucz.

Żeby nie było za mało piekielnie - Paulina chorowała na astmę, a jako że wyszła tylko na chwilę, do pokoju obok, to nie wzięła inhalatora. Zamknięta w nie swoim pokoju, ze świadomością, że nie ma leku, zestresowała się, skutek łatwy do przewidzenia - trudności z oddychaniem. Zawołałyśmy dziewczyny z pokoju obok przez okno (całe szczęście było ciepło, wszystkie okna pootwierane), stamtąd poszła delegacja do Myszy po klucz, bo koleżanka się zaczyna dusić. Mysza niewzruszona, na pewno zmyślamy, ona nas nie otworzy, ona nam da nauczkę!

Ostatecznie inhalator został przerzucony między oknami i szczęśliwie udało się go złapać. Mysza otworzyła drzwi po jakiejś półgodzinie.

Najdziwniejsze jest to, że babka przez cały turnus była przemiła, wszyscy ją lubili. Nie wiem, co jej odbiło w ostatni wieczór.

Jak się sytuacja skończyła też mi nie wiadomo, bo nazajutrz rano wyjeżdżaliśmy do domu, ale mam nadzieję, że rodzice Pauliny zrobili babie z czterech liter jesień średniowiecza.

edit: To było z 15 lat temu i żadna z dziewczyn nie miała komórki, żeby gdzieś zadzwonić.

kolonie

Skomentuj (16) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 162 (286)
zarchiwizowany

#59425

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Przeglądając swoje stare historie, natrafiłam na wzmiankę o rzucaniu w klienta bilonem (pracowałam w całodobowym sklepie monopolowym). W komentarzach do tamtej historii rozważano, jak to dokładnie mogło wyglądać, czy rzuciłam w klienta, czy na ladę...

Doszłam do wniosku, że sytuacja zasługuje na dokładniejszy opis :)

Siedziałam w nocy w sklepie, czytałam piekielnych, bo wszystkie obowiązki już wykonane ;) W pewnym momencie zabrzmiał dzwonek, oznaczający, że przy okienku stoi klient, oczekując na obsługę i możliwość zakupu. Podeszłam więc do okienka, ze standardowym "dobry wieczór, co podać?". Klient zamówił towary.

Po skompletowaniu zamówienia i podliczeniu rachunku, ponownie podeszłam do okienka i podałam kwotę do zapłaty. No i tutaj zaczęła się piekielność. Klient wyciągnął banknot bodajże 50zł i rzucił nim we mnie, mówiąc "masz!". Możliwość, że celował w półeczkę przy okienku, a banknot spadł przypadkiem można wykluczyć - pieniądze odbiły się od mojej twarzy i malowniczo opadły na podłogę. Podnosząc je, delikatnie upomniałam klienta: "Proszę pana, tutaj jest półeczka, można na niej położyć pieniądze, nie trzeba rzucać".

W odpowiedzi usłyszałam: "Nie będziesz mi kur*o mówić co mam robić, jak będę chciał, to będę rzucał, a ty masz mnie obsłużyć bez gadania. Masz tu su*o napiwek za obsługę!" - Każde słowo odpowiednio zaakcentowane rzuceniem we mnie monetami (jeśli ktoś dostał kiedyś w twarz dwuzłotówką, to pewnie wie, jak to boli) - nominały wszelakie, razem pewnie ładnych parę złotych wyszło (a to mi się napiwek trafił).

Mniej więcej w połowie powyższej "wypowiedzi" klienta uciekłam od okienka do kasy(z tą pięćdziesiątką), facet dalej wrzeszczał i rzucał bilonem. Wzięłam parę głębszych oddechów, obliczyłam resztę, wyjęłam z kasetki odpowiednią kwotę, wzięłam paragon i zakupy tego pana i ruszyłam do okienka, by zakończyć obsługę klienta - cały czas słuchając obelg pod moim adresem. Przed drzwiami, w których jest zainstalowane okienko leżało całkiem sporo drobniaków. Klient nadal mnie wyzywał, ale już nie rzucał monet - widocznie skończyły mu się drobne.

