Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

Poecilotheria

Zamieszcza historie od: 28 listopada 2011 - 13:47
Ostatnio: 24 marca 2024 - 7:42
  • Historii na głównej: 29 z 41
  • Punktów za historie: 13300
  • Komentarzy: 1042
  • Punktów za komentarze: 8088
 
zarchiwizowany

#63327

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Będzie o piekielnej wychowawczyni na koloniach, rzecz działa się z 15 lat temu, mogłam mieć z 12-13 lat.

Przedostatni dzień turnusu, nazajutrz wyjazd, godziny wieczorne. Wszyscy się pakują, bieganie między pokojami, wymienianie się numerami, adresami. Ja i trzy koleżanki z pokoju siedziałyśmy u siebie, wpadła jeszcze koleżanka z pokoju obok(Paulina), żeby oddać jakiś pożyczony kosmetyk. Za chwilę przyleciał brat jednej z moich współlokatorek, żeby przekazać coś tam od rodziców, z którymi chwilę wcześniej rozmawiał przez telefon. Aha, drzwi od pokoju były otwarte, a klucz w zamku.

I tak przez chwilę siedzimy sobie, rozmawiamy. Nagle do pokoju wpada [M]ysza (przezwisko od koloru włosów i kształtu twarzy), wychowawczyni. Od progu zaczyna drzeć się na nas, że co to ma być?! Co za zgromadzenie?! O tej porze (tuż przed 22) to już wszyscy u siebie powinni być! Ooo, i chłopak u dziewczyn w pokoju, co tu się wyprawia?! My tłumaczymy: że brat do siostry, bo rodzice dzwonili, że Paulina tylko krem oddaje...

Tłumaczenie nie zostało wzięte pod uwagę, bo kolegę wygoniła z pokoju, a kiedy wyszedł zajęła się dziewczyną od kremu.

M - Co, swojego pokoju nie masz? Tu ci się bardziej podoba? To może już tu zostaniesz?

Wyszła i zamknęła za sobą drzwi na klucz. My do drzwi i pukamy, prosimy, żeby otworzyła. Mysza rzuciła jakimś ironicznym komentarzem, że to nas nauczy, że o dziesiątej nie ma biegania po pokojach i sobie poszła, zabierając klucz.

Żeby nie było za mało piekielnie - Paulina chorowała na astmę, a jako że wyszła tylko na chwilę, do pokoju obok, to nie wzięła inhalatora. Zamknięta w nie swoim pokoju, ze świadomością, że nie ma leku, zestresowała się, skutek łatwy do przewidzenia - trudności z oddychaniem. Zawołałyśmy dziewczyny z pokoju obok przez okno (całe szczęście było ciepło, wszystkie okna pootwierane), stamtąd poszła delegacja do Myszy po klucz, bo koleżanka się zaczyna dusić. Mysza niewzruszona, na pewno zmyślamy, ona nas nie otworzy, ona nam da nauczkę!

Ostatecznie inhalator został przerzucony między oknami i szczęśliwie udało się go złapać. Mysza otworzyła drzwi po jakiejś półgodzinie.

Najdziwniejsze jest to, że babka przez cały turnus była przemiła, wszyscy ją lubili. Nie wiem, co jej odbiło w ostatni wieczór.

Jak się sytuacja skończyła też mi nie wiadomo, bo nazajutrz rano wyjeżdżaliśmy do domu, ale mam nadzieję, że rodzice Pauliny zrobili babie z czterech liter jesień średniowiecza.

edit: To było z 15 lat temu i żadna z dziewczyn nie miała komórki, żeby gdzieś zadzwonić.

kolonie

Skomentuj (16) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 162 (286)

#61174

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Pracuję w całodobowym sklepie monopolowym.

Sobotni wieczór, za pół godziny miałam kończyć pracę. Przyszedł stały klient, z którym jestem po imieniu, powiedzmy [P]iotrek.

Ja- Dzieńdobrywieczór :)
P - Cześć Justynko, daj mi papierosy X i pół litra wódki Y.
J - Ale wiesz, że Y podrożała? Kosztuje już 24,49. Mogę ci dać...
P - Nie, nie, w porządku, niech będzie Y.

Skasowałam zakupy, podałam kwotę do zapłaty (36,99), przyjęłam banknot 50zł, wydałam resztę (13,01). Chwilkę sobie pogawędziliśmy, po czym Piotrek wyszedł, co ważne, nie zabierając paragonu.

