Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

PsychopathicCountess

Zamieszcza historie od: 12 października 2020 - 17:24
Ostatnio: 19 października 2022 - 8:11
O sobie:

Kobieta. Żona/Matka. rocznik 89' Pochłaniaczka książek. Marzycielka. Gaduła. Wrażliwiec. Oaza spokoju, z okresowymi wybuchami podwodnych wulkanów. Kolekcjonerka broni. Strzelec sportowy. Świetny słuchacz. Kociara.
Konserwatyska w kwestiach społecznych, liberał w gospodarczych i obywatelskich (jednym zdaniem: rób co chcesz, tylko mi o tym nie opowiadaj, jeśli nie pytam, i nie licz, że będę się zachwycać. Rozróżniam tolerancję od akceptacji i poparcia. Toleruję baaardzo dużo, akceptuję trochę mniej, popieram tylko to, co subiektywnie uważam za dobre, słuszne, zdrowe, normalne, naturalne i potrzebne).

Ostrzeżenie: bywam wredna i złośliwa. Ale także miła i ciepła.

  • Historii na głównej: 4 z 5
  • Punktów za historie: 601
  • Komentarzy: 34
  • Punktów za komentarze: 87
 
Nieistotny dla tej opowieści ciąg myślowy, skłonił mnie do opisania Wam historii, która wydarzyła się w moim otoczeniu niemal dekadę temu.
Będzie długo, i nieprzyjemnie, ostrzegam od razu (sama czuję się niekomfortowo przypominając sobie ten okres, i zastanawiając się, czy mogłam jakoś skuteczniej wpłynąć na przebieg tych przykrych wydarzeń).

Jeden z najdawniejszych kolegów mojego męża wpadł w młodości w dragi, w trakcie opisywanych wydarzeń miał ok. 27 lat, ćpał z przerwami od co najmniej 9-10 lat, czyli gdzieś tak od połowy liceum. Ja poznałam go w trakcie jego najdłuższego okresu abstynencji, trwającego ok. 3 lata, niedługo przed ślubem z moim mężem, ponad 13 lat temu. Staraliśmy się utrzymywać z nim kontakt także później, zwłaszcza w okresach kiedy nie ćpał, ale po historii, którą opiszę poniżej, widywaliśmy go w miarę regularnie jeszcze tylko kilka miesięcy, i w tej chwili praktycznie nie mamy z nim kontaktu, poza sporadycznymi, przypadkowymi spotkaniami - nie żebyśmy nie chcieli, w końcu to jeden z najdawniejszych kolegów mojego męża, i naprawdę go lubiliśmy, ale staczając się po równi pochyłej doszedł do takiego momentu, że sam obciął wszelkie dawne znajomości, zwłaszcza z ludźmi, którzy chcieli, i mogli mu jakoś pomóc.

W pewnym momencie życia, kiedy nie widzieliśmy się z nim od około roku, kolega związał się z kobietą, która ćpała to co on. Zaczęliśmy widywać jego, lub ich oboje w miarę regularnie. Po jakimś czasie babeczka zaszła w ciążę. Kolega cieszył się bardzo (miał zostać ojcem po raz pierwszy, ona miała już kilkuletniego syna), tak bardzo, że znów przestał ćpać, i do tego samego namawiał partnerkę.
Tu niestety trafił na niesamowity opór. To znaczy kobieta >mówiła< że chciałaby przestać brać, ale nie robiła w tym kierunku absolutnie nic.

Na detoks nie pójdzie, bo to za trudne - nie dość, że na "zgięciach" (objawy odstawienne) będzie się bardzo źle czuła, a ze względu na ciążę nikt by jej raczej nie podał silnych środków, stosowanych zazwyczaj w trakcie szpitalnego odtruwania, to wg. niej, takie nagłe odstawienie dragów "może przecież zaszkodzić dziecku" (tak, na pewno zaszkodziłoby mu bardziej niż ciągłe ćpanie, a dodać muszę, że nie palili trawki, tylko heroinę...).

