Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

Poecilotheria

Zamieszcza historie od: 28 listopada 2011 - 13:47
Ostatnio: 24 marca 2024 - 7:42
  • Historii na głównej: 29 z 41
  • Punktów za historie: 13300
  • Komentarzy: 1042
  • Punktów za komentarze: 8088
 

#50724

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Całkiem przypadkiem przypomniała mi się historia z czasów, kiedy "pracowałam" (za wikt, opierunek i jazdę konną) w ośrodku kolonijnym. Oprócz obozów jeździeckich odbywały się tam kolonie "indiańskie", dla młodszych dzieciaków. Historia zasłyszana od koleżanki, wychowawcy najmłodszych dzieci (5-7 lat).

Dodam jeszcze, że działo się to jakieś 7-8 lat temu, większość dzieciaków miała więc już komórki, żeby się kontaktować z rodzicami, a dodatkowo rodzicom podawało się numer do wychowawcy ich dziecka.

Do rzeczy. Czwartego(!) dnia turnusu do mojej koleżanki dzwoni mama pewnej dziewczynki, powiedzmy Oli (prawdziwego imienia nie pamiętam). Rozmowa przedstawia się mniej więcej tak:
[M]ama Oli - Dzień dobry, ja jestem mamą Oli Iksińskiej, czy rozmawiam z jej wychowawcą?
[K]oleżanka - Dzień dobry, tak, jestem wychowawcą Oli, w czym mogę pomóc?
M - Widzi pani, dzwonię, bo ja mam takie pytanie... Czy Ola robiła już kupkę?
K - (WTF?!) ...eee, nie rozumiem, chce pani wiedzieć, czy...
M - Czy Ola robiła kupkę.
K - Hmm, wie pani, jest już czwarty dzień turnusu, więc raczej tak, jednak nie obserwujemy dokładnie, kiedy które dziecko załatwia potrzeby fizjologiczne...
M - Bo wie pani, w domu Ola zawsze robi kupkę, jak jej powiem i tak pomyślałam sobie, że pani tam ma więcej dzieci pod opieką i czy pani pamięta o Oli?

Dalszej rozmowy przytaczać nie będę, w każdym razie, okazało się, że mama Oli, nie dość, że nie wpadła na pomysł, że taki zwyczaj jest nieco dziwny (Ola miała siedem lat), to jeszcze była przekonana, że wychowawca każdemu dziecku mówi, żeby poszło się wypróżnić... Może jej się wydawało, że np. po obiedzie wychowawca wstaje i krzyczy: "Grupa druga, teraz wszyscy idziemy zrobić kupkę!" ;)

Na szczęście Ola okazała się mądrzejsza od swojej mamy, bo kiedy koleżanka (przestraszona, nie wypróżnianie się przez taki czas może doprowadzić do niezłych problemów, a mama Oli przekonywała, że Ola nie pójdzie na kupkę, jeśli się jej nie powie... ) znalazła ją i niedyskretnie spytała o potrzeby fizjologiczne, okazało się, że owszem, Ola robiła kupkę. Powiedziała też, że pierwszego dnia jej się chciało, ale nikt nic nie mówił, to nie robiła. Drugiego dnia chciało jej się coraz mocniej i wieczorem już nie wytrzymała...

Cóż, mama Oli została delikatnie poinformowana, że jej dziecko jest już na tyle duże, żeby samo wiedziało, kiedy musi skorzystać z toalety, Olę zaś koleżanka przekonała, że może tam chodzić kiedy tylko zechce, nie musi czekać, aż jej ktoś pozwoli.

Na szczęście wszystko skończyło się dobrze, jednak dla Oli mogłoby się skończyć w szpitalu. A to jest niestety tylko jeden przykład na to, jak nieodpowiedzialni potrafią być rodzice.

Kolonie

Skomentuj (38) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 799 (855)
zarchiwizowany

#50652

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Wraz ze znajomym organizujemy corocznie pewną uczelnianą imprezę. Pisałam ostatnio o przejściach przy zakupie, za uczelniane pieniądze, materiałów na dekoracje. Wspomniałam także, że podczas wykonywania dekoracji wydarzyła się pewna piekielność - nie będę się powoływać na prośby o opisanie, bo takich nie było, opiszę, bo było piekielnie ;)

Wprowadzenie: Organizacją imprezy zajmował się znajomy (jako prezes koła naukawego), ja (niezwiązana z uczelnią, jednak ze względu na dużą wiedzę i doświadczenie w temacie przewodnim imprezy, a także jako osoba, która, wraz ze znajomym, kilka lat wcześniej zapoczątkowała tęże imprezę. Pracownicy uczelni mnie znają i wiedzą czym się tam zajmuję) i jeszcze kilka osób, w tym dwie panie doktorki - powiedzmy Magda i Ula. Magda jest opiekunką naukową koła prowadzonego przez znajomego, i pracownicą pewnej Katedry, hmm, powiedzmy Katedry Piekielnej. Szefem Katedry Piekielnej jest profesor Piekielski - jest on zwierzchnikiem Magdy, a w czasie, kiedy wydarzyła się ta historia, był także zwierzchnikiem mojego znajomego . W rzeczywistości profesor Piekielski przez większą część roku jeździ po całym świecie, prowadząc swoje superważne badania, na które otrzymuje granty (kwoty takie, że się w głowie kręci), a Katedrą Piekielną rządzi Magda. Natomiast Ula pracuje na innej Katedrze - powiedzmy Anielskiej ;)

Tyle wyjaśnienia kto kim jest, czas na akcję.