Zachowując stoicki spokój postawiłam zakupy na podłodze, co poskutkowało kolejną falą obelg ("dawaj moje piwo szmato!"). Zebrałam wszystkie pieniądze z podłogi, nadal słuchając wyzwisk. Następnie podałam facetowi jego zakupy. "Dzięki, ale od ciebie napiwków nie chcę" powiedziałam, odrzucając mu wszystko, co wrzucił przez okienko - pieniądze rozsypały się na chodniku, kilka monet odbiło się od nóg klienta. "A tu masz swoją resztę" - rzuciłam na półeczkę w taki sposób, że wszystko się odbiło i też wylądowało na ziemi. Zamknęłam okienko i wróciłam do czytania piekielnych.

O dziwo klient nie dobijał się do drzwi, nie dzwonił uporczywie, ani nie wrzeszczał na mnie przez okienko. Może zrozumiał, co było niewłaściwe w jego zachowaniu. Zamiatając rano przed sklepem, widziałam jeszcze kilka drobniaków poniewierających się na chodniku. Jakoś nie miałam ochoty ich pozbierać, niech sobie pozbiera pan Miecio spod bramy.

sklepy

Skomentuj (4) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 176 (264)
zarchiwizowany

#51888

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Moi znajomi (Krzysiek i Emilka) pracują w Castoramie na dziale ogród. Nie są jednak pracownikami samej Castoramy, a zatrudniają ich firmy zewnętrzne. W związku z tym w pracy nie noszą charakterystycznych niebiesko-żółtych uniformów, mają tylko plakietki informujące o ich roli. Dodam jeszcze, że obydwoje są po studiach ogrodniczych i kilku już latach pracy "w roślinach", więc na fachu (i roślinach) znają się świetnie.

Do Emilki podchodzi, niosąc roślinkę w doniczce, klientka. Pyta, czy roślinka jest wieloletnia. Emilka odpowiada, że owszem, o proszę, nawet na doniczce jest napisane "bylina".
Klientka spogląda na Emilkę (brak firmowego uniformu, tylko plakietka) i podaje w wątpliwość kompetencje koleżanki. Zaczyna się awanturować, że przecież koleżanka nie pracuje w Castoramie (bo nie ma niebieskich spodni ogrodniczek), więc na pewno się nie zna.
Akurat napatoczył się Krzysiek, więc pyta o co chodzi, chcąc załagodzić sytuację. Ale zaraz, on też nie ma niebieskich spodni! Też się nie zna! W ogóle jak to, pani klientka pytała, czy roślinka jest wieloletnia, a oni jej o jakichś bylinach! Awantura na całego, chcą ją wprowadzić w błąd!

Krzyki sprowadziły jeszcze jednego kolegę, ten już był "prawdziwym" pracownikiem marketu. Pani klientka grzecznie wysłuchała, potakując, tłumaczenia, że bylina i roślina wieloletnia oznaczają to samo. Na koniec skwitowała, że wreszcie zjawił się ktoś kompetentny, nie to, co ta dwójka (co tam, że powtórzył dokładnie to samo, co mówili oni).

Wniosek jest prosty: jeśli nosisz niebieskie ogrodniczki, to znasz się na ogrodnictwie, budowlance, dekoracji wnętrz etc. Natomiast jeśli nie masz takich spodni, to na pewno na niczym się nie znasz. I chcesz oszukać klientów.

sklepy

Skomentuj (12) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 171 (279)
zarchiwizowany

#50652

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Wraz ze znajomym organizujemy corocznie pewną uczelnianą imprezę. Pisałam ostatnio o przejściach przy zakupie, za uczelniane pieniądze, materiałów na dekoracje. Wspomniałam także, że podczas wykonywania dekoracji wydarzyła się pewna piekielność - nie będę się powoływać na prośby o opisanie, bo takich nie było, opiszę, bo było piekielnie ;)