Na metadon się nie zapisze (mimo, że w tej sytuacji byłoby to najlepsze wyjście) bo "to świństwo uzależnia bardziej niż heroina, potem będę latami musiała to pić" - od razu wyjaśniam: lek w formie syropu, o nazwie methadone, jest stosowany jako substytut opiatów w leczeniu uzależnień od lat 80', w Polsce program substytucyjny jest dostępny od 1992r. Działa naprawdę dobrze, ale niestety powoduje znacznie dłuższe objawy odstawienne od samej heroiny, dodatkowo spotkałam się z opiniami jakoby były one bardziej uciążliwe. Część pacjentów będzie musiała zażywać go do końca życia, część pije go bardzo długo, po kilka/kilkanaście/kilkadziesiąt lat, a (niezbyt dużej) części udaje się po jakimś, względnie krótkim czasie, zredukować dawkę, i ostatecznie odstawić substytut. Nie zmienia to jednak faktu, że nawet konieczność codziennego zażywania leku jest, moim zdaniem, lepsza niż tkwienie w uzależnieniu, zwłaszcza w takiej sytuacji, a przyszły ojciec próbował nawet "kompromisu", mówiąc, że teraz ona przejdzie na metadon, on właśnie kończy wychodzić "na czysto", a kiedy dziecko się urodzi, to jeśli będzie chciała, zrezygnuje z syropu, i zacznie znów ćpać (po cichu miał nadzieję, że jeśli już jego kobieta przestanie brać, w jakikolwiek sposób, to później sama nie będzie chciała do tego wracać). Nawet udała, że "próbowała, ale nie da rady na metadonie". Doskonale wiedziała, że ustalenie dawki trwa kilka dni, zwykle 3 do 7, ale już pierwszego dnia cały dzień twierdziła, może i nawet zgodnie z prawdą, że bardzo źle się czuje, a drugiego dnia popołudniu wyciągnęła swój zapas narkotyku, mówiąc, że na syropie na pewno nie da rady, bo zbyt źle się czuje, etc. (nie zapisała się na program, tylko kupili zapas syropu "na lewo"). Stopniowe zmniejszanie dawki w domu także jej się nie podobało, poza tym uważała taki pomysł za bezsensowny, bo: "to by trwało za wolno, i tak bym ćpała pewnie całą ciążę"...

No to może choć bierz mniej, tylko tyle żeby nie czuć się źle, ale żebyś do cholery nie zasypiała z folią w ręce? Też nie bardzo wychodziło, a wręcz z czasem paliła więcej, bo "przecież więcej ważę, to i tolerancja mi wzrosła" (a i tak ważyła sporo więcej niż powinna, więc i paliła sporo więcej niż przeciętna).

Szczerze mówiąc, nie mam pojęcia czy ona chciała tego dziecka, czy chciała się go pozbyć, albo nie mogła się zdecydować, czy może po prostu była głupia? Raczej się nie dowiem. Poza ćpaniem dziewczyna także niemal całkowicie olała prowadzenie ciąży. Tzn. w ogóle była u ginekologa, z tym, że tylko raz, na samym początku, jej kolejny kontakt z opieką medyczną stanowi zakończenie tej opowieści.

W trakcie ciąży, kiedy kolega napomykał, że chciałby z nią iść na USG, to zawsze "wizyta" wypadała akurat kiedy naprawdę nie mógł (praca z wyjazdami, porządkowanie różnych spraw w sądzie i urzędach, zapowiedziana wizyta kuratora, itd.), zawsze wybierała taki moment na fikcyjną wizytę, żeby on na pewno nie poszedł z nią. Oczywiście ciążę "prowadziła" prywatnie, więc każde wyjście do ginekologa odpowiednio kosztowało, kolega płacił chętnie, w końcu o zdrowie jego potomka się rozchodziło. O tym wszystkim dowiedzieliśmy się dopiero później, bo w trakcie ciąży partnerki, kolega poza żalami na problemy z jej uzależnieniem, nie mówił na nią złego słowa (on był czysty praktycznie od chwili w której dowiedział się, że spodziewają się dziecka, zaczął ćpać dwa razy więcej niż wcześniej po "rozwiązaniu"...).