Pół godziny później, koniec mojej zmiany. Moja zmienniczka stała już obok mnie i czekała na zmianę, ale akurat zrobiła się kolejka, więc chciałam jeszcze obsłużyć tych kilka osób, żeby nikt nie musiał czekać, aż się przelogujemy (trwa to jakieś trzydzieści sekund, ale ludzie potrafią się zdenerwować czekaniem). Nagle do sklepu wszedł Piotrek ze swoją kobietą/narzeczoną/żoną(?), powiedzmy [E]lą. Ominęli kolejkę i podeszli prosto do kasy.
P - Słuchaj, mogłabyś mi znaleźć paragon za zakupy co wcześniej brałem?
J - Teraz to nie znajdę (wskazuję na kolejkę, a następnie na pokaźną stertę paragonów, które składałam na kupkę przez całą zmianę), ale...

Chciałam powiedzieć, że jak tylko zejdę z kasy mogę przejrzeć, na pewno gdzieś tam ten paragon był. Nie udało mi się jednak dokończyć zdania, bo zza pleców Piotrka wyskoczyła z wrzaskiem Ela.

E - OJE*AŁAŚ MOJEGO PIOTRKA!!!
J - ??? (zatkało mnie, naprawdę mnie ten wybuch zaskoczył, nie miałam pojęcia, o co chodzi)
E - (w kierunku kolejki) OJE*AŁA GO NA DWA ZŁOTE NA RESZCIE, ZŁODZIEJKA!!!

Kolejka osłupiała, moja zmienniczka też, ja nie wiedziałam co powiedzieć, ale zebrałam się w sobie i spytałam, o co właściwie chodzi. Piotrek zaczął coś mówić, ale Ela mu przerwała.

E - ODDAWAJ DWA ZŁOTE!!! ODDAWAJ ZŁODZIEJKO!!! Albo mi teraz oddasz pieniądze, albo dzwonię do Anki! (kierowniczki sklepu)
J - Nie mam pojęcia, o co chodzi, za chwilę...

Znów nie było mi dane dokończyć myśli ("za chwilę schodzę z kasy i wyjaśnimy"), zakrzyczała mnie. Piotrek ją uspokaja, z kolejki słychać "uspokój się kobieto", mnie znów trochę wmurowało. Po kilku sekundach, gdzieś między "dwa złote" a "złodziejka" usłyszałam "wódka 22 złote, fajki 12,5" i wtedy zaskoczyłam. Wódka podrożała o 2,5...

J - Chwila! Proszę się uspokoić! - głosem podniesionym, żeby ją przekrzyczeć, ale nic to nie dało.

Właśnie w tym momencie skoczyło mi ciśnienie, ze strony baby zero chęci wyjaśnienia sytuacji, za to wiele chęci do nazywania mnie złodziejką przy innych klientach, więc pokazałam, że też mam siłę w płucach:

J - PATRZ!!! (chyba ją zaskoczyłam, bo zamilkła) PATRZ! Tu masz cenę wódki - wskazałam na cenę na półce - jak byk 24,49!

Zapadła cisza, baba się zapowietrzyła (teraz ją dla odmiany zatkało ;D), chyba zaczęło do niej docierać, jaki piękny urządziła pokaz i że zrobiła z siebie idiotkę. Piotrek korzystając z jej konsternacji przeciągnął ją do drzwi i wyprowadził ze sklepu. Chłodniejsze na zewnątrz powietrze chyba ją trochę otrzeźwiło, bo najwyraźniej doszła do wniosku, że ostatnie słowo musi należeć do niej.

E - A ch*j ci w d*pę! - krzyknęła w drzwiach.

Nie pozostało mi nic innego, jak odkrzyknąć, że nawzajem.

Teraz przysłowiowa już wisienka ;)

Z Elą i Piotrkiem mamy stosunki raczej koleżeńskie (a przynajmniej tak było do tej pory), ponieważ jakiś czas temu Ela zostawiła u nas swoje CV "w razie gdybyśmy potrzebowali pracowników" i co jakiś czas pytała się, czy nic się nie zmieniło.
Wisienka na wisience - jeśli wszystko pójdzie dobrze, już niedługo będę właścicielką tego sklepu, na spółkę z Anią, kierowniczką.
Już się rozpędzam, żeby zatrudnić osobę o tak wysokiej kulturze osobistej ;)

Teraz tylko czekam, aż wpłynie na mnie skarga...

sklepy

Skomentuj (17) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 692 (760)

#59551

przez (PW) ·
| Do ulubionych
W związku z tą historią: http://piekielni.pl/59507 przypomniało mi się pewne zdarzenie.