Razem z dwoma pomagającymi mi koleżankami studentkami szukałyśmy miejsca, w którym mogłybyśmy wykonać dekoracje. Sale wykładowe i sale ćwiczeń odpadały, ponieważ odbywały się zajęcia. Pani doktor Magda chciała nam udostępnić swój gabinet, jednak było tam stanowczo za ciasno, jak na charakter tego, co miałyśmy wykonać.

W końcu padło na pewne pomieszczenie przyległe do gabinetu profesora Piekielskiego, z osobnym wejściem z korytarza. W pomieszczeniu tym miało niedługo zostać założone supernowoczesne i superdrogie laboratorium (finansowane z grantu profesora), na razie jednak zostało wyremontowane (odmalowane ściany i bodajże wstawione nowe okno). W pustej sali stało kilka zwykłych szkolnych ławek i krzeseł.

Zadowolone i niespodziewające się nadchodzącej burzy zasiadłyśmy do pracy, polegającej głównie na wycinaniu i klejeniu. Co jakiś czas ktoś wpadał przelotem, zobaczyć jak nam idzie, więc zjawienie się profesora Piekieskiego nie wywołało naszych podejrzeń. Rozmowa też zaczęła się niewinnie.

J - ja
PP - Profesor Piekielski

PP - Dzień dobry, a co panie tu robią? (tonem miłym, niezwiastującym tego, co nastąpiło później)
Jako prowodyrka całego zamieszania z robieniem dekoracji poczułam się zobligowana do odpowiedzi:
J - Dzień dobry panie profesorze, robimy dekoracje...(i zaczynam tłumaczyć, co dokładnie, po co itd.)
PP - Ja nie o to pytam, co panie robią w MOIM laboratorium, kto was tu wpuścił?
J - Pani doktor Magda pozwoliła nam tu pracować, ponieważ...
PP - Jakim prawem?! To MOJE laboratorium! (chyba niewidzialne, albo bada stare ławki...) Jeszcze mi tu coś zniszczycie! (taa, zliżemy farbę ze ściany) Robicie mi tu burdel! (faktycznie, na ławkach i podłodze leżało trochę ścinków kolorowej bibuły) Tak nie może być! Z jakiego pani jest kierunku!? Ja muszę z pani opiekunem porozmawiać na temat pani zachowania!
Niestety, musiałam zawieść PP i poinformowałam go, że nie jestem w ogóle studentką, tylko w czynie społecznym pomagam zorganizować imprezę.
PP - Jak to!? Ktoś wpuszcza OBCE (ciekawe co by powiedział, jakby się dowiedział, kto pomagał pani technicznej ogarnąć i pilnować jego doświadczeń, kiedy on się rozbijał po Ameryce południowej...) osoby do MOJEGO laboratorium!!! Proszę się stąd w tej chwili wynosić! Już ja sobie z doktor Magdą porozmawiam!
I wyleciał jak burza, prawdopodobnie w poszukiwaniu Magdy.

My, chcąc nie chcąc, zebrałyśmy naszą robotę, sprzątnęłyśmy "burdel", który zrobiłyśmy (zgarnięcie tych ścinków do worka zajęło nam jakieś dwie minuty) i wyszłyśmy na korytarz, gdzie stojąc nad stertą niedokończonych dekoracji zastanawiałyśmy się, co dalej (a może by tak na korytarzu, na podłodze?). W takim stanie zastała nas kilka minut później doktor Ula i, po wysłuchaniu relacji z tego co się wydarzyło, zgarnęła nas na swoją Anielską Katedrę piętro wyżej, udostępniła nam mini salkę konferencyjną i gdzie pracujący tam ludzie z uśmiechem pytali, czy czasem czegoś nie potrzebujemy, czy nie chcemy herbatki, chwalili, że takie piękne dekoracje:) Dekoracje zostały szczęśliwie ukończone i trafiły na swoje miejsce na głównym holu.

W dniu imprezy osobiście widziałam i słyszałam, jak profesor piekielny, z uśmiechem na ustach, przyjmuje pochwały od dziekana i profesorów z innych wydziałów, jaką to jego ludzie świetną imprezę zorganizowali, a jakie piękne dekoracje ;) ("A jeszcze, panie Piekielski, ta pani Poecilotheria, ona nawet u nas nie studiuje, a zawsze ją widzę, jak coś robi i komuś pomaga", "Tak tak, panie dziekanie").