Wprowadzenie: Organizacją imprezy zajmował się znajomy (jako prezes koła naukawego), ja (niezwiązana z uczelnią, jednak ze względu na dużą wiedzę i doświadczenie w temacie przewodnim imprezy, a także jako osoba, która, wraz ze znajomym, kilka lat wcześniej zapoczątkowała tęże imprezę. Pracownicy uczelni mnie znają i wiedzą czym się tam zajmuję) i jeszcze kilka osób, w tym dwie panie doktorki - powiedzmy Magda i Ula. Magda jest opiekunką naukową koła prowadzonego przez znajomego, i pracownicą pewnej Katedry, hmm, powiedzmy Katedry Piekielnej. Szefem Katedry Piekielnej jest profesor Piekielski - jest on zwierzchnikiem Magdy, a w czasie, kiedy wydarzyła się ta historia, był także zwierzchnikiem mojego znajomego . W rzeczywistości profesor Piekielski przez większą część roku jeździ po całym świecie, prowadząc swoje superważne badania, na które otrzymuje granty (kwoty takie, że się w głowie kręci), a Katedrą Piekielną rządzi Magda. Natomiast Ula pracuje na innej Katedrze - powiedzmy Anielskiej ;)

Tyle wyjaśnienia kto kim jest, czas na akcję.

Razem z dwoma pomagającymi mi koleżankami studentkami szukałyśmy miejsca, w którym mogłybyśmy wykonać dekoracje. Sale wykładowe i sale ćwiczeń odpadały, ponieważ odbywały się zajęcia. Pani doktor Magda chciała nam udostępnić swój gabinet, jednak było tam stanowczo za ciasno, jak na charakter tego, co miałyśmy wykonać.

W końcu padło na pewne pomieszczenie przyległe do gabinetu profesora Piekielskiego, z osobnym wejściem z korytarza. W pomieszczeniu tym miało niedługo zostać założone supernowoczesne i superdrogie laboratorium (finansowane z grantu profesora), na razie jednak zostało wyremontowane (odmalowane ściany i bodajże wstawione nowe okno). W pustej sali stało kilka zwykłych szkolnych ławek i krzeseł.

Zadowolone i niespodziewające się nadchodzącej burzy zasiadłyśmy do pracy, polegającej głównie na wycinaniu i klejeniu. Co jakiś czas ktoś wpadał przelotem, zobaczyć jak nam idzie, więc zjawienie się profesora Piekieskiego nie wywołało naszych podejrzeń. Rozmowa też zaczęła się niewinnie.

J - ja
PP - Profesor Piekielski

PP - Dzień dobry, a co panie tu robią? (tonem miłym, niezwiastującym tego, co nastąpiło później)
Jako prowodyrka całego zamieszania z robieniem dekoracji poczułam się zobligowana do odpowiedzi:
J - Dzień dobry panie profesorze, robimy dekoracje...(i zaczynam tłumaczyć, co dokładnie, po co itd.)
PP - Ja nie o to pytam, co panie robią w MOIM laboratorium, kto was tu wpuścił?
J - Pani doktor Magda pozwoliła nam tu pracować, ponieważ...
PP - Jakim prawem?! To MOJE laboratorium! (chyba niewidzialne, albo bada stare ławki...) Jeszcze mi tu coś zniszczycie! (taa, zliżemy farbę ze ściany) Robicie mi tu burdel! (faktycznie, na ławkach i podłodze leżało trochę ścinków kolorowej bibuły) Tak nie może być! Z jakiego pani jest kierunku!? Ja muszę z pani opiekunem porozmawiać na temat pani zachowania!
Niestety, musiałam zawieść PP i poinformowałam go, że nie jestem w ogóle studentką, tylko w czynie społecznym pomagam zorganizować imprezę.
PP - Jak to!? Ktoś wpuszcza OBCE (ciekawe co by powiedział, jakby się dowiedział, kto pomagał pani technicznej ogarnąć i pilnować jego doświadczeń, kiedy on się rozbijał po Ameryce południowej...) osoby do MOJEGO laboratorium!!! Proszę się stąd w tej chwili wynosić! Już ja sobie z doktor Magdą porozmawiam!
I wyleciał jak burza, prawdopodobnie w poszukiwaniu Magdy.