Pewnego dnia, jakoś w pierwszej połowie dziewiątego miesiąca ciąży, kobietę zaczął potwornie boleć brzuch. Tak bardzo, że wezwali pogotowie, bo nie była nawet w stanie przejść samodzielnie do windy.

Zawieziono ją do szpitala położniczego, na jeden z lepszych w mieście oddziałów patologii ciąży, niestety dla dziecka było już zdecydowanie za późno, choć w sumie od początku nie miało zbyt dużych szans. Na miejscu okazało się, że dziecko zmarło niemal miesiąc wcześniej. Matka mniej więcej w tym okresie zauważyła, że ruchów jest "mniej" (nie było żadnych, ale spora nadwaga + ćpanie = problemy z układem trawiennym, czyli różne rewolucje żołądkowo-jelitowe, które brała za "spokojne ruchy dziecka", twierdząc, że jej pierwszy syn także pod koniec ciąży prawie się nie ruszał, dodatkowo była otyła, co utrudniało wyczucie ruchów przez kogoś z zewnątrz, zwłaszcza, jeśli wcześniej nie miał zbyt blisko do czynienia z żadną ciężarną kobietą, jak jej partner).

Ona w sumie miała farta, że brzuch zaczął ją tak boleć, bo jeszcze z tydzień/dwa by tak pochodziła, i mogłoby dojść do niezłego zakażenia, lub/i krwotoku, zresztą nawet w tamtej chwili nie było ciekawie, ale jej życiu jeszcze nic mocno nie zagrażało. Zaraz po otrzymaniu ostatnich wyników badań, lekarze sztucznie wywołali poród, po którym matka została na oddziale kilka dni. Kolega w tym czasie zorganizował pogrzeb. Chcieliśmy na nim być, ale nikogo nie poinformował o dacie i miejscu, tak, że na pogrzebie obecni byli tylko rodzice dziecka, matka jego partnerki, oraz jej pierwszy syn.

O przyczynach takiej decyzji dowiedzieliśmy się później, kiedy kolega opowiedział nam, co zaszło, i czego dowiedział się w szpitalu. Lekarze poinformowali ich, że nawet gdyby dziecko dożyło do porodu, to zmarłoby niedługo po nim, ponieważ było na tyle zdeformowane, że nie byłoby w stanie przeżyć nawet przy pomocy szpitalnej aparatury. Niedoszły ojciec powiedział nam, że bardzo chciał tego dziecka, ale żałuje, że na nie spojrzał kiedy się urodziło. Nie rozwodził się bardziej nad tą kwestią, więc nie wiem na pewno czy była to jakaś wada genetyczna, czy rozwojowa, aczkolwiek mogę przypuszczać, bo mówił, że słyszał jak dwóch lekarzy rozmawiało ze sobą na ten temat, i jeden sugerował zrobienie sekcji, i ewentualne pociągnięcie matki do odpowiedzialności, a drugi mówił, że to bezcelowe, bo nie ma paragrafu na coś takiego.

Myślę, że żadna puenta nie jest potrzebna...

Skomentuj (22) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 190 (214)

#88043

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Dawno nie zaglądałam na piekielnych, i teraz przeczytałam na raz kilka wpisów nt. wagi/wyglądu, i przypomniała mi się rodzinna anegdotka o takim podłożu.

Za dzieciaka byłam bardzo ruchliwa, i miałam wręcz fenomenalną przemianę materii (matko, jak ja za tym tęsknię...), dzięki czemu, mimo naprawdę olbrzymiego apetytu, zawsze byłam zdecydowanie szczuplejsza niż moi rówieśnicy. Moi biedni rodzice nasłuchali się w związku z tym po same dziurki w nosie - że jestem za chuda, że pewnie mam jakieś problemy z odżywianiem, albo może jakieś pasożyty, a może wręcz rodzice mnie nie karmią odpowiednio, albo nawet wcale! Serio, raz nawet zawitały do nas panie z opieki społecznej w tej sprawie...