Wracając do robienia dekoracji w "laboratorium pana profesora", jak się później dowiedziałam, prawie wszyscy pracownicy katedry zostali za to obsztorcowani. Że nie wolno mnie wpuszczać na Katedrę Piekielną. (ciekawe, bo w tym czasie miałam już, wystawione przez dziekana, upoważnienie do pobierania z portierni kluczy od pomieszczeń koła naukowego, które znajdowały się wtedy właśnie na Katedrze^^) Jak dowiedziałam się jeszcze później, profesor Piekielski systematycznie, bardzo nieoficjalnie (bo oficjalnie to zawsze chwali, że znajomy taki aktywista), starał się robić pod górkę mojemu znajomemu. Dlaczego? Kilka miesięcy wcześniej znajomy wybierał temat pracy magisterskiej. Jako poniekąd wybitny student, otrzymywał różne propozycje od jednostek w obrębie wydziału, łącznie z wyjazdami zagranicznymi. Zdecydował się jednak na temat bliski dziedziny, którą zajmuje się doktor Magda i to ona została jego promotorką. Odrzucił propozycję Piekielskiego, żeby robić magisterkę w jego dziedzinie, zwyczajnie go ta tematyka nie interesuje. No i profesor Piekielski się na znajomego najzwyczajniej w świecie obraził...

Zaszkodzić znajomemu za bardzo Piekelski nie może (nawet ze swojej pozycji, a dzięki grantom ładuje w wydział mnóstwo pieniędzy - chociażby to supernowoczesne laboratorium - więc wiadomo, że lepiej z nim nie zadzierać), bo znajomy odwala kawał dobrej promocyjnej roboty w czasach, kiedy uczelnie walczą o studentów, bo niż demograficzny; i jest już rozpoznawalny nie tylko na wydziale, ale na całej uczelni. Wszyscy chwalą jego inicjatywy.
Jednak po tym wszystkim pozostaje duży niesmak. Bo niby dorosły człowiek, szanowany profesor, w swojej dziedzinie specjalista znany nie tylko w Polsce ale i na całym świecie, a zachował się jak pięciolatek, któremu ktoś zabrał cukierka.

Obecnie znajomy przeniósł siedzibę koła w inne miejsce i niejako odciął się od profesora Piekielskiego. Jednak wiadomo - czasami się go spotyka na wydziale. Na moje "dzień dobry" zawsze odpowiada jakimś takim obrażonym tonem, jakbym mu coś złego zrobiła...

Uczelnia

Skomentuj Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 10 (46)
zarchiwizowany

#50569

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Historia http://piekielni.pl/50536#comments przypomniała mi o moich doświadczeniach z uczelnią.

Wraz z dobrym znajomym od kilku lat, corocznie, organizujemy pewną uczelnianą imprezę.
Dwa lata temu padł pomysł wykonania, oprócz tradycyjnej wystawy, pewnych dekoracji (nie zdradzę jakich, bo za łatwo będzie namierzyć o której uczelni i wydziale mówię;)). Do wykonania, oprócz rzeczy, które już mieliśmy, potrzebowaliśmy jeszcze tylko sporych ilości brystolu i kolorowej bibuły.

Że nasze kieszenie puste, a uczelnia ma środki na takie rzeczy (impreza ma charakter m.in. promocyjny, a na to idzie gruba kasa) to zostało wystosowane pytanie do działu promocji, czy są w stanie nam tę bibułę i brystol zasponsorować. Pomysł dekoracji się spodobał, nie ma problemu z pieniędzmi, dla nich to niewielkie kwoty.

No wszystko pięknie, nic tylko brać się za wykonanie dekoracji... Ale zaraz! Przecież bibuła i brystol to materiały biurowe! a uczelnia na materiały biurowe ma podpisaną umowę z hurtownią, która wygrała przetarg. Koniecznie trzeba tam kupić, nie ma innej opcji, bo inaczej nie przejdzie przez kwesturę i z dofinansowania będą nici...

Co z tego wynikło?
Pomysł na dekoracje narodził się jakieś 3 tygodnie przed terminem imprezy. Dużo czasu na wykonanie, prawda? Ano właśnie.
Stosując procedury rządzące na uczelni, pojechaliśmy do rzeczonej hurtowni (drugi koniec miasta), aby wybrać, co nam będzie potrzebne. Już na miejscu dowiedzieliśmy się, że musimy mieć odpowiednie pisemko, żeby móc kupić tę cholerną bibułę (w dziale promocji powiedzieli nam, że zadzwonią do hurtowni i uprzedzą, że mamy się zjawić). Pani nic nie wie, że ktoś z uczelni miał przyjść. Po długich negocjacjach i namowach pani patrzy na nas z powątpiewaniem, ale w końcu decyduje się, żeby zadzwonić i się spytać. Uff, mamy potwierdzenie, że się pod nikogo nie podszywamy! No, to w końcu możemy brać tę nieszczęsną bibułę i brać się za dekoracje... Ale zaraz! Procedury! Najpierw pani wystawi fakturę, my ją grzecznie zaniesiemy na uczelnię, uczelnia zrobi przelew i jak będzie potwierdzenie, że kasa wpłynęła, to my możemy odebrać materiały.
Zrobiliśmy co trzeba i czekamy, czekamy, czekamy...