Byłam na zakupach w osiedlowej biedronce, nie pamiętam dokładnie kiedy to było, ale możliwe, że przed jakimś świętem, bo ludzi w sklepie pełno. Wśród tłumów kręcących się między półkami wyróżniała się romska (jak przypuszczam, charakterystyczny wygląd i strój) rodzinka - rodzice plus dwóch chłopców, no oko 7-8 lat. Ciężko byłoby nie zwrócić na nich uwagi - rodzice rozmawiali bardzo głośno, tak, że będąc po drugiej stronie hali sprzedaży wyraźnie słyszałam ich "rozmowę". Oczywiście nie miałam pojęcia, o czym tak zaciekle debatują, rozmawiali bowiem w swoim języku. Kiedy doszłam w rejony, w których była prowadzona "konwersacja", czyli pod lodówki z wędlinami, zatrzymałam się na chwilę wybierając kiełbasy, boczki itd., miałam więc okazję się przyjrzeć, kto to tak się wydziera. Zauważyłam wtedy coś ciekawego.

Rodzice niby nie zwracali uwagi na dzieci, kręcące się między ludźmi, ale matka co jakiś czas posyłała im ukradkowe spojrzenie. Dzieciaki niby spokojnie chodziły sobie oglądając towary, ale też ukradkowo spoglądając na matkę, ta kilka razy nieznacznie kiwnęła do nich głową. Aha, pomyślałam sobie, rodzice odwracają uwagę od dzieci, a te krążą między ludźmi, celu łatwo się domyślić. Przeszło mi nawet przez myśl, żeby powiedzieć coś ochroniarzowi, ale ten stał już nieopodal, przyglądając się sytuacji; widocznie nie dostrzegł jeszcze niczego, co pozwoliłoby mu wyprosić rodzinkę ze sklepu. Widać było, że myślał o tym samym, co ja.

Nie zastanawiając się nad tym zbytnio dokończyłam kompletowanie zakupów, omijając cyganów i ich dzieciaki szerokim łukiem i ruszyłam do kasy. Ustawiłam się w dość długiej kolejce. Po kilku chwilach niespodzianka - rodzinka ustawiła się za mną, nadal szwargocząc coś tam po swojemu. Trwało to tak kilka minut, kolejka się trochę przesunęła. Stałam do nich bokiem i w pewnym momencie zauważyłam, że mama-cyganka coś mówi do dzieciaków, nieznacznie wskazując na mnie (ojciec w tym czasie dalej głośno przemawiał, nie wiadomo do kogo...). Oho, będzie się działo.

Udając kompletny brak zainteresowania, obróciłam się do nich tyłem. Po chwili wyczułam ruch tuż za moimi plecami. Od niechcenia wsadziłam ręce do kieszeni i przycisnęłam torebkę łokciem do boku, szybko sprawdzając, czy z kieszeni nie zdążyło mi coś zginąć; wszystko było na swoim miejscu, więc pewnie byłam szybsza z wsadzaniem rąk do kieszeni. Ruch za moimi plecami się nasilił, coś się nawet otarło o moje pośladki. Ja krok do przodu, dzieciaki za mną. Ja krok w bok, dzieciaki za mną. Ktoś patrzący z boku mógłby pewnie pomyśleć, że to moje dzieci się do mnie garną ;) No, ale przestrzeń przy kasie ograniczona, nie było gdzie już dawać kroków w bok, a nie lubię, jak się ktoś obcy o mnie ociera, złodziej, czy nie złodziej, dziecko, czy nie dziecko. Nie chciałam się wdawać w pyskówki, więc bez słowa obróciłam się do nich nagle i gwałtownie, z miną łączącą uśmiech Jokera i spojrzenie Hannibala Lectera. Dzieciaki wycofały się w popłochu do rodziców, którzy gdyby mogli, to zabiliby mnie wzrokiem. No zołza jedna, nie dałam się okraść ;) Chwilę później nadeszła moja kolej na kasowanie zakupów i tu by się mogło skończyć...

...Ale po nieudanej próbie kradzieży rodzinka wycofała się od kasy (chyba jednak nie mieli w planie kasowania zakupów, zresztą nie zauważyłam, żeby jakieś wybrali; no, może cyganka miała coś pod spódnicą, ale tam nie zaglądałam), skutecznie blokując przejście. Jakiś biedny facet chciał koło nich przejść, zatrzymał się obok i grzecznie powiedział "przepraszam". Tata-cygan przesunął się i facet przeszedłby, gdyby tata-cygan z rozmysłem i specjalnie się nie cofnął i nie wlazł w biedaka. Wynikła z tego awantura, jak się okazało cyganie potrafili po polsku mówić, a i wulgaryzmy dobrze znali.

(C)ygan: Uważaj k*rwa jak leziesz!
(F)acet: Przepraszałem przecież, myślałem, że pan..
C: Może by tak k*rwa głośniej ch*ju, pie*dolisz coś pod nosem, to cię k*rwa nie słyszałem!(ja stałam kilka metrów dalej i słyszałam, ale pieprzyć logikę...)
F: Ale przecież nic się nie stało...
C: Nie stało, wlazł we mnie sk*rwysyn jeden i nic się nie stało! Poczekaj aż wyjdziemy, to zobaczysz, jak się nic nie stanie!