Siostra mojego taty uważała się (i w sumie nadal uważa) za wyjątkowo inteligentną osobę, znającą się niemal na wszystkim, i ma "cudowne" sposoby na każdy możliwy kłopot. Pewnego razu, kiedy miałam ze sześć lat, orzekła, że moja chudość musi wynikać z niewystarczającej ilości jedzenia, bądź tego jedzenia złej jakości. No matka nie karmi mnie jak należy, i to jej wina... Prawie pół roku marudziła moim rodzicom przy każdej okazji, że na pewno tu leży przyczyna, i jeśli przyślą mnie do niej na dwa tygodnie, to ona mnie szybciutko odkarmi, i rozpisze mojej mamie jakie posiłki, z czego, i w jakich ilościach powinna mi przygotowywać.

Rodzice usiłowali jej tłumaczyć, że niestety "ten model tak ma", i że byli ze mną już u kilku lekarzy, zrobili w ciul badań, i nic z tego nie wynika, jestem zdrowa, nic mi nie dolega, pochłaniam takie ilości jedzenia jak budowlaniec w środku sezonu, i choćby się usmarkali, to nie przybiorę na wadze, i koniec. Lekarze po kolei mówili, że nie pozostaje nic innego jak czekać na okres dojrzewania, i dopiero wtedy, jeśli nic się nie zmieni to ewentualnie zacząć się martwić (i mieli rację, jako nastolatka nadal byłam szczupła, ale nabrałam trochę ciała w strategicznych miejscach, i wyglądałam zupełnie normalnie).

Ale ciotka się uparła, i nie ustępowała. Rodzicom nie pozostało nic innego, jak zgodzić się na mój pobyt u niej, żeby mogła się na własne oczy przekonać, że więcej jedzenia to ostatnia rzecz jakiej mi brakuje. Ciotka była bardzo ukontentowania ich zgodą na ten eksperyment (nie przepadała za moją mamą, więc już cieszyła się, że będzie mogła w końcu się o coś porządnie przyczepić). W pewne letnie popołudnie przyjechała po mnie z mężem, i powiozła do swojego mieszkania, z zamiarem podtuczenia mnie do akceptowalnej normy.

Nie wytrzymała dwóch tygodni. Nawet tygodnia nie wytrzymała. Przywiozła mnie po trzech dniach, i wchodząc do mieszkania od razu wypaliła "czy wy wiecie ile ona je?!?". No cóż, rodzice doskonale wiedzieli, i usiłowali jej to powiedzieć, ale skoro się uparła, to pozwolili jej przekonać się o tym osobiście :D

Skomentuj (7) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 212 (224)

#87684

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Przyszłam dorzucić swoje pięć groszy w kwestii kiepskich metod pedagogów/psychologów szkolnych.

Gdy byłam w drugiej klasie gimnazjum, w mojej szkole zorganizowano warsztaty na temat radzenia sobie z agresją, zaczepkami, itd. wśród rówieśników. Idea bardzo fajna, zwłaszcza, że moja szkoła była zbieraniną raczej patologicznej młodzieży (taka dzielnica...), i te kilka procent nie całkiem patologicznych uczniów miało momentami naprawdę przesrane. Wraz z moją najlepszą przyjaciółką zapisałyśmy się na te warsztaty.

Wytrzymałyśmy miesiąc (warsztaty miały trwać dwa miesiące) bo ciągle miałyśmy nadzieję, że z czasem usłyszymy tam coś sensownego, i nadającego się do zastosowania w życiu, niestety okazało się, że pani prowadząca nie miała chyba nigdy do czynienia z prawdziwym prześladowaniem i patologiczną młodzieżą, i jej rady nadawałyby się może do użycia w prywatnej podstawówce, w eleganckiej dzielnicy, a nie w naszej gimnazjalnej dżungli...