Materiały odebraliśmy cztery dni przed imprezą. W czasie kiedy wszyscy biegali jak kot z pęcherzem, bo ostatnie przygotowania, poprawki, a to nagle wychodzi, że trzeba jeszcze na już coś zrobić, załatwić, zorganizować. A my spokojnie straciliśmy pół dnia, żeby pojechać sobie na drugi koniec miasta po bibułę. I brystol, byłabym zapomniała:)

Cztery dni to już nie tak dużo na zrobienie dekoracji, szczególnie kiedy do zrobienia jest jeszcze mnóstwo innych rzeczy, ale jakoś się udało i nawet ładnie wyszło, jak na robione w takim pośpiechu:)
Podczas pracy nad dekoracjami wydarzyła się jeszcze inna piekielność, ale to już materiał na kolejną historię.

uczelnia:)

Skomentuj (5) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 58 (158)
zarchiwizowany

#49457

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Chyba muszę zmienić pracę, bo coś często mi ostatnio nerwy puszczają. Kilka sytuacji z ostatniego tygodnia, czyli jak umilić życie kasjerce z monopolowego. Rozmowy odbywają się przez okienko, przy zamkniętych drzwiach.
[J]a
[K]lienci

1.
Tak się niefortunnie stało, że zepsuł się nam terminal do płatności kartą. Przy okienku informuję więc każdego klienta, o braku możliwości zapłacenia kartą, coby się nie nalatać bez sensu, jeśli ktoś ma przy sobie tylko kartę.
Przyszła para, gdzieś tak pod pięćdziesiątkę, pani zamawia zakupy. Podaje mi butelki po piwie na wymianę, ja informuję, że tylko gotówka. Pani kiwa głową. Zabieram butelki, lecę po piwo, nabijam na kasę, wracam do okienka, podaję kwotę do zapłaty. Pani podaje mi kartę...
J - Przykro mi, ale nie zapłaci pani kartą.
K - Jak to?
J - Tak jak już mówiłam, terminal jest zepsuty, przyjmujemy tylko gotówkę.
K - (chwila zastanowienia) To ja chcę oddać te butelki co pani zabrała.
Odwracam się i idę zrobić zwrot. Trzy kroki od okienka słyszę, jak pani zwraca się do swojego towarzysza:
K - Pie*dolona ku*wa, co za sklep!
Robię w tył zwrot i podchodzę do okienka.
J - Skoro jestem pie*doloną ku*wą, to bez paragonu żadnego zwrotu nie przyjmę.
K - Co? Ja żadnego paragonu nie mam, nie noszę takich pierdół! Masz mi przyjąć te butelki!
J - W takim razie butelek nie przyjmę.
Poszłam po te butelki, żeby jej je oddać. W czasie tych kilkunastu sekund pani puściła piękną wiązankę na temat mój, mojej rodziny, reszty pracowników i szefostwa sklepu i pewnie gdybym tak szybko nie przyniosła tych butelek, to by zaczęła obrażać kamienicę i chodnik. Zakończyła świętym zaklęciem, koszmarem wszystkich sprzedawców;) :
K - Więcej tu nie przyjdę!
J - Bardzo się cieszymy, jutro urządzimy z tej okazji imprezę.
Zawinęła butelki i poszła. Co dziwne, towarzysz cały czas milczał.

2.
Przychodzi dwóch gości, jeden "lekko rozmiękczony", drugi trzeźwy. Ten rozmiękczony, śpiewnym głosem:
K - Piiieewoo...
I rzuca we mnie banknotem 10zł, który upada po mojej stronie drzwi.
J - O, coś chyba panu spadło. Ale ja tego podnosić nie będę, schylać się nie mogę. A piwa nie sprzedam, bo jest pan nietrzeźwy.
I się odwracam. Pan bez promili przeprasza za kolegę, karci go, ostatecznie pan rozmiękczony też przeprasza i całe zajście kończy się pozytywnie. Podając klientom piwo, wspominam inną, bardzo podobną sytuację, kiedy facet, po zwróceniu mu uwagi na takie zachowanie, nie uznał za stosowne mnie przeprosić, wolał pokrzyczeć i powyzywać. W ramach wydawania reszty rzuciłam w niego garścią bilonu...