Dalsze wrzaski taty-cygana zawierały groźby karalne w stylu "za*ebię cię", ale jak się sytuacja zakończyła nie wiem, bo już wychodziłam ze sklepu. Widziałam jeszcze tylko, jak dwóch ochroniarzy radośnie zmierza w stronę rodzinki i biednego faceta. Bardziej chyba byli szczęśliwi, że już mają powód, żeby się pozbyć romskich klientów, niż nieszczęśliwi z powodu awantury.

sklepy

Skomentuj (70) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 600 (656)
zarchiwizowany

#59425

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Przeglądając swoje stare historie, natrafiłam na wzmiankę o rzucaniu w klienta bilonem (pracowałam w całodobowym sklepie monopolowym). W komentarzach do tamtej historii rozważano, jak to dokładnie mogło wyglądać, czy rzuciłam w klienta, czy na ladę...

Doszłam do wniosku, że sytuacja zasługuje na dokładniejszy opis :)

Siedziałam w nocy w sklepie, czytałam piekielnych, bo wszystkie obowiązki już wykonane ;) W pewnym momencie zabrzmiał dzwonek, oznaczający, że przy okienku stoi klient, oczekując na obsługę i możliwość zakupu. Podeszłam więc do okienka, ze standardowym "dobry wieczór, co podać?". Klient zamówił towary.

Po skompletowaniu zamówienia i podliczeniu rachunku, ponownie podeszłam do okienka i podałam kwotę do zapłaty. No i tutaj zaczęła się piekielność. Klient wyciągnął banknot bodajże 50zł i rzucił nim we mnie, mówiąc "masz!". Możliwość, że celował w półeczkę przy okienku, a banknot spadł przypadkiem można wykluczyć - pieniądze odbiły się od mojej twarzy i malowniczo opadły na podłogę. Podnosząc je, delikatnie upomniałam klienta: "Proszę pana, tutaj jest półeczka, można na niej położyć pieniądze, nie trzeba rzucać".

W odpowiedzi usłyszałam: "Nie będziesz mi kur*o mówić co mam robić, jak będę chciał, to będę rzucał, a ty masz mnie obsłużyć bez gadania. Masz tu su*o napiwek za obsługę!" - Każde słowo odpowiednio zaakcentowane rzuceniem we mnie monetami (jeśli ktoś dostał kiedyś w twarz dwuzłotówką, to pewnie wie, jak to boli) - nominały wszelakie, razem pewnie ładnych parę złotych wyszło (a to mi się napiwek trafił).

Mniej więcej w połowie powyższej "wypowiedzi" klienta uciekłam od okienka do kasy(z tą pięćdziesiątką), facet dalej wrzeszczał i rzucał bilonem. Wzięłam parę głębszych oddechów, obliczyłam resztę, wyjęłam z kasetki odpowiednią kwotę, wzięłam paragon i zakupy tego pana i ruszyłam do okienka, by zakończyć obsługę klienta - cały czas słuchając obelg pod moim adresem. Przed drzwiami, w których jest zainstalowane okienko leżało całkiem sporo drobniaków. Klient nadal mnie wyzywał, ale już nie rzucał monet - widocznie skończyły mu się drobne.

Zachowując stoicki spokój postawiłam zakupy na podłodze, co poskutkowało kolejną falą obelg ("dawaj moje piwo szmato!"). Zebrałam wszystkie pieniądze z podłogi, nadal słuchając wyzwisk. Następnie podałam facetowi jego zakupy. "Dzięki, ale od ciebie napiwków nie chcę" powiedziałam, odrzucając mu wszystko, co wrzucił przez okienko - pieniądze rozsypały się na chodniku, kilka monet odbiło się od nóg klienta. "A tu masz swoją resztę" - rzuciłam na półeczkę w taki sposób, że wszystko się odbiło i też wylądowało na ziemi. Zamknęłam okienko i wróciłam do czytania piekielnych.

O dziwo klient nie dobijał się do drzwi, nie dzwonił uporczywie, ani nie wrzeszczał na mnie przez okienko. Może zrozumiał, co było niewłaściwe w jego zachowaniu. Zamiatając rano przed sklepem, widziałam jeszcze kilka drobniaków poniewierających się na chodniku. Jakoś nie miałam ochoty ich pozbierać, niech sobie pozbiera pan Miecio spod bramy.

sklepy

Skomentuj (4) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 176 (264)

#59230

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Szlag mnie jasny trafia.