Głównym sposobem na powstrzymanie nieciekawych zachowań w naszym kierunku, miało być powiedzenie naszemu prześladowcy, że nas krzywdzi, jego zachowanie nam się nie podoba, i opowiedzenie mu o swoich uczuciach... Rozumiecie - miałam problem z jednym gościem, groził mi, pluł pod nogi, kradł i niszczył moje rzeczy, etc., a ja wg. tej kobiety miałam mu powiedzieć "proszę cię, nie rób tak, ponieważ sprawiasz mi tym przykrość".

Jak osoby uczęszczające na warsztaty zaczęły opowiadać o swoich przejściach z dręczycielami, to kobieta kompletnie nie wiedziała co odpowiedzieć, a później zaczęła nam wmawiać, że przesadzamy, albo sobie z niej żartujemy, bo to niemożliwe, żeby gimnazjaliści się tak zachowywali.

Zmieniła zdanie (i od razu przestała prowadzić u nas zajęcia), kiedy wychodziła zimą ze szkoły chwilę po 18, i postanowiła dojść do autobusu skrótem przez podwórko, na którym czterech trzecioklasistów z naszej szkoły ją napadło i okradło... Chociaż współczuję babce takiego zdarzenia, to jednak ciekawa jestem, czy poprosiła, żeby tego nie robili, bo sprawiają jej przykrość.

Skomentuj (10) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 167 (167)

#87428

przez (PW) ·
| Do ulubionych
No żesz w mordę i nożem, jak to się mówi. Klatka schodowa bloku w którym mieszkam, już od jakiegoś czasu błagała o malowanie. Niby nie było jakiejś wielkiej tragedii, ale na ścianach co i rusz można było przeczytać coraz to nowe wyznania Seby do Dżesiki, czy innej Andżeli, przysięgi lojalności kibiców wobec ulubionego klubu, jakaś Justyna w 2016r. poczuła silną potrzebę poinformowania wszystkich, że "opalała tu szkło i było zajebiście", ot, taki klatkowy folklor, chyba każdy coś takiego kiedyś widział. Do tego, pomimo rowerowni z osobnym wejściem, część właścicieli jednośladów jakoś nie wierzy w bezpieczeństwo swojego sprzętu w tym pomieszczeniu, i regularnie taszczą rowery na swoje piętra i nazad, zostawiając malownicze ślady na ścianach, po otarciach oponami.

Złożyło się tak, że coś tam rzeźbili z kablami i oświetleniem na klatce, i administracja uznała, że skoro i tak będą pruli ściany, to od razu machną malowanie całej klatki, a nie tylko tych ścian w których dłubali. Alleluja! Mniejsza z tym, że na paskudny kolor, mniejsza, z tym, że moja dwunastoletnia córka pomalowałaby lepiej te ściany, i przy okazji nie wysmarowałaby tą samą farbą jakichś debilnych hasełek na drzwiczkach od bezpieczników, i metalowych drzwiach wejściowych do bramy... Nie wiem kogo oni do tego zatrudnili, ale kilku wyglądało jakby tam odrabiali przymusowe prace społeczne, a nie byli w normalnej pracy... Nieważne, ważne, że w końcu było w miarę normalnie i w miarę czysto.

Mieli jeszcze tylko kogoś przysłać, żeby wyczyścił inwencję panów malarzy - jak dotąd (trzy tygodnie po malowaniu) nikt się nie pojawił, i może to i lepiej, bo po wczorajszym wieczorze/nocy będzie więcej sprzątania...

Jakiś inteligentny inaczej osobnik upieprzył ściany na całym parterze, i fragmencie klatki schodowej do pierwszego piętra. Wygląda to tak, jakby żarł jakieś paluszki, czy inne chrupki, popijał czerwonym, śmierdzącym, tanim winiakiem, po czym natryskowo malował ściany, przy pomocy rozbryzgu z paszczy. Na wysokości głowy dorosłego człowieka co kilka/kilkanaście kroków mamy nieregularne, zbryzgane okręgi, z których zacieki w niektórych miejscach sięgają pasa, a w innych samej podłogi, której też się trochę oberwało, i się lepi. "Artysta" łaskawie omijał drzwi mieszkań, ale i tak mam ochotę go mocno skrzywdzić. Ciekawa też jestem jak to wszystko będzie wyglądało (i "pachniało") za parę dni... Kilkanaście osób już zgłosiło to do administracji, ale wnioskując po dotychczasowej szybkości reakcji, będziemy chyba musieli się na jakiś czas przyzwyczaić do tej "sztuki nowoczesnej"...