3.
K(już po zakupach) - Masz tu kosz na śmieci?
J - Owszem.
K - Wyrzuć mi to.(podaje mi papierek)
J - (biorę od niego papierek) Wiesz chociaż, jak mam na imię, że mi tak na ty walisz?
K - A spie*dalaj!
J - I nawzajem!
Co też uczynił.

Chyba się starzeję, kiedyś takie akcje w pracy spływały po mnie jak po kaczce, ignorowałam, a teraz się wnerwiam i jakaś taka pyskata się zrobiłam.

sklepy

Skomentuj (26) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 203 (405)
zarchiwizowany

#48577

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Czytając historię juanity: http://piekielni.pl/48566#comments i komentarze pod nią, przypomniałam sobie zdarzenie z zeszłego roku. Podczas Euro 2012 przewinęło się przez mój sklepik monopolowy całkiem sporo obcokrajowców. Z reguły z dogadaniem się większego problemu nie ma, rozmawiam z przybyszami z zagranicy po angielsku bądź w ogólnoświatowym języku palcowo-czaszkowym(pokazujesz palcem i kiwasz albo kręcisz głową).

Większy problem z dogadaniem się ze mną miał tylko jeden pan - Niemiec(nie chcę generalizować, ale dogaduję się nawet z Bułgarami, Węgrami, Arabami itd. a Niemcy jakoś tak zawsze mają problem, bo koniecznie mam mówić po niemiecku...). W sklepie akurat była kolejka, więc przedstawienie miało widownię.

Pan klient germańskiego pochodzenia, nazwijmy go Hans, wreszcie doczekał się swojej kolei przy kasie. Moje "dzień dobry, co podać?" skwitował ciężkim westchnieniem i zwrócił się do mężczyzny stojącego za nim w kolejce, mnie kompletnie ignorując. Podejrzewam, iż uznał, że skoro nie wyczytałam z jego twarzy, że jest obcokrajowcem i odezwałam się po polsku, to na pewno żadnym obcym językiem nie władam. Tak więc Hans zwrócił się do mężczyzny z kolejki, po niemiecku, zapewne prosząc o tłumaczenie. Niestety facet z kolejki niemieckiego nie znał, więc Hans przerzucił się na łamany angielski. Po dość długim tłumaczeniu, obficie wspierając się gestykulacją, Hans wyartykułował "six bier". Facet z kolejki na to : "which one?" Tutaj nastąpiła pantomima z wymachiwaniem rękami, podskoki itp. Zaznaczam, że przez cały ten czas, a trwało to kilka ładnych minut, próbowałam nawiązać kontakt z Hansem, byłam jednak ignorowana.

W końcu Hans, roztrącając ludzi, przepchnął się na koniec kolejki i zaczął stukać palcem w jeden z wiszących tam plakatów reklamowych; niestety, z mojego stanowiska nie widziałam w który... Ostatecznie ktoś z końca kolejki krzyknął, że "on chce Carlsberga!" i mogłam spokojnie skasować zakupy Hansa.

Pakując piwko do reklamówki mimochodem zapytałam: "Was it really so hard to say "Carlsberg?". Hans zrobił oczy jak pięć złotych i pełnym pretensji tonem rzekł: "Oh, now you can speak english?". Na pytanie: "When have you asked if i can?" Hans już nie znalazł odpowiedzi. Zagulgotał coś z oburzeniem pod nosem, zabrał swoje zakupy i sobie poszedł.

Być może sytuacja mało piekielna, raczej zabawna, jednak Hans wstrzymał sprzedaż na prawie 15 minut. W przerwie meczu. Na szczęście towarzystwu z kolejki udzielił się imprezowy nastrój i całe zajście potraktowano jako powód do wesołości. Wszyscy rechotali jak jeden mąż jeszcze długo po tym, jak Hans sobie poszedł...

Zagranica do nas przyjeżdża

Skomentuj (30) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 260 (344)
zarchiwizowany

#48403

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Ostrzegam, dla niektórych może być obrzydliwie.

Od jakiegoś czasu w wielu szczecińskich autobusach i tramwajach zobaczyć można monitory, na których wyświetlają się reklamy, gęsto przerywane quizami, ciekawostkami, złudzeniami optycznymi itp. Założenie jest chyba takie, że umila to podróż, a także daje zarobić przewoźnikowi - wiadomo, za darmo tych reklam nie wyświetlają.

Przechodząc do meritum: Ostatnio dość często widzę reklamę pewnego gabinetu dermatologicznego; i niby wszystko w porządku, jeśli chcą się zareklamować, to kto im zabroni? Ale forma tej reklamy... dość popularna: przed leczeniem/po leczeniu w postaci zdjęć. No właśnie. Zdjęć stóp i paznokci u u stóp z zaawansowaną (chyba) grzybicą. Paznokcie w kolorze musztardowym, popękana skóra, jakieś liszaje, ropiejące rany - ogółem piękne widoki umilające podróż. Szczególnie komuś, kto postanowi w autobusie zjeść kanapkę, czy batonika.