Rozmyślania na ten temat, pełne niecenzuralnych słów, aż mnie zmusiły do wstania z łóżka, żeby o tym napisać i się wyżalić. Informuję, że wszelkie określenia uważane za obraźliwe nie są kierowane w stronę użytkowników piekielnych.
Do rzeczy.

Wraz z nastaniem wiosny, ze swoich kryjówek wypełzły nasze rodzime gady, które zimą śpią. I do jasnej cholery, w ciągu ostatnich kilku dni, spacerując po Puszczy Bukowej pod Szczecinem i lasach wokół mojej rodzinnej miejscowości widziałam SIEDEM martwych padalców. Zamordowanych, ze zmiażdżonymi lub odciętymi głowami, bo jakiś debil nie dość że nie potrafi ich odróżnić od żmii, to jeszcze nie wie, że obydwa gatunki są pod ścisłą ochroną (albo ma ten fakt głęboko w poważaniu). Nie jest to zjawisko nowe, bo od lat co jakiś czas muszę się podczas spaceru wściec nad martwym wężem/jaszczurką, ale takiego natężenia jeszcze nie widziałam.

Informuję wszystkich kretynów, którzy zabijają wymierające w Polsce gady: Wsadźcie sobie głęboko pod kość ogonową wasze idiotyczne i bezpodstawne lęki. Nawet jeśli spotkacie wy kocopoły prawdziwą żmiję, to wystarczy ją obejść dwumetrowym (na wyrost) łukiem. A jak włazicie w krzaki, gdzie możecie jej nie zauważyć, to noście buty z cholewką, barany jedne. Swoją drogą, szansa na to, żeby żmiję spotkać jakaś wielka nie jest, sama od wielu lat dużo chodząc po lasach (na terenach gdzie ponoć zygzaków zawsze było dużo) widziałam żmiję ledwie parę razy. Pewnie dlatego, że wcześniejsze pokolenie bezmózgów je wytłukło. Poza tym polecam zapoznanie się z Art. 181. KK.

O sytuacji gadów w Polsce pisać nie będę, kto chętny może sobie poczytać w sieci. Dodam tylko jedno - jedynym zwierzęciem kręgowym jakie w życiu zabiłam była właśnie żmija. Jakiś... "człowiek" rozciął ją w taki sposób, że wszystkie wnętrzności wypłynęły na zewnątrz (była prawie przecięta na pół) i zostawił jeszcze ŻYWĄ na ścieżce. Zbierałam się przez parę minut, żeby biedaczkę dobić.

las

Skomentuj (83) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 529 (747)

#59183

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Perspektywa zbliżającej się podróży koleją oraz historia http://piekielni.pl/59125, przypomniały mi jedną z wielu przygód kolejowych.

Pewnego niedzielnego popołudnia (będąc jeszcze nastolatką, czyli prawie dziesięć lat temu), wracałam pociągiem z weekendowego wyjazdu. Wsiadałam w miejscowości P, udawałam się do miasta powiatowego S, gdzie czekała mnie jeszcze przesiadka do mojej wsi - K. W miejscowości P nie ma kasy biletowej, więc bilet trzeba było kupić u konduktora.

Pociąg wjechał na jedyny w P peron, ale coś tak za szybko. Faktycznie, trochę za późno rozpoczął hamowanie, większość pociągu zatrzymała się za stacją, z peronu można było wsiąść tylko do dwóch ostatnich wagonów. Wsiadłam i zaczęłam przeciskać się wśród tłumów na korytarzu w kierunku przedziału konduktorskiego (który z reguły znajduje się blisko przodu pociągu), w celu zakupu biletu. Wagonów było około 10, więc przeciśnięcie się z ostatniego do pierwszego zajęło mi kilka minut, w tym czasie pociąg zdążył dojechać do następnej stacji.

Po dotarciu do konduktora (właściwie było ich dwóch, ale rola tego drugiego ograniczyła się do ironicznych uśmieszków) grzecznie pukam do drzwi przedziału i wchodzę.

J(a)- Dzień dobry, chciałabym kupić bilet z P...
K(onduktor)- Ja widziałem gdzie wsiadałaś!
...chwila konsternacji i próbuję znowu:
J - Chciałam kupić...
K - Widziałem gdzie wsiadłaś! Nie myśl że mnie oszukasz! Bilet kupuje się zaraz po wejściu do pociągu!!! Myślisz że zapłacisz za jedną stację mniej?! Chcesz za to mandat dostać?
J - (WTF?) Eee, chciałam kupić bilet z P do K z przesiadką w S. Chyba sam pan widział, jak się pociąg w P zatrzymał, chwilę mi zajęło dojście tutaj z ostatniego wagonu...
K - Taa, jasne, myślałaś pewnie, że sobie jeden przystanek za darmo pojedziesz.
Tu nastąpiła dłuższa wymiana zdań w podobnym tonie. Ja tłumaczę, on swoje. W końcu spytałam, czy mi sprzeda ten bilet czy nie.
K - No, dobra, ale następnym razem będzie mandat! Jaki ten bilet?
J - Rodzina pracownika kolei, zniżka 80%.
K - No tak, pewnie. Legitymacja!