A przez chwilę było prawie ładnie...

Skomentuj (6) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 156 (166)
zarchiwizowany

#87410

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Mieszkam we Wrocławiu, w związku z czym spotykam Ukraińców na każdym kroku (naprawdę jest ich tu bardzo dużo). Większość to zupełnie normalni, sympatyczni ludzie (przynajmniej ci, których choć trochę poznałam, czy to w pracy, czy pracownicy pobliskich sklepów), ale ostatnio trafiłam na egzemplarz wyjątkowy - wyjątkowy burak, wyjątkowo uparty.

Wracając do domu weszłam do pobliskiej żabki, minęłam lekko podpitego Ukraińca, który stał w pobliżu kas, zachowując się dość głośno. Myślałam, że stoi w kolejce, więc kiedy już skompletowałam zakupy, chciałam stanąć za nim, jednak facet zrobił krok w bok, i gestem pokazał, że mogę podejść bliżej kasy, bo najwyraźniej był tam tylko na gościnnych występach, gapiąc się na ludzi, i zaczepiając niektórych.

Gdy ostatnia osoba robiąca zakupy przede mną, wyszła ze sklepu, pijany Ukrainiec zwrócił uwagę na mnie, i mój (wcale nie taki duży, ale najwyraźniej wystarczający...) dekolt. Usłyszałam lekko bełkotliwą uwagę, że mam "fajne cycki"... Spojrzałam na gościa z dezaprobatą, i nic nie odpowiedziałam, bo niby co takiemu powiedzieć? Na brak reakcji odpowiedział krokiem w moją stronę, i ponowił "komplement". Nawet nie odwracając głowy, odpowiedziałam, że "tak, wiem, mój mąż też je lubi", licząc, że wzmianka o mężu ukróci jego zapędy na Casanovę (czasem działa...). Ale się przeliczyłam, bo zaczął coś do mnie mówić po ukraińsku, w dodatku na tyle niewyraźnie, że kasjerka, choć również Ukrainka, też go nie zrozumiała. Nie zamierzałam reagować na jego awanse, ale ponieważ się nie zamykał, i coraz wyraźniej wchodził w moją przestrzeń osobistą, poprosiłam żeby się trochę odsunął, oraz poinformowałam go, że po pierwsze nie rozumiem co mówi, a po drugie i tak nie mam ochoty z nim rozmawiać. Chyba zarejestrował tylko >po pierwsze<, bo powtórzył pierwsze wypowiedziane po ukraińsku zdanie. Chyba trochę wyraźniej, bo choć ja nadal nie rozumiałam co do mnie mówi w obcym języku, to kasjerka zacisnęła szczękę, posłała mu mordercze spojrzenie, i coś do niego warknęła w ich wspólnej mowie, po czym przeprosiła mnie za rodaka. Zapewniłam dziewczynę, że przecież nie jej wina, i ona akurat nie ma za co przepraszać, i czekałam dalej na koniec kasowania. Gość w tym czasie zapytał mnie chyba z trzy razy, tonem zdumionego oburzenia, czy na pewno nie rozumiem po ukraińsku, po czym, z mizernym skutkiem, próbował przejść na polski. Ponieważ był nie do końca trzeźwy, i najwidoczniej języka też nie opanował za dobrze, to nadal nie zrozumiałam ani słowa. Ale chyba pani za kasą coś zrozumiała, a druga, Polka, która wyszła spomiędzy regałów widocznie miała już dość faceta nagabującego jej stałą klientkę, bo po uprzednim zapytaniu czy pan zamierza coś kupować, obie zaczęły go dość intensywnie wypraszać ze sklepu. Wspólnie, w dwóch językach, przeganiały go do wyjścia, jak natrętną muchę. Usłyszał (od Ukrainki), że jeśli nie umie się zachować wśród ludzi, to niech wraca na Ukrainę, i nie robi wstydu rodakom (to zrozumiałam, bo dziewczyna, chyba z nerwów, mówiła trochę po ukraińsku, a trochę po polsku), a od Polki, że jak nadal będzie zaczepiał klientów, to wezwie policję. Skończyłam pakować zakupy i wyszłam w momencie, kiedy jedna z nich trzymała otwarte drzwi, a druga sukcesywnie "wypychała" faceta ze sklepu (w cudzysłowie, bo nie dotknęła go ani razu, tylko zmuszała do cofania się).