My, chcąc nie chcąc, zebrałyśmy naszą robotę, sprzątnęłyśmy "burdel", który zrobiłyśmy (zgarnięcie tych ścinków do worka zajęło nam jakieś dwie minuty) i wyszłyśmy na korytarz, gdzie stojąc nad stertą niedokończonych dekoracji zastanawiałyśmy się, co dalej (a może by tak na korytarzu, na podłodze?). W takim stanie zastała nas kilka minut później doktor Ula i, po wysłuchaniu relacji z tego co się wydarzyło, zgarnęła nas na swoją Anielską Katedrę piętro wyżej, udostępniła nam mini salkę konferencyjną i gdzie pracujący tam ludzie z uśmiechem pytali, czy czasem czegoś nie potrzebujemy, czy nie chcemy herbatki, chwalili, że takie piękne dekoracje:) Dekoracje zostały szczęśliwie ukończone i trafiły na swoje miejsce na głównym holu.

W dniu imprezy osobiście widziałam i słyszałam, jak profesor piekielny, z uśmiechem na ustach, przyjmuje pochwały od dziekana i profesorów z innych wydziałów, jaką to jego ludzie świetną imprezę zorganizowali, a jakie piękne dekoracje ;) ("A jeszcze, panie Piekielski, ta pani Poecilotheria, ona nawet u nas nie studiuje, a zawsze ją widzę, jak coś robi i komuś pomaga", "Tak tak, panie dziekanie").

Wracając do robienia dekoracji w "laboratorium pana profesora", jak się później dowiedziałam, prawie wszyscy pracownicy katedry zostali za to obsztorcowani. Że nie wolno mnie wpuszczać na Katedrę Piekielną. (ciekawe, bo w tym czasie miałam już, wystawione przez dziekana, upoważnienie do pobierania z portierni kluczy od pomieszczeń koła naukowego, które znajdowały się wtedy właśnie na Katedrze^^) Jak dowiedziałam się jeszcze później, profesor Piekielski systematycznie, bardzo nieoficjalnie (bo oficjalnie to zawsze chwali, że znajomy taki aktywista), starał się robić pod górkę mojemu znajomemu. Dlaczego? Kilka miesięcy wcześniej znajomy wybierał temat pracy magisterskiej. Jako poniekąd wybitny student, otrzymywał różne propozycje od jednostek w obrębie wydziału, łącznie z wyjazdami zagranicznymi. Zdecydował się jednak na temat bliski dziedziny, którą zajmuje się doktor Magda i to ona została jego promotorką. Odrzucił propozycję Piekielskiego, żeby robić magisterkę w jego dziedzinie, zwyczajnie go ta tematyka nie interesuje. No i profesor Piekielski się na znajomego najzwyczajniej w świecie obraził...

Zaszkodzić znajomemu za bardzo Piekelski nie może (nawet ze swojej pozycji, a dzięki grantom ładuje w wydział mnóstwo pieniędzy - chociażby to supernowoczesne laboratorium - więc wiadomo, że lepiej z nim nie zadzierać), bo znajomy odwala kawał dobrej promocyjnej roboty w czasach, kiedy uczelnie walczą o studentów, bo niż demograficzny; i jest już rozpoznawalny nie tylko na wydziale, ale na całej uczelni. Wszyscy chwalą jego inicjatywy.
Jednak po tym wszystkim pozostaje duży niesmak. Bo niby dorosły człowiek, szanowany profesor, w swojej dziedzinie specjalista znany nie tylko w Polsce ale i na całym świecie, a zachował się jak pięciolatek, któremu ktoś zabrał cukierka.

Obecnie znajomy przeniósł siedzibę koła w inne miejsce i niejako odciął się od profesora Piekielskiego. Jednak wiadomo - czasami się go spotyka na wydziale. Na moje "dzień dobry" zawsze odpowiada jakimś takim obrażonym tonem, jakbym mu coś złego zrobiła...