(Krótkie wyjaśnienie: Na takiej legitymacji uprawniającej do zniżki były moje dane i stopień pokrewieństwa z pracownikiem. Przy założeniu, że mam na nazwisko Piekielna, a mój tato ma na imię powiedzmy Roman, na mojej legitymacji było napisane "Poecilotheria Piekielna, c. (córka) Romana". Mój tato jest dyżurnym kierującym ruchem wszystkich pociągów (tzw. dysponującym) w mieście powiatowym S, nie było możliwości, żeby pan konduktor go nie znał.)

Podaję więc legitymację panu konduktorowi. Konduktor spoziera to na dokument, to na mnie.

K - To pani (o, nagle jestem panią...) jest córką Romka Piekielnego?
J - Tak, Roman Piekielny to mój tato.
K - haha, haha... Właściwie to do S zostało 10 minut, nie opłaca mi się wypisywać biletu, zresztą, to wyjdzie ze dwa złote, tyle co nic. Może pani tu z nami usiądzie, bo taki tłok, co będzie pani stać na korytarzu...

Ostatecznie nie sprzedał mi tego biletu, nie dał się namówić. Za towarzystwo panów konduktorów podziękowałam, wolałam postać.

Zachowanie konduktora bez komentarza. Tato był zniesmaczony, kiedy mu o tym opowiedziałam.

PKP

Skomentuj (20) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 617 (681)

#57870

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Na fali junkersów, choć nie do końca w temacie.

Historia przydarzyła się mojej koleżance (załóżmy, że ma na imię Ola), jeszcze zanim ją poznałam - więc za autentyczność ręczyć nie mogę, ale nie widzę też powodu, dla którego miałaby zmyślać.
Mając jakieś 13 czy 14 lat, Ola jak co wieczór poszła się wykąpać, podczas gdy rodzice spokojnie oglądali sobie telewizję. Jako dorastająca panna na wieczorną toaletę poświęcała zazwyczaj sporo czasu - nie było niczym niezwykłym, że siedzi w łazience około godziny.
Po jakimś czasie, niczego nie podejrzewając, ojciec Oli postanowił wyprowadzić psa na spacer i to właśnie pies wtedy ją uratował. Zatrzymał się przy drzwiach łazienki skamląc i drapiąc, zamiast jak zwykle wyrywać się na spacer. Niewiele brakowało, żeby ojciec Oli zignorował zachowanie psa, zwierzęta czasami zachowują się niezrozumiale. Jednak zaniepokoiło go, że córka w żaden sposób nie reaguje na dość solidne hałasy przy drzwiach i zawołał do niej. Bez odpowiedzi.

Dalej poszło już szybko - wyważenie drzwi, wyciąganie z wanny, karetka, szpital.
Zatrucie tlenkiem węgla, a w efekcie lekkie poparzenie dużej powierzchni ciała - akurat dopuszczała sobie gorącej wody, kiedy "odpłynęła". Według lekarzy - kilka minut dłużej i mogłoby być za późno.

Co piekielnego w tej historii? Sąsiad.
Tu dokładnych danych nie mam/nie pamiętam, ani wiedzy, żeby choć przypuszczać jak to dokładnie było. W każdym razie pan sąsiad, "na dziko", założył sobie w piwnicy jakąś instalację/piec, używając jako wylotu do odprowadzania gazowych produktów... systemu wentylacji budynku. Przez jakiś czas wszystko pięknie działało i leciało sobie przez wentylację na zewnątrz, aż do feralnego dnia. Prawdopodobnie silny wiatr sprawił, że zaczęło się to cofać do mieszkań. Inni mieszkańcy mieli szczęście, nikomu nic się nie stało - widocznie akurat w tym czasie nikt nie przebywał w kuchni/łazience, gdzie zazwyczaj są otwory wentylacyjne.

Z tego co pamiętam, to sprawa skończyła się w sądzie.

Kamienica w średnim mieście

Skomentuj (7) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 671 (713)
zarchiwizowany

#51888

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Moi znajomi (Krzysiek i Emilka) pracują w Castoramie na dziale ogród. Nie są jednak pracownikami samej Castoramy, a zatrudniają ich firmy zewnętrzne. W związku z tym w pracy nie noszą charakterystycznych niebiesko-żółtych uniformów, mają tylko plakietki informujące o ich roli. Dodam jeszcze, że obydwoje są po studiach ogrodniczych i kilku już latach pracy "w roślinach", więc na fachu (i roślinach) znają się świetnie.