Kiedy gość zrozumiał, że w sklepie już nie ma czego szukać, a ja wyszłam, postanowił kontynuować swój "podryw" na zewnątrz, i lazł za mną po ulicy. Do domu miałam niedaleko, więc starałam się go zwyczajnie ignorować, i iść w swoją stronę, ale był cholernie uparty. Po kolejnej zaczepce, w żołnierskich słowach kazałam mu się ode mnie odczepić i iść gdzie go oczy poniosą (wbrew temu co możnaby pomyśleć po takim opisie, spieszę zapewnić, że, o dziwo, udało mi się nie użyć w tym zdaniu żadnego przekleństwa, i nawet zachowałam formę "pan", mimo tego, że adwersarz zupełnie na nią nie zasługiwał - po tekście o "cyckach" usłyszałam jeszcze, że mam "zajebistą dupę" (jak ktoś lubi nadwymiarowe, to może i tak), oraz, że on mi chętnie pokaże co może robić z kobietą "prawdziwy mężczyzna", na co odpowiedziałam, że wątpię, żeby jakiegoś znał, i przyspieszyłam kroku).

Zirytował mnie naprawdę poważnie, kiedy, kilkanaście metrów od mojej bramy, zastąpił mi drogę i wykonał gest jakby chciał chwycić mnie za ramię. Odsunęłam się odruchowo, i jednocześnie wyciągnęłam przed siebie rękę zaciśniętą na gazie pieprzowym, który już od jakiegoś czasu trzymałam w dłoni, a dłoń w kieszeni kurtki. Nie zdążyłam jednak nacisnąć i wypuścić gazu, bo gość z dziwnym okrzykiem zaczął

uciekać jak oparzony! Dopiero wkładając gaz do kieszeni zorientowałam się, że gdy podnosiłam rękę, uchyliła mi się poła kurtki, odsłaniając kaburę, i znajdujący się w niej pistolet. Tak, czasem noszę broń, bo strzelam sportowo, a tego wieczora wracałam właśnie ze strzelnicy. Zwykle w takiej sytuacji kurtkę mam zapiętą całkiem, albo chociaż częściowo, żeby zasłonić kaburę, (taki jest zresztą wymóg prawa - broń należy nosić ukrytą), ale ze strzelnicy podwoziła mnie koleżanka uwielbiająca robić saunę ze swojego samochodu, więc kurtkę miałam całkiem rozpiętą. Świadomie w życiu nie pokazała bym komuś w takiej sytuacji, że mam przy sobie broń, a już na pewno nie po to żeby mu grozić (albo jesteś zdecydowany wystrzelić, albo nie noś przy sobie, i nie wyciągaj broni, bo ci ją jeszcze ktoś zabierze...), ale stało się, i od tamtej pory reakcja tego gościa, i wspomnienie jego sprintu, bawią mnie niezmiennie tak samo :D Jestem tylko ciekawa czy, a jeśli tak, to jak opowiedział tę sytuację swoim znajomym. Mam też nadzieję, że przed następnym "podrywem" przypomni ją sobie, i skłoni go to do odwrotu, albo przynajmniej zachowania odrobiny taktu i kultury.

Skomentuj (3) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: -4 (26)

1