Uczelnia

Skomentuj Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 10 (46)
zarchiwizowany

#50569

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Historia http://piekielni.pl/50536#comments przypomniała mi o moich doświadczeniach z uczelnią.

Wraz z dobrym znajomym od kilku lat, corocznie, organizujemy pewną uczelnianą imprezę.
Dwa lata temu padł pomysł wykonania, oprócz tradycyjnej wystawy, pewnych dekoracji (nie zdradzę jakich, bo za łatwo będzie namierzyć o której uczelni i wydziale mówię;)). Do wykonania, oprócz rzeczy, które już mieliśmy, potrzebowaliśmy jeszcze tylko sporych ilości brystolu i kolorowej bibuły.

Że nasze kieszenie puste, a uczelnia ma środki na takie rzeczy (impreza ma charakter m.in. promocyjny, a na to idzie gruba kasa) to zostało wystosowane pytanie do działu promocji, czy są w stanie nam tę bibułę i brystol zasponsorować. Pomysł dekoracji się spodobał, nie ma problemu z pieniędzmi, dla nich to niewielkie kwoty.

No wszystko pięknie, nic tylko brać się za wykonanie dekoracji... Ale zaraz! Przecież bibuła i brystol to materiały biurowe! a uczelnia na materiały biurowe ma podpisaną umowę z hurtownią, która wygrała przetarg. Koniecznie trzeba tam kupić, nie ma innej opcji, bo inaczej nie przejdzie przez kwesturę i z dofinansowania będą nici...

Co z tego wynikło?
Pomysł na dekoracje narodził się jakieś 3 tygodnie przed terminem imprezy. Dużo czasu na wykonanie, prawda? Ano właśnie.
Stosując procedury rządzące na uczelni, pojechaliśmy do rzeczonej hurtowni (drugi koniec miasta), aby wybrać, co nam będzie potrzebne. Już na miejscu dowiedzieliśmy się, że musimy mieć odpowiednie pisemko, żeby móc kupić tę cholerną bibułę (w dziale promocji powiedzieli nam, że zadzwonią do hurtowni i uprzedzą, że mamy się zjawić). Pani nic nie wie, że ktoś z uczelni miał przyjść. Po długich negocjacjach i namowach pani patrzy na nas z powątpiewaniem, ale w końcu decyduje się, żeby zadzwonić i się spytać. Uff, mamy potwierdzenie, że się pod nikogo nie podszywamy! No, to w końcu możemy brać tę nieszczęsną bibułę i brać się za dekoracje... Ale zaraz! Procedury! Najpierw pani wystawi fakturę, my ją grzecznie zaniesiemy na uczelnię, uczelnia zrobi przelew i jak będzie potwierdzenie, że kasa wpłynęła, to my możemy odebrać materiały.
Zrobiliśmy co trzeba i czekamy, czekamy, czekamy...

Materiały odebraliśmy cztery dni przed imprezą. W czasie kiedy wszyscy biegali jak kot z pęcherzem, bo ostatnie przygotowania, poprawki, a to nagle wychodzi, że trzeba jeszcze na już coś zrobić, załatwić, zorganizować. A my spokojnie straciliśmy pół dnia, żeby pojechać sobie na drugi koniec miasta po bibułę. I brystol, byłabym zapomniała:)

Cztery dni to już nie tak dużo na zrobienie dekoracji, szczególnie kiedy do zrobienia jest jeszcze mnóstwo innych rzeczy, ale jakoś się udało i nawet ładnie wyszło, jak na robione w takim pośpiechu:)
Podczas pracy nad dekoracjami wydarzyła się jeszcze inna piekielność, ale to już materiał na kolejną historię.

uczelnia:)

Skomentuj (5) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 58 (158)
zarchiwizowany

#49457

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Chyba muszę zmienić pracę, bo coś często mi ostatnio nerwy puszczają. Kilka sytuacji z ostatniego tygodnia, czyli jak umilić życie kasjerce z monopolowego. Rozmowy odbywają się przez okienko, przy zamkniętych drzwiach.
[J]a
[K]lienci