Do Emilki podchodzi, niosąc roślinkę w doniczce, klientka. Pyta, czy roślinka jest wieloletnia. Emilka odpowiada, że owszem, o proszę, nawet na doniczce jest napisane "bylina".
Klientka spogląda na Emilkę (brak firmowego uniformu, tylko plakietka) i podaje w wątpliwość kompetencje koleżanki. Zaczyna się awanturować, że przecież koleżanka nie pracuje w Castoramie (bo nie ma niebieskich spodni ogrodniczek), więc na pewno się nie zna.
Akurat napatoczył się Krzysiek, więc pyta o co chodzi, chcąc załagodzić sytuację. Ale zaraz, on też nie ma niebieskich spodni! Też się nie zna! W ogóle jak to, pani klientka pytała, czy roślinka jest wieloletnia, a oni jej o jakichś bylinach! Awantura na całego, chcą ją wprowadzić w błąd!

Krzyki sprowadziły jeszcze jednego kolegę, ten już był "prawdziwym" pracownikiem marketu. Pani klientka grzecznie wysłuchała, potakując, tłumaczenia, że bylina i roślina wieloletnia oznaczają to samo. Na koniec skwitowała, że wreszcie zjawił się ktoś kompetentny, nie to, co ta dwójka (co tam, że powtórzył dokładnie to samo, co mówili oni).

Wniosek jest prosty: jeśli nosisz niebieskie ogrodniczki, to znasz się na ogrodnictwie, budowlance, dekoracji wnętrz etc. Natomiast jeśli nie masz takich spodni, to na pewno na niczym się nie znasz. I chcesz oszukać klientów.

sklepy

Skomentuj (12) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 171 (279)

#51526

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Znów mi się zebrało na podzielenie się kilkoma sytuacjami z mojej pracy, w sklepie monopolowym piekielności jest na pęczki i dzień w dzień ;)

1. Grupka młodzieży (sztuk trzy, płci brzydszej) w wieku ok. 15 - 17 lat chce nabyć ustnik szklany, potocznie nazywany lufką. Lufka kosztuje 50 groszy, młodzieńcy po przeszukaniu kieszeni wysupłali 30. Czy mogą 20 groszy za chwilkę donieść? Skoro za chwilkę, to sprzedam jak doniosą. A może mogę im te 20 groszy odpuścić? Nie. Czemu od razu nie, pani jest niemiła. A może pani za te 20 groszy kupi od nas wodę (butelka półlitrowa, napoczęta...)? Niestety, nie skusiłam się na tak intratną propozycję, co ma chyba jakiś związek z moim prowadzeniem się, bo zostałam nazwana "damą lekkich obyczajów".

2. Przyszło dwóch panów(razem), jeden kompletuje zakupy, a drugi stoi obok i czyni uwagi na temat mojego biustu. Za panami stoi jeszcze kilka osób w kolejce. Ignoruję erotyczne uwagi i propozycje, robię swoje (obsługuję tego, który kupuje). Proces dokonywania zakupów dobiega końca, pan od biustu nagle zmienia zdanie, bo rzecze: "I nawet się nie uśmiechnie, też bym się nie uśmiechał, jakbym miał takie paskudne cycki!" i wychodzi ze sklepu. Ja, wydając jeszcze resztę, mówię do pana kupującego tak: "Przekaże pan koledze, że ja rozumiem, że dla kogoś kawałek kobiecej piersi na żywo to może być niecodzienny widok, ale nie trzeba się od razu tak ekscytować." Obsługując resztę kolejki słyszałam kilka wybuchów śmiechu dochodzących z zewnątrz, a i ci, co stali w kolejce też się jakoś tak pod nosem uśmiechali ;)

3. Pan robi zakupy. Zakupy nabite, czas zapłacić.
Ja - 25 złotych 96 groszy.
Pan - A ja nie mam pieniędzy, haha i co teraz?
J - Albo pan zapłaci i zabierze zakupy, albo pan nie zapłaci i nie zabierze zakupów.
P - Haha, a jak nie zapłacę i zabiorę zakupy? (wyciąga łapy w stronę reklamówki na ladzie, ja byłam szybsza).
J - Może pan co najwyżej dostać gazem pieprzowym po oczach. (łapię za puszkę gazu).
P - (wyciągając portfel) Ale pani to w ogóle nie ma poczucia humoru, przecież żartowałem. Wszystko zawsze na poważnie, uśmiechnij się kobieto!
J - Pan wybaczy, ale ja w kradzieży nic śmiesznego nie widzę.
P - O matko, tylko żartowałem.