Mam wrażenie, że taka reklama raczej odstraszy, niż przyciągnie pacjentów, bo kto by chciał iść do miejsca, które kojarzy mu się z takimi widokami? Ktoś, kto wpadł na pomysł, żeby coś takiego wyświetlać w miejscu publicznym, to geniuszem też raczej nie jest. I zastanawia mnie tylko, czy osoba obsługująca te monitory jest równie inteligentna, jak autor reklamy, czy po prostu ma gdzieś, co wyświetlają, jeśli tylko jest z tego jakaś kasa.

Przypadek może nie piekielny, ale z pewnością wykracza daleko poza granice dobrego smaku.

komunikacja_miejska

Skomentuj (9) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: -5 (39)
zarchiwizowany

#47996

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Oto historia z komunikacji miejskiej - niestety, nie ma bohaterskiego motorniczego, walki o miejsca siedzące na laski i kule, ani klaskających pasażerów... Ale do rzeczy - niechcący stałam się przyczyną awantury w tramwaju.

W zeszłą sobotę wybrałam się na koncert. Ważne o tyle, że w związku z rodzajem muzyki przeze mnie preferowanej, na koncert ubrałam się dość osobliwie(no, bardziej osobliwie, niż zazwyczaj). Słucham rocka, metalu i pokrewnych.
Siłą rzeczy przyciągałam uwagę - jak dla mnie bomba:) Niestety, przyciągnęłam też uwagę piekielnych.

Dwóch chłopaczków w wieku studenckim, w stanie wybitnie wskazującym, dodatkowo amatorzy taniego podrywu. Wsiedli na tym samym przystanku co ja, dzierżąc dumnie w rękach otwarte butelki, usiedli przede mną i od razu jeden z nich przestąpił do ataku.

- Cooo, na randkę jedziesz? Olej to, chodź ze mną, ja ci pokażę, co potrafi prawdziwy mężczyzna! Ale bym cię...

Hmmm. Chyba powinnam była klęknąć przed nim i rzec: "Czego tylko zapragniesz, o wionący piwskiem bożku seksu, padam do twych stóp!". Jednak nauczona doświadczeniem i w myśl zasady "nie dyskutuj z idiotą..." ograniczyłam się do uniesienia brwi w wyrazie niesmaku. Brak innej reakcji z mojej strony musiał chyba urazić dumę wspaniałego don Juana, bo podczas dziesięciominutowej jazdy dowiedziałam się (i nie tylko ja, a wszyscy pasażerowie) bardzo wielu ciekawych rzeczy na swój temat.

Nie będę przytaczać całości, krótko mówiąc próbowano obrazić mnie w coraz bardziej dosadny sposób. Cóż, mało mnie obchodzi, co myśli na mój temat jakiś niewychowany burak, dalej więc konsekwentnie ignorowałam wyżej wymienionego i jego mniej wygadanego kolegę, który tylko przytakiwał(samiec beta?). Chociaż muszę przyznać, że troszeczkę rozbawiło mnie porównanie mojej skromnej osoby z siedzącą nieopodal panią w słusznym, emerytalnym wieku, nazwanie tejże pani "dupą" i stwierdzenie, że "prędzej prze*uchałby ją, niż mnie".

w każdym razie, jak się okazało, jeden z pozostałych pasażerów miał mniej cierpliwości niż ja i, nie przebierając w słowach, wyjaśnił amantowi, że tramwaj nie jest odpowiednim miejscem, aby dawać popisy buractwa. Od słowa do słowa...
Całej wymiany zdań nie było mi dane usłyszeć, bo tramwaj dojechał właśnie do miejsca mojego przeznaczenia.

Jeszcze stojąc przed przejściem dla pieszych słyszałam wrzaski mojego niedoszłego amanta i kilku innych pasażerów.

Koncert się udał:)

komunikacja_miejska

Skomentuj (1) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 3 (41)

#47369

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Chyba właśnie złamałam człowiekowi nos...

W nocy prowadzę sprzedaż przez okienko (monopolowy).
Pan kupił puszkę piwa i przy wydawaniu reszty o coś spytał. Na tyle cicho i mamrocząco, że musiałam poprosić o powtórzenie. Pan nachylił się prawie wsadzając głowę w okienko i powtórzył pytanie. Zapytał, czy "za dwie dychy popatrzę, jak wali sobie konia".

Cóż, nie wiem, czego się spodziewał, ale w odpowiedzi dostał soczyste "wypie*dalaj!" i trzaśnięcie okienkiem. Nie wiem, czy zdążył się uchylić...

sklepy

Skomentuj (24) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 727 (825)

#45866

przez (PW) ·
| Do ulubionych
A myślałam, że już nic mnie nie zaskoczy...