1.
Tak się niefortunnie stało, że zepsuł się nam terminal do płatności kartą. Przy okienku informuję więc każdego klienta, o braku możliwości zapłacenia kartą, coby się nie nalatać bez sensu, jeśli ktoś ma przy sobie tylko kartę.
Przyszła para, gdzieś tak pod pięćdziesiątkę, pani zamawia zakupy. Podaje mi butelki po piwie na wymianę, ja informuję, że tylko gotówka. Pani kiwa głową. Zabieram butelki, lecę po piwo, nabijam na kasę, wracam do okienka, podaję kwotę do zapłaty. Pani podaje mi kartę...
J - Przykro mi, ale nie zapłaci pani kartą.
K - Jak to?
J - Tak jak już mówiłam, terminal jest zepsuty, przyjmujemy tylko gotówkę.
K - (chwila zastanowienia) To ja chcę oddać te butelki co pani zabrała.
Odwracam się i idę zrobić zwrot. Trzy kroki od okienka słyszę, jak pani zwraca się do swojego towarzysza:
K - Pie*dolona ku*wa, co za sklep!
Robię w tył zwrot i podchodzę do okienka.
J - Skoro jestem pie*doloną ku*wą, to bez paragonu żadnego zwrotu nie przyjmę.
K - Co? Ja żadnego paragonu nie mam, nie noszę takich pierdół! Masz mi przyjąć te butelki!
J - W takim razie butelek nie przyjmę.
Poszłam po te butelki, żeby jej je oddać. W czasie tych kilkunastu sekund pani puściła piękną wiązankę na temat mój, mojej rodziny, reszty pracowników i szefostwa sklepu i pewnie gdybym tak szybko nie przyniosła tych butelek, to by zaczęła obrażać kamienicę i chodnik. Zakończyła świętym zaklęciem, koszmarem wszystkich sprzedawców;) :
K - Więcej tu nie przyjdę!
J - Bardzo się cieszymy, jutro urządzimy z tej okazji imprezę.
Zawinęła butelki i poszła. Co dziwne, towarzysz cały czas milczał.

2.
Przychodzi dwóch gości, jeden "lekko rozmiękczony", drugi trzeźwy. Ten rozmiękczony, śpiewnym głosem:
K - Piiieewoo...
I rzuca we mnie banknotem 10zł, który upada po mojej stronie drzwi.
J - O, coś chyba panu spadło. Ale ja tego podnosić nie będę, schylać się nie mogę. A piwa nie sprzedam, bo jest pan nietrzeźwy.
I się odwracam. Pan bez promili przeprasza za kolegę, karci go, ostatecznie pan rozmiękczony też przeprasza i całe zajście kończy się pozytywnie. Podając klientom piwo, wspominam inną, bardzo podobną sytuację, kiedy facet, po zwróceniu mu uwagi na takie zachowanie, nie uznał za stosowne mnie przeprosić, wolał pokrzyczeć i powyzywać. W ramach wydawania reszty rzuciłam w niego garścią bilonu...

3.
K(już po zakupach) - Masz tu kosz na śmieci?
J - Owszem.
K - Wyrzuć mi to.(podaje mi papierek)
J - (biorę od niego papierek) Wiesz chociaż, jak mam na imię, że mi tak na ty walisz?
K - A spie*dalaj!
J - I nawzajem!
Co też uczynił.

Chyba się starzeję, kiedyś takie akcje w pracy spływały po mnie jak po kaczce, ignorowałam, a teraz się wnerwiam i jakaś taka pyskata się zrobiłam.

sklepy

Skomentuj (26) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 203 (405)
zarchiwizowany

#48577

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Czytając historię juanity: http://piekielni.pl/48566#comments i komentarze pod nią, przypomniałam sobie zdarzenie z zeszłego roku. Podczas Euro 2012 przewinęło się przez mój sklepik monopolowy całkiem sporo obcokrajowców. Z reguły z dogadaniem się większego problemu nie ma, rozmawiam z przybyszami z zagranicy po angielsku bądź w ogólnoświatowym języku palcowo-czaszkowym(pokazujesz palcem i kiwasz albo kręcisz głową).