Z wielkim fochem zapłacił za zakupy i poszedł.
Po jakiejś godzince wrócił, akurat obsługiwałam grupkę stałych klientów - studentów. Stanął za nimi i zaczyna się żalić, że obsługa niemiła, nie można pożartować, na żartach się nie znają, nawet się uśmiechnąć nie chce, jak człowiek żartuje i tak w ten deseń. Poszłam do lodówki po piwo dla studentów, wracam, słyszę że dalej tłumaczy studentom, jakim smutnym człowiekiem jestem. W końcu nie wytrzymuję i zwracam się do niego:
- Przepraszam pana bardzo, czy pan jest może spokrewniony z Karolem Strasburgerem?" Na chwilę zapada cisza, po czym studenci wybuchają śmiechem.
Pan chyba mojego żartu nie złapał, bo ma minę, jakby nie wiedział o co chodzi, zmieszany opuszcza sklep.

Wystarczy, idę pracować ;)

Skomentuj (27) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 593 (779)

#50757

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Małe zestawienie tego, co rodzice potrafią "wymyślić", wysyłając swoją pociechę na kolonie. Dotyczy to głównie dzieci w wieku 5-7 lat, ale także starszych.

1. Dziecko nie potrafi samo...
- Umyć się.
- Ubrać (np. zasunąć suwaka, zapiąć guzika).
- Zawiązać sznurowadeł.
- Skorzystać z toalety.
- Trzymać łyżki/widelca i trafić sztućcem do buzi. O posługiwaniu się nożem można zapomnieć.
- Chodzić po schodach(!) bo mama zawsze nosi.

2. Turnus trwa dwa tygodnie. Co pakujemy/zapominamy spakować naszemu dziecku do torby, żeby przetrwało ten czas:
- Jedną parę majtek i jedną parę skarpetek. w zasadzie te, które dziecko ma na sobie w dniu przyjazdu.
- Jedną parę butów, spakowane jak wyżej (na nogach dziecka). Przecież japonki idealnie nadają się na kilkugodzinną wycieczkę do lasu...
- Absolutnie nie dajemy dziecku żadnych pieniędzy. Niech sobie patrzy, jak w upale inne dzieci zajadają lody i piją napoje chłodzące, kiedy samo nie ma pieniędzy na takie luksusy.
- Żadnych kurtek, czy chociaż grubszego swetra. Latem nie zdarzają się chłodniejsze dni, deszcz to też jakaś abstrakcja.
- Zapas jedzenia na całe dwa tygodnie. Bo na pewno dziecko będzie chodzić głodne. Co tam, że po trzech, czterech dniach trzeba będzie wszystko wyrzucić, bo się popsuje, a ośrodek zapewnia cztery posiłki dziennie?

3. Leki i choroby.
- Karta kolonijna to jakieś głupoty. Kto by się przejmował wpisywaniem tam, że dziecko na coś choruje? Na pewno będzie ubaw, jak dziecko zje coś, na co jest uczulone, albo zemdleje na dłuższym spacerze, bo ma chore serce.
- Tak samo trywialną rzeczą są leki przyjmowane przez dziecko. Można wcale ich nie spakować albo dać ilość, która wystarczy tylko na pół turnusu. Nawet jeśli dziecko dostanie odpowiednią ilość leków, to nie trzeba nikogo informować, że te leki ma przyjmować. Pięciolatek, który pierwszy raz wyjeżdża gdzieś sam, na pewno będzie pamiętał, że trzy razy dziennie musi wziąć tabletkę.
- Spakujmy dziecku całą apteczkę, zawierającą takie leki jak ketonal, antybiotyki, środki przeczyszczające. Kiedy wychowawca skonfiskuje dziecku leki, żeby nie potruło siebie i kolegów, zadzwońmy z awanturą, że okradziono naszego szkraba.

4. Tak ogólnie:
- Wysyłamy na kolonie dziecko, które płacze za mamą, nawet kiedy ta wyjdzie do sklepu.
- Do ośrodka, w którym mieszka stado koni, kozy, owce, świnki wietnamskie i cztery duże psy, wysyłamy dziecko panicznie bojące się większych zwierząt.
- Do dziecka nie ma potrzeby dzwonić w ciągu tych dwóch tygodni, przecież pojechało na kolonie, żeby rodzice mogli sobie odpocząć. A że tęskni? Niech się uczy samodzielności!

Oczywiście to są odosobnione przypadki (chociaż o wiele częstsze, niż by się chciało...), ale przez cztery lata trochę się nazbierało. Pewnie jeszcze o niejednym zapomniałam. Wnioski nasuwają się same.

kolonie

Skomentuj (37) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 833 (913)