Pracuję w całodobowym sklepie monopolowym.
Kilka dni temu, wieczorem, zostałam zwyzywana od góry do dołu za to, że... ośmieliłam się powiedzieć "dobry wieczór".
Całej wiązanki nie przytoczę, bo spamiętać to ciężko. Miły klient zaczął od "Czy ciebie poku*wiło?!". Ogólnie rzecz biorąc z jego wrzasków wywnioskowałam, że: Trzeci wieczór z rzędu przychodzi do sklepu, ja bezczelnie go witam, czego sobie nie życzy, a powinnam sama to wywnioskować, ponieważ wcześniej mi nie odpowiedział... Na prośbę o uspokojenie się usłyszałam: "Nie pie*dol, tylko dawaj mi fajki ku*wo, bo cię za*ebię".

Poinformowałam miłego klienta, że w związku z zastosowaniem wobec mnie gróźb karalnych niczego u mnie nie kupi i ma opuścić sklep. Powyzywał jeszcze trochę, domagał się podania numeru telefonu do szefa (godzina 23, już się rozpędzam), zwolnił mnie kilka razy. Po jakiejś minucie czy dwóch, chyba w końcu spostrzegł że nie robi na mnie wrażenia, pożegnał więc się grzecznie "już tu nie pracujesz, brzydka ku*wo" (tak się dokładnie wyraził).

Dnia następnego przyszedł na mnie skarżyć, napotkał kierowniczkę (poinformowaną o zajściu, przekazujemy sobie takie rzeczy). Próba wyjaśnienia człowiekowi, że "dobry wieczór" to nic obraźliwego zakończyła się wiązanką w kierunku kierowniczki. W międzyczasie przyszedł szef. Miły klient poprosił o natychmiastowe złożenie wypowiedzeń na ręce moje i kierowniczki, wyrażając się równie grzecznie i kulturalnie jak wcześniej w stosunku do nas. Prośba nie została rozpatrzona pozytywnie, w związku z czym miły klient poszedł w siną dal i słuch wszelki jak na razie po nim zaginął. Będziemy za nim tęsknić.

Zespół Tourette'a jakiś, czy ki diabeł? ;)

sklepy

Skomentuj (15) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 609 (711)
zarchiwizowany

#45475

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Zestawienie piekielnych sytuacji z całodobowego sklepu monopolowego. Większość to dialogi pomiędzy mną [J] a klientami [K].

1.
K - Ale masz za*ebiste cycki.
J - Szkoda, że ty się nie masz czym pochwalić.

2. Przychodzi dwóch panów na zakupy:
K1 -Ile kosztuje Desperados?
J - 4.49
K1 - Ja pie*dolę, ale masz drogo, co za ch*owy sklep!
K2 - Pie*dol to, weź Lecha.
K1 - Hahaha, pie*dolę to, biorę Lecha!
J - W puszce, czy w w butelce?
K1 - W butelce!
J - Słusznie, jak już będziesz pie*dolić, to się akurat w szyjkę od butelki zmieści:)

3.Pierwszy stycznia 2013, święto, jedyny sklep otwarty w okolicy, ruch cokolwiek duży.

a)Klient już zabiera zakupy z lady.
K - Hahhahah, i co, fajnie się zapie*dala, jak wszyscy mają wolne?
J - Odpowiadanie na durne pytania nie należy do moich obowiązków.
K - Ale ty niemiła jesteś.
J - Sam zacząłeś:)

b)Częsta sytuacja podczas każdego święta:
K - Dobry, chleb dostanę?
J - Niestety, nie mamy pieczywa.
K - To znaczy że nie ma?
J - Nie ma.
K - Napewno nie ma?
J - Jest to sklep monopolowy i nie sprzedajemy pieczywa.
K - Ale jak to nie ma? (Tu muszę nadmienić, że zazwyczaj przy takich sytuacjach z pięć kolejnych osób stoi w kolejce i czeka, aż przetłumaczę takiemu wielbłądowi na arabski, bo po polsku nie rozumie.)
J - Tak jakby było, tylko że na odwrót. (zapożyczone z "Baśni o ludziach stąd")
K - Prychnięcie/opuszczenie sklepu bez słowa/zwyzywanie mnie.

4.Jeden ze stałych klientów usilnie próbował zaprosić mnie na kawę, zbywałam to śmiechem, ale w końcu stał się zbyt nachalny, więc wprost powiedziałam, że sobie tego nie życzę. Wywołało to stek wyzwisk w moim kierunku, zakończony soczystym:
K - ... i możesz mnie macać po jajach!
J - Przykro mi, ale akurat nie mam lupy i pęsetki.
Awantury trwały jeszcze kilka dni, a kiedy zobaczył, że nie robi to na mnie wrażenia, przeprosił i od tamtej pory moje spotkania z tym panem przebiegają w spokoju (w międzyczasie sytuację próbował załagodzić ojciec niedoszłego amanta, bardzo fajny człowiek).