Większy problem z dogadaniem się ze mną miał tylko jeden pan - Niemiec(nie chcę generalizować, ale dogaduję się nawet z Bułgarami, Węgrami, Arabami itd. a Niemcy jakoś tak zawsze mają problem, bo koniecznie mam mówić po niemiecku...). W sklepie akurat była kolejka, więc przedstawienie miało widownię.

Pan klient germańskiego pochodzenia, nazwijmy go Hans, wreszcie doczekał się swojej kolei przy kasie. Moje "dzień dobry, co podać?" skwitował ciężkim westchnieniem i zwrócił się do mężczyzny stojącego za nim w kolejce, mnie kompletnie ignorując. Podejrzewam, iż uznał, że skoro nie wyczytałam z jego twarzy, że jest obcokrajowcem i odezwałam się po polsku, to na pewno żadnym obcym językiem nie władam. Tak więc Hans zwrócił się do mężczyzny z kolejki, po niemiecku, zapewne prosząc o tłumaczenie. Niestety facet z kolejki niemieckiego nie znał, więc Hans przerzucił się na łamany angielski. Po dość długim tłumaczeniu, obficie wspierając się gestykulacją, Hans wyartykułował "six bier". Facet z kolejki na to : "which one?" Tutaj nastąpiła pantomima z wymachiwaniem rękami, podskoki itp. Zaznaczam, że przez cały ten czas, a trwało to kilka ładnych minut, próbowałam nawiązać kontakt z Hansem, byłam jednak ignorowana.

W końcu Hans, roztrącając ludzi, przepchnął się na koniec kolejki i zaczął stukać palcem w jeden z wiszących tam plakatów reklamowych; niestety, z mojego stanowiska nie widziałam w który... Ostatecznie ktoś z końca kolejki krzyknął, że "on chce Carlsberga!" i mogłam spokojnie skasować zakupy Hansa.

Pakując piwko do reklamówki mimochodem zapytałam: "Was it really so hard to say "Carlsberg?". Hans zrobił oczy jak pięć złotych i pełnym pretensji tonem rzekł: "Oh, now you can speak english?". Na pytanie: "When have you asked if i can?" Hans już nie znalazł odpowiedzi. Zagulgotał coś z oburzeniem pod nosem, zabrał swoje zakupy i sobie poszedł.

Być może sytuacja mało piekielna, raczej zabawna, jednak Hans wstrzymał sprzedaż na prawie 15 minut. W przerwie meczu. Na szczęście towarzystwu z kolejki udzielił się imprezowy nastrój i całe zajście potraktowano jako powód do wesołości. Wszyscy rechotali jak jeden mąż jeszcze długo po tym, jak Hans sobie poszedł...

Zagranica do nas przyjeżdża

Skomentuj (30) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 260 (344)
zarchiwizowany

#48403

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Ostrzegam, dla niektórych może być obrzydliwie.

Od jakiegoś czasu w wielu szczecińskich autobusach i tramwajach zobaczyć można monitory, na których wyświetlają się reklamy, gęsto przerywane quizami, ciekawostkami, złudzeniami optycznymi itp. Założenie jest chyba takie, że umila to podróż, a także daje zarobić przewoźnikowi - wiadomo, za darmo tych reklam nie wyświetlają.

Przechodząc do meritum: Ostatnio dość często widzę reklamę pewnego gabinetu dermatologicznego; i niby wszystko w porządku, jeśli chcą się zareklamować, to kto im zabroni? Ale forma tej reklamy... dość popularna: przed leczeniem/po leczeniu w postaci zdjęć. No właśnie. Zdjęć stóp i paznokci u u stóp z zaawansowaną (chyba) grzybicą. Paznokcie w kolorze musztardowym, popękana skóra, jakieś liszaje, ropiejące rany - ogółem piękne widoki umilające podróż. Szczególnie komuś, kto postanowi w autobusie zjeść kanapkę, czy batonika.