5. Tutaj mamy do czynienia z sytuacją, kiedy klient zaczyna mnie wyzywać z przyczyn różnych (czegoś nie mamy w ofercie a on potrzebuje/ledwo stoi na nogach, a ja wredna nie chcę mu sprzedać flaszki/proszę o nieotwieranie alkoholu w sklepie/trzeba zapłacić za reklamówkę/nie dołożę mu do piwa ze swoich itp.)
K -Ty ku*wo/szmato/dzi*ko/głupia pi*do/różne zbliżone określenia.
J - Matka tak za tobą wołała jak się z łańcucha zerwałeś?(Tekst skądś zapożyczony, ale nie mam pojęcia, gdzie to słyszałam). Ewentualnie: Ładne imię, a jak masz na nazwisko?

I jeszcze kilka sytuacji teoretycznie niezbyt piekielnych, ale powtarzających się kilka razy dziennie, w związku z czym zaczęły irytować po tygodniu pracy (a pracuję już dwa lata).

1.
K - Poproszę Bosmana.
J - W puszce, czy w butelce?
K - Tak.

2. Analgicznie do punktu pierwszego.
K - Poproszę żołądkową.
J - Mógłby pan sprecyzować, o którą dokładnie chodzi?
K - No żołądkową!
J - Czystą, tradycyjną, mięto...
K - No przecież mówię, że żołądkową!
J - (podaję setkę żołądkowej gorzkiej na trawie żubrowej, nigdy nie spudłowałam, jak klient chce żołądkową, to na pewno nie tą:D)
K - Co pani mi tu daje?!
J - No żołądkową.
K - Ale ja chciałem taką a taką. (no nareszcie!)
Dla zainteresowanych - można u mnie kupić dziewiętnaście różnych produktów, które mają w nazwie "żołądkowa"(specjalnie policzyłam:P)

3.
J - Podać coś jeszcze?
K - Tak.
J - ...?
K - Ile płacę?
J - (podaję kwotę i wzdycham w myślach)

4.
J - Podać coś jeszcze?
K - Nie, to wszystko.
J - (podaję kwotę do zapłaty, przyjmuję kasę, wydaję resztę)
K - Poproszę jeszcze to i to i tamto.
J - ...
W sumie to nic dziwnego, że ktoś sobie przypomni, że coś jeszcze miał kupić. Ale. W nocy prowadzimy sprzedaż przez okienko, każda taka transakcja wymaga kilkukrotnego chodzenia od kasy do drzwi (dzwonek, podejść do drzwi, przyjąć zamówienie, pójść skompletować, nabić na kasę, podejść do drzwi, podać kwotę, zabrać pieniądze, z powrotem do kasy, wziąć resztę paragon i towar, podejść do drzwi, oddać wszystko klientowi, życzyć dobrej nocy), więc zawsze dwukrotnie upewniam się, że to już wszystko, a powtarza się to notorycznie. Pomijam fakt tego chodzenia tam i z powrotem, w końcu taka moja praca. Tylko że trwa to cztery razy dłużej niż normalne zakupy w ciągu dnia i często słyszę że mam się szybciej ruszać od gościa, który sam jeszcze podwaja czas w którym musi stać przy okienku i marznąć/moknąć/nudzić się.

5.
K - Ile kosztuje Bosman czerwony w puszce?
J - 2,99
K - Aha, to ile dostanę bosmanów za dziesięć złotych?
J - ...
Serio, najprostsze operacje matematyczne to dla większości ludzi czarna magia.

6.
K - Poproszę (tu lista zakupów zapełniająca pół rolki srajtaśmy), ile płacę?
J - Momencik, muszę to podliczyć.
K - To jak to, pani nie wie ile to będzie?
J - ...
Raz przy stałym kliencie, z którym często sobie żartuję, kontynuowałam podobny dialog:
J - Proszę pana, czy ja mam napisane na czole Casio?
K - (zaskoczony, zdziwiony) Eee... nie...
J - A wie pan co to znaczy?
K - ???
J - Że nie jestem kalkulatorem.
Człowiek żart złapał, kilka dni później, kiedy podałam cenę trzech piw z pamięci, stwierdził, że chyba jednak jestem kalkulatorem i że powinnam sobie wytatuować "Casio" na czole;)

Na tym troszkę bardziej optymistycznym akcencie zakończę, i tak się rozwlekłam jak brazylijski serial:)

Jakby się komu podobało, to jeszcze trochę podobnych mogę wygrzebać z zakamarków pamięci.

Aha, dodam jeszcze, że praca w takim sklepie łatwa nie jest, codziennie zdarzają się piekielne sytuacje, ale wiele też zabawnych/miłych, to się równoważy:)

sklepy

Skomentuj (1) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 11 (77)