Mam wrażenie, że taka reklama raczej odstraszy, niż przyciągnie pacjentów, bo kto by chciał iść do miejsca, które kojarzy mu się z takimi widokami? Ktoś, kto wpadł na pomysł, żeby coś takiego wyświetlać w miejscu publicznym, to geniuszem też raczej nie jest. I zastanawia mnie tylko, czy osoba obsługująca te monitory jest równie inteligentna, jak autor reklamy, czy po prostu ma gdzieś, co wyświetlają, jeśli tylko jest z tego jakaś kasa.

Przypadek może nie piekielny, ale z pewnością wykracza daleko poza granice dobrego smaku.

komunikacja_miejska

Skomentuj (9) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: -5 (39)
zarchiwizowany

#47996

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Oto historia z komunikacji miejskiej - niestety, nie ma bohaterskiego motorniczego, walki o miejsca siedzące na laski i kule, ani klaskających pasażerów... Ale do rzeczy - niechcący stałam się przyczyną awantury w tramwaju.

W zeszłą sobotę wybrałam się na koncert. Ważne o tyle, że w związku z rodzajem muzyki przeze mnie preferowanej, na koncert ubrałam się dość osobliwie(no, bardziej osobliwie, niż zazwyczaj). Słucham rocka, metalu i pokrewnych.
Siłą rzeczy przyciągałam uwagę - jak dla mnie bomba:) Niestety, przyciągnęłam też uwagę piekielnych.

Dwóch chłopaczków w wieku studenckim, w stanie wybitnie wskazującym, dodatkowo amatorzy taniego podrywu. Wsiedli na tym samym przystanku co ja, dzierżąc dumnie w rękach otwarte butelki, usiedli przede mną i od razu jeden z nich przestąpił do ataku.

- Cooo, na randkę jedziesz? Olej to, chodź ze mną, ja ci pokażę, co potrafi prawdziwy mężczyzna! Ale bym cię...

Hmmm. Chyba powinnam była klęknąć przed nim i rzec: "Czego tylko zapragniesz, o wionący piwskiem bożku seksu, padam do twych stóp!". Jednak nauczona doświadczeniem i w myśl zasady "nie dyskutuj z idiotą..." ograniczyłam się do uniesienia brwi w wyrazie niesmaku. Brak innej reakcji z mojej strony musiał chyba urazić dumę wspaniałego don Juana, bo podczas dziesięciominutowej jazdy dowiedziałam się (i nie tylko ja, a wszyscy pasażerowie) bardzo wielu ciekawych rzeczy na swój temat.

Nie będę przytaczać całości, krótko mówiąc próbowano obrazić mnie w coraz bardziej dosadny sposób. Cóż, mało mnie obchodzi, co myśli na mój temat jakiś niewychowany burak, dalej więc konsekwentnie ignorowałam wyżej wymienionego i jego mniej wygadanego kolegę, który tylko przytakiwał(samiec beta?). Chociaż muszę przyznać, że troszeczkę rozbawiło mnie porównanie mojej skromnej osoby z siedzącą nieopodal panią w słusznym, emerytalnym wieku, nazwanie tejże pani "dupą" i stwierdzenie, że "prędzej prze*uchałby ją, niż mnie".

w każdym razie, jak się okazało, jeden z pozostałych pasażerów miał mniej cierpliwości niż ja i, nie przebierając w słowach, wyjaśnił amantowi, że tramwaj nie jest odpowiednim miejscem, aby dawać popisy buractwa. Od słowa do słowa...
Całej wymiany zdań nie było mi dane usłyszeć, bo tramwaj dojechał właśnie do miejsca mojego przeznaczenia.

Jeszcze stojąc przed przejściem dla pieszych słyszałam wrzaski mojego niedoszłego amanta i kilku innych pasażerów.

Koncert się udał:)

komunikacja_miejska

Skomentuj (1) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 3 (41)